- Mamy ratować ludzkie życie, a badamy ludziom ciśnienie i piszemy recepty. Takich wyjazdów mamy już więcej niż tych, do których zostaliśmy powołani - alarmuje łódzkie pogotowie. Pacjenci, którzy powinni być pod opieką lekarzy rodzinnych, pojawiają się też tłumnie na szpitalnych oddziałach ratunkowych. Wszystko dlatego, że przychodnie od początku pandemii działają "na telefon". Problem w tym, że nie zawsze go odbierają. Rozporządzenie ministra zdrowia, które reguluje kwestie teleporad zostało podpisane w piątek, 14 sierpnia.
Pani Jadwiga jest po ciężkim udarze. Regularnie, rano i wieczorem przyjmuje garść tabletek: na ciśnienie krwi, krzepliwość i uśmierzające zawroty głowy. Do przychodni przychodziła na krótkie konsultacje i po nowe recepty. Co jakiś czas była kierowana do poradni neurologicznej.
Tak było do marca. Teraz czuje się zapomniana przez system służby zdrowia.
- Z pogotowiem miałam do czynienia tylko raz, jak mnie z domu zabrali w 1995 roku. Teraz, po ćwierćwieczu, znowu musiałam dzwonić po karetkę. Nie dlatego, że potrzebowałam nagle pomocy. Z bezsilności. Bez leków nie jestem w stanie funkcjonować, a nie mogłam ich zdobyć - opowiada.
Do swojej przychodni w dzielnicy Górna - jak żaliła się niedawno miejskiej radzie seniorów w Łodzi - nie mogła się dodzwonić, chociaż próbowała kilkanaście razy. W końcu zrezygnowana zadzwoniła na numer 112.
- To jest standard ostatnich miesięcy - mówi tvn24.pl Adam Stępka, rzecznik łódzkiego pogotowia.
Wyjazdy do osób, których życie i zdrowie nie jest zagrożone - jak mówi Stępka - w ogóle nie powinny być realizowane przez pogotowie. Obecnie jednak właśnie tym się głównie zajmują ratownicy.
- W czerwcu i lipcu zeszłego roku wezwania do pacjentów, którzy powinni szukać pomocy u lekarza rodzinnego lub nocnej i świątecznej pomocy medycznej, stanowiły jedną piątą naszej pracy. Teraz jest to prawie 60 procent – wylicza Stępka.
I pokazuje dane: z 34 716 wyjazdów pogotowia w województwie łódzkim aż 20 308 było do złego samopoczucia, uporczywego kaszlu czy... wypisania recepty. Nie jest to problem lokalny, bo np. w Poznaniu odsetek wyjazdów do osób, które nie wymagały natychmiastowego ratunku, również znacząco wzrósł. W czerwcu i lipcu zeszłego roku takich wyjazdów było 29 proc., obecnie już 44 proc.
- Ludzie są na tyle zdesperowani, że potrafią skłamać dyspozytorowi tylko po to, żeby karetka została wysłana. Na miejscu mówią, jaka jest prawda - opowiada rzecznik pogotowia w Łodzi.
Za bezpodstawne wezwanie pogotowia może grozić nawet do 1500 złotych grzywny.
- Nie ścigaliśmy nikogo, bo wiemy, że tutaj nie ma złej woli chorych. Jest tylko bezsilność - zapewnia Stępka. Jednocześnie zaznacza: - Wezwany do błahej sprawy zespół jest przecież wyłączony z akcji i nie może być wezwany do kogoś, kto naprawdę walczy o życie.
W związku z tym ratownicy proszą wzywających pogotowie o wypełnienie ankiety, w której opisują oni, że kontakt z pogotowiem był ich ostatnią nadzieją na to, żeby ktoś się w ogóle nimi zainteresował.
- Pomysł z ankietami wdrożyliśmy pilotażowo w okolicach Skierniewic i Rawy Mazowieckiej. W kilka dni zebraliśmy kilkadziesiąt deklaracji - informuje rzecznik pogotowia.
To, że z przychodniami stało się coś niepokojącego, widać też na szpitalnych oddziałach ratunkowych. One także - w założeniu - mają służyć głównie osobom w stanie nagłego zagrożenia zdrowia lub życia.
"Zanotowaliśmy dwukrotny wzrost udzielania podstawowych świadczeń jak: porada lekarska, podstawowe badania diagnostyczne, opieka pielęgniarska w Szpitalnych Oddziałach Ratunkowych i Izbach Przyjęć w czerwcu w stosunku do marca i kwietnia 2020 r. To zjawisko wymaga natychmiastowego wyjaśnienia" - czytamy w stanowisku przesłanym nam przez biuro prasowe Narodowego Funduszu Zdrowia.
Klamka zapadła, można pocałować
Nagła zmiana tego, jak wygląda praca pogotowia i szpitalnych oddziałów ratunkowych, wynika z faktu, że po wybuchu pandemii wywołanej przez koronawirusa przeprojektowano sposób działania Podstawowej Opieki Zdrowotnej (POZ).
Od marca - zgodnie z zaleceniami Głównego Inspektoratu Sanitarnego - chorzy mają się kontaktować z przychodnią telefonicznie. Do jej środka, z ulicy, nie ma prawa nikt wejść bez wcześniejszego umówienia się z lekarzem. Takie spotkanie umawiane jest tylko wtedy, kiedy pacjent wymaga zbadania. Jeżeli diagnozę da się postawić tylko na podstawie wywiadu - lekarz zdalnie diagnozuje schorzenie i za pomocą e-recepty przepisuje leki.
Chodzi o to, by poczekalnie nie stały się ogniskami koronawirusa.
NFZ mówi: sprawdzam
System działający "po nowemu" jest w ocenie wielu niewydolny. Tylko w lipcu do Rzecznika Praw Pacjenta wpłynęło 1191 sygnałów dotyczących problemu dostępu do świadczeń zdrowotnych. Treść skarg została przekazana do Narodowego Funduszu Zdrowia.
- Zdecydowana większość zgłoszeń dotyczyła problemów z dodzwonieniem się do poradni. Ponadto pacjenci sygnalizowali też trudności z uzyskaniem recepty na przewlekle stosowane leki. Mieliśmy też sygnał, że ktoś specjalnie pojechał do poradni i zastał zamknięte drzwi. Każdy taki sygnał wyjaśnialiśmy, część się nie potwierdziła, ale był i wniosek o kontrolę poradni - mówi Anna Leder, rzecznik łódzkiego NFZ.
Część chorych informowało wręcz, że odmawiano im udzielenia świadczenia. Inni mogli porozmawiać jedynie z pielęgniarką lub recepcjonistką, ale nie połączono ich z lekarzem. Z lektury części skarg może płynąć wniosek, że niektóre placówki podstawowej opieki zdrowotnej stały się jak zamknięte twierdze, do których dostać się nie sposób.
- Niedopuszczalne jest całkowite zamknięcie drzwi przychodni dla pacjentów, którzy wymagają osobistej porady lekarza. Nie powinno stosować się automatyzmu w wyborze rozwiązań telemedycznych jako potencjalnie bezpieczniejszych - grzmi Kamila Saternus z biura Rzecznika Praw Pacjenta.
Narodowy Fundusz Zdrowia uznał, że trzeba jak najszybciej sprawdzić, czy z teleporadami faktycznie jest problem. Do pacjentów, którzy w ciągu ostatnich czterech miesięcy skorzystali z teleporady w POZ, dzwonią ankieterzy i zadają 12 pytań o jakość opieki i wrażenia pacjentów, którzy z niej skorzystali.
- Do teraz ankietowaliśmy już 14,5 tysiąca pacjentów - mówi Leder.
Kwestia pieniędzy
POZ-y, poza "dobrą prasą" i zadowoleniem pacjentów, nic nie tracą. A na pewno nie fundusze.
Wysokość przelewu, który przychodzi do POZ z NFZ, nie jest w żaden sposób uzależniona od tego, ilu pacjentów przebadano.
- Kwota, którą przychodnie otrzymują z pieniędzy publicznych, jest uzależniona tylko od liczby pacjentów, którzy wskazali dany POZ jako miejsce, w którym chcą się leczyć - przypomina Anna Leder z łódzkiego NFZ.
Dlaczego przychodnie, w której lekarze są bardziej aktywni i zapracowani, nie dostają więcej pieniędzy? Bo - jak słyszmy w Funduszu - taki układ nie miałby prawa funkcjonować, bo mógłby doprowadzić do nadużyć - na przykład zawyżania wizyt chorego. To z kolei mogłoby się przełożyć na wzrost kolejek. Dodatkowo - POZ-y działające w okolicy, gdzie dużo jest młodych i zdrowych osób, otrzymywałaby niskie przelewy z Funduszu.
Stawka, którą podmiot medyczny otrzymuje za jednego pacjenta, uzależniona jest m.in. od jego wieku i historii chorobowej. W dużym skrócie: im starsza i bardziej schorowana jest osoba, tym więcej pieniędzy za nią dostanie przychodnia.
Dodatkowo od 1 lipca NFZ do każdej faktury wystawionej przez przychodnię dopłaca trzy procent.
- To pieniądze, które można przeznaczyć na płyny do dezynfekcji, rękawiczki i inne środki ochrony osobistej chroniące personel. W ten sposób wydaliśmy już 1,3 mln złotych. Nie wnikamy i nie kontrolujemy, jak te pieniądze zostały zagospodarowane - mówi Leder.
W praktyce jest więc tak, że ograniczająca do minimum przyjęcia pacjentów przychodnia (w której na przykład nie odbiera się telefonów) może zarobić więcej niż przed pandemią.
Tele-lekarze "to przyszłość", brak połączenia to teraźniejszość
Przestawienie punktów opieki zdrowotnej na telekonsultacje promowała dr hab. Agnieszka Mastalerz-Migas, krajowy konsultant ds. medycyny rodzinnej. W rozmowie z tvn24.pl podkreśla, że wprowadzone rozwiązania przynoszą dużo korzyści i - jeśli weźmiemy pod uwagę skalę - działają one dość sprawnie.
Na system podstawowej opieki zdrowotnej - jak mówi - składa się blisko dziesięć tysięcy przychodni, w których pracuje ponad trzydzieści tysięcy lekarzy. Każdego dnia realizowanych jest około pół miliona porad.
- Oczywiście, że najlepiej by było, jakby skarg nie było w ogóle. Ale biorąc pod uwagę, o jak dużym obszarze systemu mówimy, trzeba liczyć się z tym, że niestety znajdą się w nim ludzie, którzy nie wdrażają zaleceń w sposób prawidłowy, czyli taki, że teleporada jest elementem, a nie jedyną formą opieki - mówi dr Mastalerz-Migas.
Przyznaje, że "z pewnością" są przychodnie, w których jest utrudniony lub nawet niemożliwy kontakt osobisty z lekarzem.
- Chociaż jest to zdecydowana mniejszość, bo większość przychodni POZ pracuje w systemie "hybrydowym" (najpierw teleporada, a gdy to konieczne - wizyta osobista), to takie przypadki braku dostępu w ogóle nie powinny mieć miejsca - mówi krajowy konsultant.
Zaznacza jednak, że obserwowane problemy z telemedycyną można postrzegać jako "przypadłości wieku dziecięcego".
- Telemedycyna to przyszłość opieki medycznej. Zostanie z nami nawet wtedy, kiedy zniknie problem koronawirusa. Przed pandemią do przychodni przychodzili często ludzie, którym zależało na przedłużeniu recepty i oczekiwali krótkiej porady lekarza. Umożliwienie im pomocy zdalnej jest korzystne zarówno dla nich, jak i dla innych chorych, którzy nie muszą czekać w długich kolejkach - przekonuje dr Mastalerz-Migas.
Przypomina, że już na początku tego roku - jeszcze zanim ktokolwiek myślał o zagrożeniu koronawirusem - wprowadzono w życie regulacje prawne, które nakazywały przychodniom POZ stopniowo wprowadzać teleporady. Miały to być minimum dwie godziny tygodniowo.
- Nikt się do tego nie kwapił. Wszystko zmieniła jednak pandemia, gdy w ciągu jednego tygodnia marca teleporady w POZ stały się podstawową formą kontaktu z lekarzem. A to istotnie przyczyniło się do ograniczenia epidemii, bo z poczekalni przychodni zniknęły tłumy pacjentów - mówi krajowy konsultant.
Dr Mastalerz-Migas przyznaje, że ostatnie miesiące pokazały, że proces przeprowadzania teleporad trzeba obudować pewnymi regulacjami tak, żeby nie mogło dochodzić do szkodliwych dla pacjenta nadużyć. Dlatego opracowała standard organizacyjny i wytyczne dla lekarzy w sprawie teleporad.
- Precyzują one sposób, w jaki należy postępować z pacjentem kontaktującym się z przychodnią - zapowiada rozmówczyni tvn24.pl.
Ustawodawca chce uporządkować, jak teleporada jako świadczenie medyczne ma funkcjonować. Wskazuje, kim ma być osoba, która ma prawo jej udzielać i na jakiej podstawie. Wreszcie jasno wskazuje, że pacjent, który nie ma ostrej choroby zakaźnej, takiej jak COVID-19, nie może być odesłany, jeżeli życzy sobie osobistego spotkania z lekarzem.
Kwestia wydolności
Takie samo zadanie, już nie w formie zaleceń, ale regulacji prawnej, ma rozporządzenie ministra zdrowia z 29 lipca. Zostało podpisane w zeszły piątek. Rzecznik resortu zdrowia informuje, że dokument "w pełni reguluje kwestię teleporad".
- Określa ono sposób rejestracji pacjenta oraz informacje o sposobie raportowania do NFZ - podkreślał Wojciech Andrusiewicz, rzecznik Ministerstwa Zdrowia na konferencji prasowej w poniedziałek.
Podkreślił on, że teleporady są "dobrze oceniane" przez pacjentów:
- Ponad 80 procent z 13 tysięcy pacjentów, którzy otrzymali teleporadę, odnieśli pozytywny skutek i z teleporady jako takiej było zadowolonych - mówił Andrusiewicz.
Rozporządzenie resortu zdrowia było opiniowane m.in. przez Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce. Jego rzecznik dr Michał Sutkowski informuje, jakie są jego główne założenia.
- Ustawodawca chce uporządkować, jak teleporada jako świadczenie medyczne ma funkcjonować. Wskazuje, kim ma być osoba, która ma prawo jej udzielać i na jakiej podstawie. Wreszcie jasno wskazuje, że pacjent, który nie ma ostrej choroby zakaźnej, takiej jak COVID-19 nie może być odesłany, jeżeli życzy sobie osobistego spotkania z lekarzem - mówi dr Sutkowski.
Członkowie Kolegium Lekarzy Rodzinnych - podobnie jak krajowy konsultant ds. medycyny rodzinnej - również podkreślają korzyści płynące z teleporad.
- To nie jest tak, że chcemy mieć mniej pracy. Jeżeli lekarz nie będzie musiał zajmować się pacjentami, którzy do gabinetu przychodzą tylko po nową receptę czy zaświadczenie, to jego wydolność będzie po prostu większa. Ergo zbada więcej pacjentów - mówi dr Sutkowski.
Pacjentów, których sprawę da się bezproblemowo załatwić zdalnie jest, zdaniem rzecznika Kolegium Lekarzy Rodzinnych, nawet 50 procent.
- Trzeba mieć jednak świadomość, że dla wielu z nich, przyzwyczajonych do kontaktów osobistych z lekarzem, załatwienie sprawy przez telefon będzie odebrane jako pobieżne - przyznaje dr Michał Sutkowski.
W jego ocenie część niezadowolonych pacjentów niepotrzebnie potem szuka osobistego spotkania z lekarzem, dzwoniąc na pogotowie czy idąc na szpitalny oddział ratunkowy.
- Trzeba jasno zaznaczyć, że w każdej grupie, w tym w naszej, znajdują się czarne owce. Dlatego wszystkie skargi, które trafiają do Rzecznika Praw Pacjenta, trzeba bardzo dokładnie wyjaśnić. Jesteśmy jednak pewni, że część z nich nigdy by się nie zgłosiła ze skargą, gdyby społeczeństwo lepiej było poinformowane, dlaczego teleporady stały się koniecznością. Nie tylko ze względu na pandemię - kończy rozmówca tvn24.pl
Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock