Najpierw pobili, a potem, według prokuratury, ktoś z nich zabił 40-letniego Roberta. Łódzki sąd skazał pięć osób, które zaatakowały uczestników sylwestrowej domówki. W więzieniu spędzą od roku do roku i 8 miesięcy. Na razie jednak sąd wszystkim uchylił areszt.
Wyrok usłyszało pięć osób: Mariusz K., Ewa K., Jacek D., Agata S. i Arkadiusz K. Najwyższe kary orzeczono wobec Mariusza K. (rok i 8 miesięcy więzienia), oraz Jacka D. (półtora roku więzienia), którzy posiadali narkotyki zabezpieczone w toku śledztwa.
Arkadiusz K. został skazany na rok i dwa miesiące więzienia, a Ewa K. i Agata S. na rok pozbawienia wolności. Sąd Rejonowy dla Łodzi-Widzewa podjął decyzję o zwolnieniu wszystkich z aresztu. Wyrok jest nieprawomocny. Na jego ogłoszeniu nie pojawili się oskarżeni ani oskarżyciele posiłkowi.
"W tej grupie jest zabójca"
Jak podkreślał w uzasadnieniu sędzia, zebrany w toku śledztwa materiał dotyczył tylko pobicia i w żaden sposób nie odnosił się do kwestii zabójstwa Roberta G. Beata, wdowa po 40-letnim Robercie G., przyznała w rozmowie z tvn24.pl, że wyrok jest koszmarem dla niej i całej jej rodziny. - Przecież w tej grupie jest zabójca. Serce pęka mi na myśl, że teraz opuści celę jak gdyby nigdy nic - powiedziała.
Śmierć w Nowy Rok
Skazani byli członkami grupy, która niemal dokładnie rok temu, pierwszego stycznia nad ranem, weszła do mieszkania przy ulicy Niemcewicza, gdzie kończyła się impreza sylwestrowa. Dlaczego pięcioosobowa grupa wtargnęła do lokalu? W czasie śledztwa prokuratorzy ustalili, że zaczęło się od sprzeczki w czasie sylwestrowej domówki, na którą zaproszeni byli Robert i Beata. Już po północy jedna z uczestniczek imprezy zaczęła zachowywać się agresywnie. Kobieta została wyproszona z imprezy. Poszła wtedy do innej grupy, którą poprosiła o to, żeby "ratować jej honor".
Mężczyźni, którzy wtargnęli do mieszkania, mieli na sobie kominiarki. Doszło do pobicia. Ciosy otrzymał też Robert G., który na sylwestra do przyjaciół przyszedł z żoną Beatą. Kiedy napastnicy wyszli z mieszkania, pobiegł za nimi. - Chciał zapisać tablice rejestracyjne. Nie zdążyłam go zatrzymać - mówiła w rozmowie z tvn24.pl Beata.
Umorzenie
Robert przed blokiem przy Niemcewicza dostał kilka ciosów nożem. Nie przeżył. Prokuratorom jednak nie udało się ustalić, kto zadał te śmiertelne ciosy. Nie udało się też znaleźć narzędzia zbrodni. W związku z tym łódzka prokuratura zdecydowała się umorzyć sprawę zabójstwa.
Funkcjonariusze badający sprawę na początku swoich działań nie przypuszczali, że śledztwo tak bardzo się skomplikuje. Początkowo wydawało się im, że kluczem do zatrzymania zabójcy jest ustalenie tożsamości uczestników pięcioosobowej grupy napastników. Do zatrzymań dochodziło sukcesywnie aż do czerwca, kiedy z Niemiec przyjechała Ewa K. i jej mąż Mariusz. Sami zgłosili się na policję. - Mimo zastosowania wszelkich możliwych sposobów nie dało się odtworzyć przebiegu zdarzenia - informował Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
Dodał, że śledczy wyczerpali już możliwości dalszego badania sprawy. To jednak - jak obiecywał prokurator - nie oznacza, że zabójca może spać spokojnie. - Śledztwo w sprawie zbrodni zabójstwa będzie mogło być wznowione w każdym momencie, kiedy tylko pojawią się ku temu przesłanki - mówił Kopania.
Źródło: TVN24 Łódź