Tym razem Woody Allen odwiedził bajeczny Rzym, w którym kazał przeżywać miłosne perypetie swoim bohaterom. I choć chwilami jest naprawdę zabawnie, a dzięki wiecznemu miastu także klimatycznie - od Allena, jakiego znamy z "Annie Hall" czy "Manhattanu" dzielą nas lata świetlne.
Jest bez wątpienia jednym z najbardziej płodnych i zarazem najoryginalniejszych filmowców w historii kina. W ciągu 46 lat swojej reżyserskiej kariery nakręcił 45 filmów fabularnych według własnych scenariuszy i w większości zagrał.
Ma na koncie cztery Oscary (z których żadnego nie odebrał), i aż 16 nominacji - większość za scenariusze. Nowojorczyk z krwi i kości najwybitniejsze swoje filmy usytuował w tym właśnie mieście. Bohaterowie "Annie Hall”, "Manhattanu" czy "Mężów i żon" - filmów, które przyniosły mu międzynarodową sławę, są wręcz wrośnięci w Nowy Jork. Jak sam Allen. Neurotyczni intelektualiści czytający Dostojewskiego, uwielbiający "Śmierć w Wenecji", na randki umawiają się tylko w Central Parku, a lunch smakuje im wyłącznie na Manhattanie, niedaleko Broadwayu.
Europejczyk Allen
Przez cztery dekady Allen udowadniał na każdym kroku, że nie potrafi tworzyć poza Nowym Jorkiem. W rubryce "zawód" wpisywał: aktor, reżyser, komik, muzyk… i nowojorczyk.
A jednak! Osobiste perypetie (rozstanie w atmosferze skandalu z Mią Farrow i małżeństwo z adoptowaną córką) sprawiły, że zaczął pomieszkiwać w Europie. Wszedł też w konflikt z amerykańskimi producentami. A, że Europa przyjęła go z otwartymi ramionami, odpłacił się urokliwym przewodnikiem po jej najpiękniejszych miastach. Od Londynu, poprzez Barcelonę i Paryż, po Rzym. I zapewne na tym nie koniec. "Oto Rzym, proszę wycieczki"
W barwnym przewodniku Allena po Europie najciekawszą z dotychczasowych podróży poświęcił Paryżowi. Bo i miejsce wyjątkowe, i Francuzi hołubią go, jak nikt na Starym Kontynencie. Nagrodzony Oscarem za scenariusz obraz "O północy w Paryżu" na tle ostatnich produkcji reżysera, wyróżnia się oryginalnością i odniesieniami do Allena z najlepszych czasów. Niestety, z wiecznym miastem poszło już gorzej. Bez pomysłu i topornie.
Znajdziemy w filmie wszystko, o czym turysta odwiedzający stolicę Włoch może marzyć - jest Koloseum i Piazza Colonna, są Schody Hiszpańskie, a w końcu urokliwe kafejki i Włosi z makaronem w pomidorach. A w tle - aż trzy romanse.
Jest też sporo ciekawych pomysłów, kompletnie niewykorzystanych przez reżysera i zarazem scenarzystę. Zupełnie jakby Allen pisał scenariusz na kolanie, ponaglany przez sponsorów: "szybciej Woody, szybciej!". Aktorzy - od znanego z "Social Network" Jessego Eisenberga poczynając, poprzez Ellen Page ("Juno"), Judy Davis, Aleka Baldwina, aż po piękną Penelope Cruz, grają dokładnie to, z czego ich już znamy. W ramach włoskiego akcentu obsady mamy Roberto Benigniego w roli przypadkowego celebryty. Świetnie zapowiadający się wątek, został jednak przez Allena "puszczony". Aż żal, bo Benigni to jeden z najświetniejszych komików współczesnego kina.
Romansowe historie są na tyle poplątane, że trudno się do końca zorientować, kto w kim się kocha i kogo z kim zdradza. Jeden wątek goni drugi w takim tempie, i jest ich tak wiele, że aktorzy nie mają czasu, by wygrać przekonująco swoje kwestie. Znakomita zwykle Judie Davis, jako oschła mizantropka, nie ma z kolei niemal nic do grania, prócz paru min. Nawet Penelope Cruz jedyne co pokazuje, to kuszące kształty, choć wiadomo nam i o talencie.
Jedyną atrakcją jest sam Allen, po przerwie powracający na ekran. W swojej stałej roli neurotycznego dziwaka, jak zwykle wygłasza cięte riposty i prowokuje do śmiechu.
Gdzie jest Allen?
Choć sam Allen często zapewnia, że scenariusz każdego filmu pisze w trzy, cztery tygodnie i nic już potem nie zmienia (stąd co roku kolejny film), chyba czas najwyższy, by przystopował z taśmowym tempem produkcji.
Twórca "Manhattanu" zawsze lubił odwoływać się do dzieł, które zrealizował wcześniej, ale tym razem, zabrakło choćby jednego wątku, którego już nie eksploatował. Przepadła też bez śladu tak charakterystyczna dla jego filmów ironiczna zaduma, zmuszająca widza do refleksji. Jej miejsce zajęła średnio wyrafinowana farsa. Jej przykładem jest historia "prysznicowego śpiewaka" – przyszłego, włoskiego teścia filmowej córki Allena, który jedynie namydlony, w strumieniach wody w łazience, potrafi genialnie śpiewać. Bohater grany przez Allena - emerytowany dyrektor opery, który nie umie funkcjonować bez pracy - wpada więc na pomysł, by Włoch wystąpił na wielkich scenach operowych Europy… właśnie wraz z owym prysznicem. W ten sposób geniusz-amator robi karierę, my zaś przez kilka minut śledzimy jego - pożal się Boże - mydlane arie, na kolejnych scenach.
Cóż, może podobny numer w filmie z gatunku "Kac Vegas" nawet by śmieszył. U reżysera, wymienianego w pierwszej trójce największych komediowych twórców kina, wyłącznie razi. Dawny, dobry Allen przyzwyczaił nas przecież do filmów, których siłą była lekkość niewymuszonych, jedynych w swym rodzaju dowcipów. No i kpina absolutnie ze wszystkiego - od religii i tradycji poczynając, poprzez pop-kulturę, i co najistotniejsze - na sobie samym kończąc.
Właśnie tego, odrobiny tak zawsze bliskiej Allenowi autoironii brakuje najbardziej ostatnim jego filmom. W "Zakochanych w Rzymie" jej miejsce zajęło epigoństwo własnej twórczości. Allen nieustannie przywołuje i cytuje samego siebie, tyle że jedynie momentami czyni to w dawnym stylu. Przebłyski dawnej świetności oglądamy wyłącznie w najlepiej napisanych, granych przez niego samego scenach. Próżno też szukać w filmie choćby odrobiny refleksji nad naturą związków międzyludzkich, nad życiem w ogóle. Spiętrzenie wątków, nie pozwoliło Allenowi choćby na chwilę zadumy.
Wiecznie żywy?
W jednym z wywiadów z 2009 roku Allen zwierzał się: - Po cichu, liczę na bardzo długie życie. Mój ojciec żył sto lat, do końca zachowując umysłową sprawność. Moja matka prawie 96. Jeśli to dziedziczne, mam nadzieję co najmniej im dorównać, a to oznacza, że powinienem być w stanie robić filmy przez kolejne 20 lat!
To było trzy lata temu, a od tamtej pory 77–letni dziś reżyser, zdołał już trzy kolejne nakręcić. Czy czeka nas kolejne 17? Jeszcze niedawno kinomani uznaliby to za powód do wielkiej radości. Dziś już zdania mogą być podzielone.
Autor: Justyna Kobus//kdj / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Materiały dystrybutora