Gdyby ktoś pokusił się w przedostatnim dniu pokazów gdyńskiej imprezy o podsumowanie prezentowanych filmów, to w wielkim uproszczeniu można je zamknąć w zdaniu: "Świat nie jest szczęśliwym miejscem". I choć to teza mało odkrywcza, filmom pokazywanym w Konkursie Głównym w Gdyni w większości trudno zarzucić brak oryginalności. Wręcz przeciwnie.
Od kilku lat po kolejnych edycjach festiwalu w Gdyni, mówi się wiele o "nowym kinie moralnego niepokoju", w wydaniu młodego pokolenia twórców. Wydarzenia ostatniego roku - wciąż trwająca choć już na mniejszą skalę, pandemia, potęgujące się poczucie zagrożenia za sprawą wojny w Ukrainie - jeszcze nasiliły tę tendencję.
Trudno więc się dziwić, że większość konkursowych filmów dotyka tematów trudnych - jak cierpienie, śmierć, życie z upośledzeniem, wreszcie niezawiniona bieda i konsekwencje, jakie ona ze sobą niesie.
Twórcy najciekawszych filmów nie idą jednak na łatwiznę, powielając pomysły swoich starszych kolegów. Szukają własnego języka, próbują spojrzeć na współczesny świat z nowej, osobistej perspektywy. Tak jak w opisanym we wcześniejszej relacji "Śubuku" Jacka Lusińskiego, w nagrodzonym w Wenecji świetnym "Chlebie i soli" Damiana Kocura, w przejmujących "Strzępach " Beaty Dzianowicz, czy w nagrodzonej zasłużenie w Tribece "Kobiecie na dachu" Anny Jadowskiej, którą dzisiaj obejrzy publiczność.
A wreszcie również w wyróżnionym w Cannes filmie starego mistrza, Jerzego Skolimowskiego "Io", gdzie co prawda cierpi nie człowiek, lecz tytułowy osiołek. Za to z winy człowieka.
Jurorzy nie będą mieli łatwego zadania, rozdzielając nagrody.
Niepokój uzasadniony
To był jeden z bardziej oczekiwanych filmów 47. edycji FPFF, i nie zawiódł oczekiwań. Mowa o filmie Damiana Kocura, wyróżnionym Nagrodą Specjalną Jury w Wenecji, w konkursowej sekcji Horyzonty "Chleb i sól". Obraz debiutanta zdumiewa dojrzałością i wstrzemięźliwością w prowadzeniu narracji i niezawodowych aktorów.
Film Kocura oparty został na prawdziwych wydarzeniach, ale reżyser dodał sporo elementów fikcyjnych i w pozbawiony sztampy sposób rozłożył akcenty, budując zaskakującą opowieść. Bohaterami uczynił dwóch utalentowanych muzycznie braci, z prowincjonalnego miasteczka, których losy potoczyły się w odmienny sposób. W ich role wcielili się prawdziwi bracia Tymoteusz Bies i Jacek Bies, noszący w filmie własne imiona. Pierwszy z nich właśnie przyjeżdża na wakacje do domu, ale za chwilę wyjeżdża do Duesseldorfu, gdzie dostał stypendium na prestiżowej uczelni muzycznej. Młodszy Jacek, także zdolny pianista, oblał egzamin i pozostał w miasteczku.
Historia opowiadana jest z perspektywy starszego brata, który na swoje miasto patrzy z wyższością, bo za moment porwie go "wielki świat". Nie rozumie brata, któremu wystarcza miejscowa dziewczyna i nie chce się z niego wyrwać, choć raz po raz zdradza go czułość, jaką darzy miejsce urodzenia. Kocur buduje też szersze, społeczne tło swojej opowieści. Życie miejscowych kumpli braci kręci się wokół spotkań obficie podlewanych alkoholem, w nowo powstałej knajpie z kebabem – pierwszej prowadzonej przez przyjezdnych z Bliskiego Wschodu. Szowinizm młodych mieszkańców i agresja wobec przyjezdnych narastają w miarę rozwoju akcji.
Reżyser nie funduje nam żadnych moralnych tez, przyjmując pozycję obserwatora. Wszystko tu dzieje się wbrew obiegowym opiniom, na przekór stereotypom i naszym oczekiwaniom. Wypada jeszcze wspomnieć o niezwykłym liryzmie, jaki Kocur nadaje filmowi z pomocą muzyki. Nie ulega wątpliwości, że objawił się nowy, reżyserski talent, a nagroda za najlepszy debiut (co najmniej!), wydaje się pewna.
Z niemniejszą brawurą swoją historię opowiedziała kolejna debiutantka, Beata Dzianowicz. Jej Paterokowie to kochająca się, wielopokoleniowa rodzina, którą widz polubi już od pierwszych scen. Ich spokojne, radosne życie nagle mącą niepokój i strach - ukochany dziadek zaczyna zachowywać się dziwnie, lekceważąc wszelkie normy społeczne. Okazuje się, że to pierwsze symptomy Alzheimera. Nasilająca się choroba seniora rodu wystawia na wielką próbę rodzinną idyllę, a na światło dzienne wychodzą skrywane sekrety i żale.
Przejmujące, świetne, choć bolesne kino, a do tego Michał Żurawski nareszcie w roli na miarę swoich możliwości.
Z punku widzenia osiołka
To nie jest film dla każdego, ale Jerzy Skolimowski chyba nawet nie chciałby, by wszyscy się nim zachwycili. Reżyser, który na wiele lat porzucił kino na rzecz malarstwa, nawet gdy ponownie do niego wrócił, wciąż przedkłada obraz nad słowo. I choć kino to sztuka obrazów, to właśnie dialogów i ludzkich interakcji wielu widzom w filmie "Io" może brakować.
Jerzy Skolimowski nie ukrywa, że nawiązuje tym filmem do jednego z najbardziej lirycznych dzieł Roberta Bressona "Na los szczęścia, Baltazarze", opowieści o dramatycznych losach tytułowego osiołka i jego właścicielki, którzy padają ofiarami ogromu okrucieństwa ludzi. U Skolimowskiego osiołek jest sam, skazany na łaskę i niełaskę człowieka, liryzmu też nie uświadczymy. Film wymyka się także wszelkim klasyfikacjom gatunkowym - może najbliżej mu do traktatu egzystencjalnego?
Tytułowe "Io to onomatopeja - z jednej strony imię zwierzęcia, z drugiej wydawany przez nie odgłos. Pierwszy raz usłyszymy je w cyrku, w którym występuje osiołek, a jedyną osobą przejętą jego losem jest młodziutka Kasandra. Bieg wydarzeń sprawia jednak, że Io rozpoczyna nieoczekiwaną wędrówkę bez niej. Najpierw trafia do stadniny koni, stamtąd do ośrodka dla niepełnosprawnych dzieci, na stadion, na którym kibice dostrzegają w nim przynoszącą szczęście maskotkę, do okrutnego hodowcy futer, kierowcy tira i włoskiego księdza, pasierba lokalnej magnatki (Isabelle Huppert). Ostatni etap tej podróży jest dramatyczny, ale przewidywalny. Podkreślmy też: obraz robi wrażenie nakręconego przez twórcę u początku, a nie na końcu swojej artystycznej drogi.
Jak u Bressona surrealizm wpycha się w nieoczekiwanych momentach i nie jest do końca jasne, w jaki sposób osiołek przenosi się z jednego miejsca w kolejne. Jedno jest pewne: podobnie jak postacie z wymienionych wyżej filmów, bohater Jerzego Skolimowskiego przytaknąłby im w stwierdzeniu, że "świat nie jest szczęśliwym miejscem".
Niezwykle oczekiwane dzisiaj dwie ważne premiery festiwalu - "Silent Twins" Agnieszki Smoczyńskiej i "Kobieta na dachu" Anny Jadowskiej - również wpisują się w tę tezę.
Laureatów Złotych Lwów poznamy 17 września, późnym wieczorem. Ocenia je jury, któremu przewodzi reżyser i scenarzysta Jerzy Domaradzki.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: FPFF