Do księgarni trafia pierwsza biografia prezydenta Bronisława Komorowskiego. Wiktor Świetlik opisuje w niej historię polityka, który zaczynał jako radykał w antykomunistycznej opozycji, by stać się głową państwa.
Sobota, 10 kwietnia 2010, około godziny 11. Od dwóch godzin wiadomo, że samolot wiozący prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 innych osób rozbił się na smoleńskim lotnisku. Nikt nie przeżył. Według konstytucji tymczasowo urząd obejmuje marszałek Sejmu – w tym przypadku także kandydat na prezydenta w mających się odbyć za pół roku wyborach i człowiek z przeciwnego obozu politycznego.
Do Kancelarii Prezydenta dzwoni telefon z biura marszałka z informacją, że Bronisław Komorowski przejmuje obowiązki głowy państwa. Andrzej Duda, ówczesny podsekretarz stanu u Lecha Kaczyńskiego, protestuje: nie ma aktu zgonu, nie ma oficjalnej noty. - Przecież nie można przejmować władzy na podstawie czerwonego paska TVN24 – mówi. Dwie godziny później kolejny telefon: marszałek rozmawiał z rosyjskim prezydentem, jest oficjalna informacja o śmierci prezydenta. Duda kapituluje. Bronisław Komorowski zostaje p.o. głowy państwa, a trzy miesiące później, po zaciętym boju z bratem poprzednika – tak niespodziewanie wyrównanym, że jeszcze w wyborczą noc był moment, gdy PKW na podstawie cząstkowych wyników ogłosiła zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego - wygrywa prezydenturę.
Między hagiografią a pamfletem
Scena rozmowy 10 kwietnia znalazła się w książce „Bronisław Komorowski. Pierwsza niezależna biografia” publicysty Wiktora Świetlika. Antoni Dudek przekonuje we wstępie, że autor „zmuszony był manewrować między hagiografią a pamfletem” i sztuka ta „udała się w sposób godny naśladowania”.
W książce Świetlika znajdziemy i takie hagiograficzne zdania: „w tym typowym dla stalinowskiej Polski dniu w podwrocławskich Obornikach Śląskich po raz pierwszy zakwilił Bronek Komorowski, późniejszy marszałek Sejmu i prezydent Rzeczypospolitej Polskiej", ale są też zdania, które nie kreślą portretu człowieka z marmuru. Świetlik pisze o niejasnych związkach Komorowskiego z WSI, ideowej wolcie od przeciwnika Okrągłego Stołu do lojalnego członka rządu Tadeusza Mazowieckiego, o pompatycznym stylu i licznych kampanijnych wpadkach. Z drugiej jednak strony przypomina „piękną kartę opozycyjną” prezydenta, jego pracowitość, otwartość, stopniowe, bez fajerwerków, ale w ostatecznym rozrachunku skuteczne pięcie się po szczeblach kariery, które zaprowadziło go do Pałacu Prezydenckiego.
Książka Świetlika nie ujawnia nowych, sensacyjnych faktów z życia Bronisława Komorowskiego, ale solidnie opisuje te już wcześniej znane. Śledzimy jego polityczną karierę od chudego okularnika (do wymiany rogowych oprawek na bardziej nowoczesne Komorowski dał się przekonać dopiero niedawno) w skórzanej kurtce, udzielającego się najpierw w harcerstwie, potem w opozycji, do wąsatego pana po pięćdziesiątce, z brzuszkiem, w eleganckim garniturze, pieczętującego prezydencką przysięgę nieobowiązkowym „Tak mi dopomóż Bóg”. Po drodze jest organizator manifestacji, drukarz bibuły, internowany w Jaworznie razem z opozycyjnymi liderami - znajomości stamtąd przydały mu się na początku lat 90-tych – w wolnej Polsce wiceminister obrony w rządach Mazowieckiego, Jana Krzysztofa Bieleckiego i Hanny Suchockiej, szef MON za Jerzego Buzka, wreszcie marszałek Sejmu i prezydent.
"Cicho jedziesz, dalej dojedziesz"
Zdaniem autora, Komorowski zawdzięcza karierę szybkiemu zrozumieniu i skutecznemu aplikowaniu zasady „cicho jedziesz, dalej dojedziesz”. Za młodu radykał, po dorobieniu się piątki dzieci złagodniał, zwłaszcza w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach, a zamiast konfrontacji wybierał często położenie uszu po sobie i przeczekanie. Do tego stopnia, że, jak pisze Świetlik cytując anonimowego rozmówcę z PO, „bardzo długo był źle traktowany i pogardzany przez Tuska. Jako podmiot w tym wypadku traktowano Rokitę i z nim rozmawiano. Tusk uważał, że Komorowski jest facetem bez charakteru”. Nazywał go nawet „politykiem typu buu” – wystarczy zrobić buu i ucieka.
Jednak ci, którzy nie uciekali i mogli stanowić zagrożenie dla przywództwa Tuska, byli systematyczne wycinani. Bardzo szybko z trzech tenorów został tylko jeden – Maciej Płażyński odszedł, a Andrzej Olechowski udał się na wewnętrzną emigrację. Następni byli Jan Rokita, Zyta Gilowska i Paweł Piskorski. Nawet najbliższy współpracownik premiera, Grzegorz Schetyna, gdy za bardzo urósł, musiał się pożegnać ze stanowiskiem szefa MSWiA i sekretarza generalnego PO. Tymczasem Komorowski budował swoją pozycję. „Wobec PiS jest coraz bardziej bojowy, ale wewnątrz PO gra ciągle wedle tej samej reguły: powoli, po cichu, nie wychylając głowy z okopu, żeby nie odstrzelili. A przyszłość dowiedzie, że wojny zwyciężają nie zawsze ci, którzy biegną w pierwszym szeregu na zasieki wroga, ale czasem ci, którzy dobrze schronieni obserwują, kto przeżyje bitwę” – pisze Świetlik.
Komorowski niejedną bitwę przeżył i w nagrodę dostał Pałac. Na razie relacje prezydenta z rządem układają się bez zgrzytów, czy tak będzie przez kolejne pięć lat, czy Komorowski czymś zaskoczy – dziś to niewiadoma.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24.pl