Zabieranie głosu w dyskusjach, które wokół pedofilii się teraz toczą w Wielkiej Brytanii, nie było naszym zamiarem. Nigdy nie myślałem, że nasz film stanie się stroną w tej debacie - mówi o filmie "Butterfly Kisses" w rozmowie z tvn24.pl Rafał Kapeliński. Polski reżyser, mieszkający od lat w Londynie, swoim pełnometrażowym debiutem fabularnym zachwycił jury podczas tegorocznego Berlinale, zdobywając Kryształowego Niedźwiedzia. Film walczy o Krakowską Nagrodę Filmową w Konkursie Głównym "Wytyczanie Drogi" 10. edycji Netia Off Camera, na którym otrzymał nagrodę jury młodzieżowego.
O Rafale Kapelińskim i jego filmie "Butterfly Kisses" zrobiło się głośno w trakcie tegorocznej edycji Berlinale, gdzie zdobył główną nagrodę sekcji Generation 14plus - Kryształowego Niedźwiedzia. Urodzony w Toruniu reżyser początkowo związany był z mediami i bankowością. Od ponad 20 lat mieszka za granicą. Ukończył Szkołę Wajdy, London Film School i National Film and Television School w Beaconsfield.
Dotychczas zdobył ponad 20 nagród prestiżowych festiwali filmowych, między innymi w Austin, Breście, Oberhausen czy na wrocławskich Nowych Horyzontach. "Butterfly Kisses" to pełnometrażowy debiut fabularny Kapelińskiego, który opowiada o społecznym tabu - pedofilii, przyjmując osobisty, intymny punkt widzenia głównego bohatera, zmagającego się z mrocznym sekretem.
Trójka nastoletnich przyjaciół - Jake (Theo Stevenson), Kyle (Liam Whiting) i Jarred (Byron Lyons) - dorasta na angielskim osiedlu, złożonym z bloków i zamieszkanym w dużej mierze przez imigrantów. Bohaterowie spędzają czas, wałęsając się po okolicy, grając w bilard, popalając marihuanę i rozmawiając niemal nieustannie o seksie. Cieszą się przy tym z każdego wydarzenia, jakie przerywa stagnację i rutynę życia w dzielnicy, nawet z drobnych bójek w miejscowych knajpach. Ich uwagę tym bardziej przyciąga Zara - dziewczyna, która niedawno wprowadziła się razem ze swoją dużo młodszą siostrą do jednego z wieżowców. Zwłaszcza że dziwaczną pasją Jake’a jest obserwowanie ludzi przez okna z korytarza obok jego mieszkania. Zara i jej rodzina stają się przedmiotem fascynacji chłopaka, która przybiera coraz bardziej patologiczny wymiar, a w jego głowie pojawiają się myśli, z których nie może się nikomu zwierzyć.
Nastrojowa muzyka i stylowe, czarno-białe zdjęcia podkreślają izolację i wyobcowanie centralnej postaci, przekonywająco zagranej przez Theo Stevensona.
Rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Międzynarodowa prasa, która poniekąd odkryła pana po tegorocznym Berlinale, pisze o panu jako "brytyjskim reżyserze". Jak to się stało?
Rafał Kapeliński: Nie wiem, czy jestem brytyjskim reżyserem. Za takowego się nie uważam. Jestem po prostu Polakiem robiącym filmy w Anglii. To, że Anglikom moje filmy się podobają, to, że oni moje filmy nazywają "angielskimi", to jest już ich sprawa. Natomiast jestem zdecydowanie reżyserem polskim mieszkającym w Anglii i kręcę swoje filmy. To nie jest moja decyzja, czy są to filmy polskie, czy angielskie.
Jednak międzynarodowa prasa utrzymuje, że jest pan twórcą brytyjskim.
Wie pan, jak to jest, różne rzeczy różni ludzie piszą. Mam tylko częściową kontrolę nad tym i jest prawdą, że na temat mojego filmu i mojej osoby ukazało się w Wielkiej Brytanii w ostatnich miesiącach sporo informacji. Jest w tym coś fajnego, że jestem polskim reżyserem dla Polaków i być może brytyjskim reżyserem dla Anglików. Nie mam z tym żadnego problemu. Z Polski wyjechałem w zasadzie w 1992, w 1993 roku. Bardzo długo mieszkam już poza granicami kraju. Początkowo mieszkałem w Stanach Zjednoczonych, potem w Szwajcarii, a teraz, od 16 lat mieszkam w Londynie. Gdziekolwiek nie mieszkałem, tam próbowałem robić filmy. W ciągu ostatnich kilku lat odniosłem tutaj pewien sukces. Tutaj również odbyłem moją edukację filmową - studiowałem na Londyńskiej Szkole Filmowej, potem skończyłem National Film and Television School w Beaconsfield. Tak że mój filmowy staż w Anglii jest dość pokaźny.
"Butterfly Kisses", który jest pana oficjalnym pełnometrażowym debiutem fabularnym, powstał jednak w Wielkiej Brytanii. Dlaczego? W Wielkiej Brytanii łatwiej się kręci?
Myślę, że biorąc pod uwagę artystyczną stronę pytania, to wszędzie filmy tworzy się w taki sam sposób. To jest ten sam proces, to są te same pytania, te same wyzwania, te same odpowiedzi bardzo często. Natomiast od strony produkcyjnej, wydaje mi się, że są to dwa zupełnie inne modele. Polski model jest zupełnie inny poprzez obecność Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który dofinansowuje wiele filmów. W Anglii takiej instytucji nie ma. Są oczywiście stacje komercyjne, które inwestują - powiedzmy sobie szczerze - bardzo niewielkie pieniądze w filmy fabularne, ale tych możliwości - oficjalnych - dofinansowania, które określa się jako "soft money", jest w Anglii bardzo niewiele. To jest podstawowa różnica. Przekłada się to na to, że od strony produkcyjnej jest w Anglii dużo, dużo trudniej.
Zatem, w jaki sposób młodzi twórcy kina niezależnego zdobywają pieniądze?
Są to najczęściej pieniądze inwestorów. Zresztą tak jak wszędzie na świecie, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi.
Czy oznacza to, że w Polsce twórcy niezależni mają łatwiej?
Nie chciałbym jednoznacznie porównywać tych dwóch rynków. Z produkcją każdego filmu wiążą się ogromne trudności. Nawet jeżeli młody filmowiec w Polsce dostanie pieniądze z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, to i tak musi się zmagać z wieloma innymi problemami. Także bardzo trudno to wartościować. I tu, i tu jest bardzo ciężko. Mówiąc to, że produkcyjnie tu jest ciężej, miałem na myśli tylko i wyłącznie to, że nie ma tutaj takiego oczywistego instrumentu, gdzie każdy, nawet debiutujący reżyser mógłby złożyć scenariusz i próbował otrzymać pieniądze na realizację tego projektu. W Anglii wygląda zupełnie inaczej, trzeba więcej szukać. Myślę, że kontakty są dużo ważniejsze, ze względu na to, że gros filmów niezależnych - nawet fabularnych, realizowanych w Anglii - jest finansowane przez osoby prywatne, które w te filmy inwestują ze względu na kwestie podatkowe albo ze względu na to, że po prostu jakiś pomysł im się podoba. Są to inwestycje czysto finansowe i te pieniądze trzeba zwrócić.
"Butterfly Kisses" podbił serca jurorów Berlinale. Skąd wziął się pomysł na ten film?
Sam pomysł ma już chyba trzy lata i powstał w wyniku rozmów pomiędzy moim producentem Merlinem Mertonem a scenarzystą Greerem Ellisonem. Obaj pracowali wcześniej pracowali wspólnie dla jednej z firm produkcyjnych w Londynie i razem zaczęli rozmawiać o tym pomyśle, napisali jeden albo dwa drafty scenariusza. Wtedy do projektu dołączyłem ja - osoba, która miała go wyreżyserować. Razem pracowaliśmy nad całością prawie dwa lata. Była to przede wszystkim praca nad scenariuszem, nad koncepcją wizualną filmu, nad jakąś taką koncepcją myślową filmu. Zdjęcia realizowaliśmy w październiku 2015 roku. Postprodukcja trwała praktycznie do lipca 2016 roku. Potem czekaliśmy na festiwal w Berlinie, który bardzo szybko film zobaczył i bardzo szybko zdecydował się pokazać go w jeden ze swoich sekcji. Okazało się, że będzie to sekcja Generation 14 plus, w której później wygraliśmy.
Film jest pana oficjalnym pełnometrażowym debiutem. Czy świadomie wybrał pan tak ciężką tematykę na pierwszy film?
Faktycznie, jest to mój jakiś debiut fabularny, ale na koncie mam wiele filmów krótkich. Tak naprawdę od lat uczę reżyserii filmowej. Nie jestem człowiekiem, który ma 22 lata. Mam już jakieś doświadczenie filmowe – filmy zacząłem robić w Polsce, mając 14 lat. To jest jakieś bogactwo, które ze sobą noszę. Chociaż "Butterfly Kisses" jest moim oficjalnym pierwszym filmem fabularnym, to nie jest to do końca precyzyjne sformułowanie. W międzyczasie zrobiłem "Balladę o Piotrowskim", który miał około 70 minut. Był oficjalnie określany jako film fabularny i prezentowany na festiwalach filmów fabularnych w Polsce i za granicą. Zrobiłem całe gros dłuższych filmów krótkometrażowych – trwające po 30 minut i dłużej. Biorąc więc pod uwagę to, że jestem nieco późnym debiutantem, to mam pokaźne doświadczenie filmowe. Poza tym uczę reżyserii filmowej, opowiadania audiowizualnego. Sama nagroda w Berlinie (Kryształowy Niedźwiedź - red.) była dla nas niesamowitą niespodzianką, ale wydaje mi się, że na tyle mocno stoimy na ziemi, że nie tracimy kontaktu z rzeczywistością. Jest to oczywiście bardzo poważna nagroda, z której bardzo się cieszymy, ale mam nadzieję, że nie jest to koniec naszej drogi filmowej. Mówię "naszej", ponieważ pracuje ze mną cały zespół. Pracujemy już nad kolejnym projektem, którym może uda się nam znowu kogoś usatysfakcjonować.
Film porusza kwestie pedofilii, a jego tło wpisane zostały głośne afery pedofilskie w brytyjskim show-biznesie. Czy w trakcie produkcji napotykaliście jakieś trudności w związku z tym tematem?
Wie pan, im mniejszy budżet, tym większa niezależność. Może to być traktowane jak wielka przeszkoda, my potraktowaliśmy tę niezależność jako atut. Koncept filmu rozwijaliśmy z BBC Films i Film London - są to dwie tutejsze organizacje, które wspierają filmowców. Temat rzeczywiście jest kontrowersyjny, chociaż ja cały czas twierdzę, że jest to tylko i wyłącznie opowieść o przyjaźni. W trakcie realizacji napotykaliśmy głosy, że kontrowersyjne wątki mogą nam przeszkadzać. Być może tak się stało. Chociaż nie do końca. Stosunkowo szybko udało się nam zebrać potrzebne środki, cała operacja zakończyła się sukcesem tylko dlatego, że nasi inwestorzy zaufali mi i całemu zespołowi. Uwierzyli, że powstanie coś ciekawego. Ta wiara wynikała z tego, co widzieli w moich krótkich metrażach. Jak na produkcję niezależną, mieliśmy zapewnione komfortowe warunki. Nie musieliśmy iść nigdy na jakieś wielkie artystyczne kompromisy ze względu na brak pieniędzy. Z drugiej strony myślę, że nie ma co dzisiaj robić filmów, które są takie jak wszystkie inne. Jeśli się coś kręci, zwłaszcza jeśli jest to projekt niezależny, to trzeba zaryzykować. Uważam, że jeśli nie ma ryzyka, to nie ma dobrego filmu. Oglądam wiele filmów, także niezależnych, które są potulne, które tak naprawdę nie mówią nic, naśladują to, co widzieliśmy już sto razy. Sądzę, że jest to dla wszystkich - dla filmowców i widzów - ogromną stratą czasu. Film bez tak zwanego pazura nie może się przebić. Musi być w nim coś oryginalnego, musi dotykać czegoś, co zainspiruje innych. To nie jest kwestia kontrowersyjnego tematu. Powinno się przyglądać naszej rzeczywistości i wyłuskać jakiś obraz, słowo, które stanie się kanwą oryginalnego, fajnego filmu. Myślę, że takie myślenie nam towarzyszyło przy tworzeniu "Butterfly Kisses".
Pazurem filmu jest pedofilia, temat bardzo kontrowersyjny i zarazem bardzo głośny, szczególnie w Wielkiej Brytanii. Czy był to świadomy wybór, żeby zareagować właśnie na te wydarzenia?
Nie o to chodzi, że w jakiś sposób reagowaliśmy na afery pedofilskie, o których było głośno w ostatnich dwóch latach na Wyspach. Nas to absolutnie nie interesowało ani to, co na temat pedofilii mówiło się w telewizji. Od tego są dziennikarze i to jest ich praca, żeby się tym zajmować. Nasza inspiracja nie pochodziła z tych debat medialnych, których tak naprawdę szczególnie nie śledziłem. Prawie od 20 lat nie mam telewizora, nie oglądam serwisów informacyjnych, więc siłą rzeczy nie zostałem tą dyskusją w jakikolwiek sposób zarażony. Inspiracją do filmu była pewna sytuacja w życiu naszego scenarzysty, która doprowadziła nas do tego tematu. Była to sytuacja bardzo prosta, bardzo ludzka.
Powiedział pan, że pracą dziennikarzy jest komentowanie afer. Czy zatem kino nie powinno komentować rzeczywistości?
Może komentować, nikomu bym nie wzbraniał. Jest wiele wspaniałych filmów, które to robią. "Butterfly Kisses" w pewien sposób pewną rzeczywistość też komentuje. Zabieranie głosu w dyskusjach, które wokół pedofilii się teraz toczą, nie było naszym zamiarem. Pod tym względem nasz film jest bardzo skromny. Nigdy nie myślałem, że nasz film stanie się stroną w tej debacie.
To prawda. Widać to głównie w otwartym zakończeniu, które pozostawia ocenę widzowi. Cały wątek pedofilii został opowiedziany subtelnie, za pomocą wielu niedopowiedzeń, a film nie opowiada się po żadnej ze stron.
Tak, nie oceniamy. Wydaje mi się, że założeniem, które tak naprawdę było fundamentem całego projektu, było uniknięcie oceniania. Nie chcieliśmy krzyczeć z mównicy, żeby nikogo nie piętnować. Myślę, że to, co w kinie jest bardzo interesujące, to pewna obserwacja. Dużo ciekawiej jest obserwować tę rzeczywistość i zadać kilka pytań, a resztę zostawić publiczności, która jest szalenie inteligentna. Moim zdaniem oglądamy tyle filmów, partycypujemy w tylu rozmowach, spotykamy tylu ludzi, że każdy ma swój światopogląd dosyć mocno ukształtowany. Ani scenarzysta, ani reżyser nie jest od tego, żeby komukolwiek próbować udowadniać jakieś tezy albo próbować kogokolwiek pouczać. Nasz film wpisany jest w zupełnie inną konwencję, ponieważ jest tylko obserwacją młodego człowieka, który zmaga się z olbrzymim problemem. To, czy nasz bohater jest jakimś demonem czy monstrum, a może tylko chłopakiem z wielkim problemem, zostawiamy naszemu widzowi, który będzie musiał sam sobie odpowiedzieć na to pytanie.
W warstwie narracyjnej "Butterfly Kisses" uderza fakt, że nie mamy wielkiej przemiany głównego bohatera, co jest nagminnie wykorzystywane przez scenarzystów. Było to świadome rozwiązanie artystyczne? Jest wiele możliwości opowiadania historii. Wspomniana przez pana przemiana bohatera jest pewnego rodzaju szczudłem dla wielu, którzy opowiadają historie filmowe, którym to szczudłem wielu próbuje się podpierać, nie mając nic ciekawego w zasadzie do opowiedzenia. Myślę, że przemiana bohatera jest bardzo ważna w opowiadaniu, ale nie jest jedynym możliwym rozwiązaniem. Obraliśmy zupełnie inny sposób pokazania naszej historii. Dzisiaj rzeczywistość jest na tyle skomplikowana, że te stare wzorce powinny być testowane. Najgorszymi filmami, jakie ostatnio widziałem, były to właśnie filmy, w których główna postać przechodzi właśnie jakąś straszną przemianę, na przykład, który zbiera długi w świętego. Są to rzeczy szalenie naiwne. Znam życie z zupełnie innej strony, w takie głębokie przemiany ludzkie zupełnie nie wierzę. Wydaje mi się, że są zawsze podszyte lisem. Fabularnie kiedyś świetnie funkcjonowały, ale to nie znaczy, że cały czas musimy opowiadać historie filmowe. Życie jest absolutnie fascynującą kopalnią tematów na scenariusz. Zadaniem filmowców, pisarzy, jest to, aby powiedzieć coś nowego, żeby widza nie nudzić i nie walić go po głowie tymi samymi schematami. Sposób, jaki wybraliśmy, wiąże się z wielkim ryzykiem. Szukając nawet inwestorów, brak tej wielkiej przemiany, do której wszyscy są przyzwyczajeni, może być powodem dyskwalifikującym.
Rezygnacja z "wielkiej przemiany" pozwoliła wam na zbudowanie zupełnie innej kanwy narracyjnej. Tutaj Jake, główny bohater, obudowywany jest kolejnymi kontekstami, sytuacjami, z którymi się mierzy. Widz obserwuje, jak chłopak zmaga się z poczuciem inności, osamotnienia, z życiem w wielkiej tajemnicy. Czy jest to efekt jakiejś waszej diagnozy społecznej, a może bardziej obserwacji współczesnych nastolatków, żyjących na londyńskich blokowiskach?
Nie, to nie jest diagnoza. Obserwacja tak, ale na pewno nie diagnoza. Dla mnie przyjemnym zaskoczeniem było to, że film pokazywany był wcześniej na dwóch festiwalach i na obu otrzymał główną nagrodę jury młodzieżowego. Oznacza to, że młodym ludziom "Butterfly Kisses" się podoba, skoro zdobywa ich głosy. Zarazem jest to dla mnie szalenie ciekawym, ponieważ jestem już trochę starszy. Chociaż zawarłem w filmie wiele elementów z czasów mojego dorastania, to cieszy mnie to, że udało mi się uniknąć uderzenia w jakąś fałszywą nutę. Obserwujemy młodego, strasznie rozdartego, u którego pedofilia, funkcjonująca jako jakaś straszna choroba, właśnie została zdiagnozowana albo sam u siebie zaczyna ją diagnozować i jest tym bardzo przerażony. Mówiąc, że nie jest to film o pedofilii, a o dorastaniu, o dojrzewaniu, miałem na myśli to, że pedofilia mogłaby być zastąpiona w tej historii chorobą nowotworową albo czymkolwiek innym, nie zmieniając wymowy filmu. "Butterfly Kisses" jest o tym momencie naszego dorastania, kiedy mamy trzynaście, może trochę więcej lat. Z perspektywy mężczyzny, kiedyś chłopaka, jest to bardzo fajny okres, kiedy człowiek interesował się piłką nożną, muzyką, rodzice dawali kieszonkowe, nie było zmagań z większymi egzystencjalnymi problemami. Były pierwsze doświadczenia z seksualnością, ale wszystko wydawało się bardzo proste i optymistyczne. W tym okresie zdarzają się każdemu takie momenty, które sprawiają, że młody człowiek zdaje sobie sprawę, że życie to nie są tylko kwiatki, laurki, że jest bardzo ciemna strona tego świata, która jest bardzo prawdziwa, która potrafi być trudna. Jest to takie oblicze świata, które potrafi nas bardzo zaskoczyć. Miałem takie momenty w swoim dorastaniu, na przykład mój najlepszy przyjaciel popełnił samobójstwo albo ktoś bardzo mi bliski z dnia nadziej wyjechał za granicę na stałe. To są takie chwile, kiedy zdajemy sobie sprawę, że życie jest bardzo skomplikowane.
Cały film opowiedziany jest z punktu widzenia najlepszego przyjaciela Jake’a. To kontestuje to, co się z Jakiem stało, to on przeżywa jego stratę i to on pod koniec – w kluczowej scenie – zdaje sobie sprawę z tego, że nie zauważył tego, co się działo, że niestety nic nie zrobił, czego bardzo żałuje. Nie chce brzmieć super egzystencjalnie, ale jeżeli chodzi o wielkie problemy, niektórzy mają wielkie szczęście, że mogą się nimi podzielić. Są też tacy, którzy nikogo przy sobie nie mają i muszą się z tymi problemami zmagać sami. Takim jest nasz główny bohater, który w swojej epickiej walce skazany jest na totalne osamotnienie. Na tym polega jego tragedia.
Skoro o Jake’u mowa. Odtwórcą tej roli, Theo Stevensonem, zachwycają się krytycy w całej Europie. Jak się państwu udało zebrać tak świetnych młodych aktorów?
Theo Stevenson jest aktorem bardzo doświadczonym. Jako sześciolatek był gwiazdą brytyjskiej telewizji, sławę przyniosło mu show "Horrid Henry". Jest tutaj osobą bardzo rozpoznawalną. Biorąc pod uwagę jego 16 lat, jest aktorem bardzo doświadczonym. Dwaj aktorzy, którzy grają jego najbliższych przyjaciół, są absolutnymi debiutantami. Nigdy nie stali wcześniej przed kamerą. Wydaje mi się, że znakomicie wywiązali się z zadań, jakie zostały przed nimi postawione. Przepaść profesjonalna pomiędzy tymi debiutantami a Stevensonem jest ogromna. Moim zadaniem było tę przepaść zniwelować. Ci dwaj przyjaciele Jake’a wybrani zostali spośród 600-700 chłopaków, których widziałem w ciągu trzech miesięcy. Proces castingowy był więc bardzo mocno rozwinięty.
Rolę bohaterów filmu odgrywają również muzyka i zdjęcia. I jedno, i drugie jest bardzo nieoczywiste w kontekście całej liryki opowiadania historii, tematu filmu. Czy wybór takich środków był pana pomysłem, czy ktoś do pana z nimi przyszedł?
To były moje pomysły. Każdy reżyser ma swoją poetykę. Są rzeczy, które poszczególny twórca lubi bardziej lub mniej. Bardzo lubię czarno-białe filmy, a takie zdjęcia wbrew pozorom wcale się nie zestarzały. W czarno-bieli jest coś bardzo melancholijnego, coś fajnego w kontekście polaryzacji uczuć czy postaci. Jest pewna magia. Początkowo chcieliśmy zrealizować film w kolorze, a nawet w formacie szerokoekranowym, ale doszliśmy do wniosku, że do niczego by to nie doprowadziło. Wiedzieliśmy, że pracujemy nad skromnym filmem i według tego klucza wróciliśmy do koncepcji filmu czarno-białego. Jeżeli chodzi o muzykę, to myślę, że za każdym razem w trakcie kręcenia filmu próbuje się zastosować muzykę w ciekawy sposób. Nie chodzi o podkręcanie emocji - to jest chyba najbardziej prymitywny sposób wykorzystania muzyki w filmie. Sądzę także, że jeżeli muzyka jest zaledwie tłem, jest to mało kreatywne podejście do muzyki filmowej. Lubię, gdy muzyka staje się jedną z postaci filmowych, kiedy muzyka podkręca obraz, nadaje mu pewną dynamikę, ale także, gdy komentuje. Szczególnie gdy komentuje film w kontrapunkcie, czyli nie jeden do jeden, ale wręcz przeciwnie: jeśli w obrazie widać smutek, to może muzyka powinna być wesoła.
Ale muzyka organowa… była naprawdę dużym zaskoczeniem.
Miałem wielkie szczęście, że poznałem bardzo młodego i bardzo utalentowanego kompozytora - Nathana Kleina, który jest absolwentem Królewskiej Akademii Muzycznej i pomimo młodego wieku pracuje przy bardzo poważnych produkcjach. Pracuje też nad muzyką do mojego nowego filmu Guya Ritchie. Razem z Nathanem szukaliśmy jakiegoś klucza, który by w fajny sposób komentował "Butterfly Kisses". Wtedy się pojawił pomysł organów analogowych. Na początku Nathan nie był entuzjastą tej koncepcji, gdyż nie przepada za dźwiękiem organów. Udało mi się jednak go przekonać i cała muzyka została napisana w ciągu 48 godzin. Następnie była rozwijana , opracowywana i nagrywana bardzo długo. Nagranie miało miejsce na oryginalnych XVII-wiecznych organach w kościele pod Londynem. Moim zdaniem, muzyka komentując film, wyraża moje podejście do przedstawionego w nim świata. Rzeczywistość trójki bohaterów jest dość trudna. Przeklinają, w brzydki sposób mówią o dziewczynach, każdy z nich przybiera jakoś twardogłową, twardoskórą pozę, chce być twardzielem, a tak naprawdę wewnątrz są młodymi, wrażliwymi chłopcami. Pomyślałem, że obrazując w czarno-białych zdjęciach londyńskie blokowisko, warto to skontrapunktować czymś, co wyraża pewną tęsknotę za sacrum. W filmie jest bardzo dużo muzyki i te organy przypominały mi w trakcie kręcenia, że niezależnie od tego, jaka ta rzeczywistość by była, zawsze tęsknimy, kochamy, szukamy czegoś wartościowego, próbujemy się oprzeć na trwałych wartościach.
Wspomniał pan o kolejnym projekcie. Co to będzie za film?
Będzie to film angielski zatytułowany "Cranley Gardens". Jest to zupełnie inna historia, ale nie chciałbym w tym momencie zdradzać szczegółów fabuły. Jest to już zupełnie większy projekt, w które angażujemy znane brytyjskie nazwiska. W całości realizujemy go w Londynie. Mam nadzieję, że będzie to koprodukcja polsko-angielska, ponieważ chciałbym zaangażować do współpracy kilka polskich nazwisk. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, chcielibyśmy wejść na plan jeszcze w tym roku. Niestety rola reżysera jest taka, że reżyser strzela, a Bóg kule nosi.
Mam również w planach realizację filmu w Polsce, który jest zatytułowany "Dziennik z wycieczki do Budapesztu". Ostatnio został odrzucony przez ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i szukamy innej opcji. To nie jest proste. Jeśli to się uda, będzie wspaniale.
Może pan zdradzić jakieś nazwiska współpracujących przy "Cranley Gardens"?
Niestety, nie mogę. Mamy taką umowę, że do festiwalu w Cannes nie możemy ujawniać żadnych nazwisk. To tam nastąpi pewna odsłona i przyznamy się do tych nazwisk.
Autor: Tomasz-Marcin Wrona / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Nick Cooke/materiały prasowe Netia Off Camera