Od zawsze chodzi własnymi drogami. Po świetnym filmie z lat 60. "Ręce do góry" komunistyczna Polska wysłała go na długą emigrację. Choć zaistniał w Ameryce, upiera się przy kręceniu artystycznych filmów i nie chodzi na kompromisy. Ma na koncie Złotego Niedźwiedzia, Złotą Palmę i Złotego Lwa, ale mówi, że reżyserowanie to gwałt na jego naturze. Jerzy Skolimowski - reżyser, ale także poeta i malarz kończy 80 lat.
W wieku dwudziestu kilku lat był już pisarzem, autorem kilku tomików wierszy i opowiadań. Nic więc dziwnego, że nim zajął się reżyserią, zadebiutował jako scenarzysta, współautor ważnych i znakomitych filmów.
Pierwszym byli "Niewinni czarodzieje" Andrzeja Wajdy. Skolimowski napisał do niego scenariusz wspólnie z Jerzym Andrzejewskim. Drugim - pierwszy polski film nominowany do Oscara "Nóż w wodzie" Romana Polańskiego.
To pod wpływem Wajdy i Polańskiego Skolimowski, studiujący wówczas etnografię, postanowił zdawać do łódzkiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej. W czasie gdy u nas święciła triumf szkoła polska, on zaczął robić kino nazwane potem "polską nowa falą" na wzór francuskiego pierwowzoru. Jego świadomie "nieporządna" stylistyka była czymś zupełnie nowym. Porównywano jego wczesne filmy, które zachwyciły Europę, do dzieł Godarda czy Antonioniego.
Niektórzy nawet tytułowali go polskim Antonionim. Tak jak on opowiadał o niemocy, emocjonalnej niedojrzałości, mieszał dokument z poezją i fikcją. Jerzy Skolimowski zawsze chodził własnymi, artystycznymi drogami, odporny na mody, niepokorny.
Mroczne dzieciństwo
Urodził się 5 maja 1938 r. w Łodzi w rodzinie architekta. Przez całe życie w jego twórczości miało odbijać się dzieciństwo nierozerwalnie związane z wojną. Jako małe dziecko został cudem uratowany ze zbombardowanego domu. Ojciec, członek polskiego ruchu oporu, został zabity przez Niemców. Matka ukrywała w domu żydowską rodzinę, a gestapo robiło im ciągłe rewizje. Do tego wiecznie chorował, a świadomość życia w ciągłym zagrożeniu miała odbić się na jego psychice. W bardzo osobistym wywiadzie, którego udzielił mi przed laty, mówił: - Ojciec należał do Związku Walki Zbrojnej i przyjął iście conradowską postawę, gdy jego siatka zaczęła wpadać. Choć nakłaniano go, by uciekł do lasu, on robił swoje. Gdyby rozwiązał siatkę, pewnie by ocalał. Zginął w komorze gazowej w obozie we Flossenbuergu. Scena z gazem w "Rękach do góry" to reminiscencja tamtych przeżyć… Mama kontynuowała jego działalność, więc nie mogła się mną zajmować. Miałem ponure dzieciństwo, w jakimś domu dziecka.
Po wojnie matka zamieniła działalność konspiracyjną na społeczną. Mały Jurek krążył po szkołach z internatami. Spragniony jej obecności, wychowany w kulcie bohaterskiego ojca, buntował się i sprawiał problemy wychowawcze. Z czasem mama została attaché kulturalnym polskiej ambasady w Pradze, a uzdolniony nastolatek trafił do szkoły w czeskich Podiebradach. Szkoła ta wychowała, jak się potem okazało, artystyczne i polityczne elity sąsiadów - filmowców Miloša Formana i Ivana Passera oraz Václava Havla - dramatopisarza, przyszłego prezydenta Czech. No i Skolimowskiego.
- Starszy ode mnie 6 lat Miloš Forman był szefem naszej sypialni. Walił nas po pyskach za wszystko – za źle posłane łóżko czy za bałagan. Wciąż wymyślał pojedynki mające ćwiczyć silną wolę. To była wspaniała szkoła, w angielskim stylu. Wyszły z niej takie osobowości, że to mówi samo za siebie. Mieliśmy wiele praktycznych zajęć, świetne warunki do uprawiania sportu. Nieźle rysowałem i pomagałem Havlowi - wspominał reżyser.
Po powrocie do Polski zdał na historię sztuki, jednak nie przyjęto go z uwagi na "złe pochodzenie społeczne". Stąd wzięła się etnografia, którą ukończył. Miał już wtedy na koncie parę dobrze przyjętych tomików wierszy. Został też najmłodszym członkiem Związku Literatów Polskich.
I właśnie dzięki temu gniewny i zdolny młodzieniec poznał w Domu Pracy Twórczej w Oborach Wajdę i Andrzejewskiego.
Kariera jak sen i oczy Stalina
Gdy dwaj uznani artyści dali mu do przeczytania scenariusz "Niewinnych czarodziejów" (wyłącznie z uwagi na wiek, bo miał to być film dla młodych), przeczytawszy go wyśmiał ich. Mało tego - napisał jego własną wersję. Tak zaczęła się jego przygoda z kinem, której ciąg dalszy miał miejsce w łódzkiej Filmówce.
Debiut fabularny Skolimowskiego był równie oryginalny jak wszystko, co miał potem nakręcić. Reżyser połączył w jeden film realizowane na przestrzeni kilku lat etiudy. Tak powstał "Rysopis", w którym wystąpili jego przyjaciele ze studiów, przyszła żona i zarazem gwiazda polskiego kina Elżbieta Czyżewska, a także sam Skolimowski w głównej roli. Grał chłopaka, który przerywa studia, bo wpada na absurdalny pomysł, by pójść do wojska. To, jak mu się wydaje, uwzniośli jego życie. Dalsze jego losy pokazał w "Walkowerze". W tych filmach Skolimowski patrzy na rzeczywistość PRL-u z pozycji outsidera. Nie bierze w niej udziału. Nikt nie miał wątpliwości, że to filmy autobiograficzne, do tego stopnia, że w kolejnym "czynniki opiniotwórcze" wymogły na nim rezygnację z roli aktora. W "Barierze" wystąpił już Jan Nowicki.
W 1967 roku młody reżyser, o którym było już głośno, a jego filmami zachwycał się Godard, nakręcił "Ręce do góry". Obraz, który, jak sam mówi, zdemolował mu życie i zmusił do wyjazdu z Polski. Będący rozliczeniem z latami stalinizmu, pokazujący spustoszenie, jakiego dokonał w młodych, niegdyś pełnych idealizmu ludziach. Dla władz był nie do przyjęcia. Szczytem wszystkiego była scena z transparentem, na którym studenci naklejają Stalinowi przez pomyłkę czworo oczu. Film został zatrzymany przez cenzurę, a gdy reżyser zagroził, że wyjedzie z kraju, jeśli nie wejdzie do kin, usłyszał: szerokiej drogi.
- Następnego dnia przysłano mi do domu paszport, co było ewenementem i jasnym sygnałem. Po prostu wypchnięto mnie z kraju. Wyjechałem w 1969 roku - opowiadał mi Skolimowski i podkreślał: - Gdybym nie został zmuszony do emigracji, nadal robiłbym tu takie filmy. Nawet najbardziej intratna propozycja finansowa nie skusiłaby mnie. To był bunt przeciwko stalinizmowi, ale posunąłem się za daleko.
Dużo wcześniej rozpadło się małżeństwo z Elżbietą Czyżewską, która wyszła ponownie za mąż za amerykańskiego dziennikarza i po jego tekstach krytykujących Władysława Gomułkę, również musiała opuścić Polskę. Skolimowski ożenił się po raz drugi z aktorką Joanną Szczerbic, która zagrała m.in. w "Rękach do góry" i wraz z nim wyjechała z Polski. Dwóch ich synów przyszło na świat poza krajem.
Artysta osobny
Pierwszym filmem Skolimowskiego nakręconym za granicą był "Start" - obraz, za który reżyser odebrał Złotego Niedźwiedzia na Berlinale, pełen świetnych, błyskotliwych rozwiązań formalnych. Po nim było "Na samym dnie" - poruszająca historia uczucia nastolatka do dojrzałej kobiety. Wreszcie, już dekadę później, "Fucha" z Jeremym Ironsem w głównej roli - historia polskich robotników remontujących zamożnemu rodakowi dom na emigracji w Anglii. Jeden z nich dowiaduje się, że w kraju wprowadzono stan wojenny i ukrywa to przed kolegami. Obraz otrzymał Złotą Palmę za najlepszy scenariusz w Cannes.
Choć ceniony i nagradzany, wierny kameralnym, autorskim filmom reżyser, nie zarabiał za granicą kokosów. Szanse na zmianę sytuacji pojawiły się po przyjeździe do Ameryki. Pierwszym obrazem, który tam zrealizował, były kostiumowe, średnio udane "Przygody Gerarda" z wielkimi gwiazdami - Claudią Cardinale i Elim Wallachem. Nie było to jednak kino, jakie chciał kręcić Skolimowski. Nie był nim też pełen gwiazd, świetnie przyjęty dramat "Latarniowiec" - z histerycznym Klausem Maria Brandauerem i Robertem Duvallem, choć film zdobył Nagrodę Specjalną Jury w Wenecji. Wiele lat później, w 2016 roku, Skolimowski odbierze też w Wenecji Honorowego Złotego Lwa za całokształt dokonań.
Pozycja polskiego twórcy na amerykańskim rynku sukcesywnie jednak umacniała się. Kupił dom na wzgórzu w Malibu, w którym odgrodził się od zgiełku Hollywoodu. Ale najpierw przyszła propozycja adaptacji powieści ("miernej literatury klasy C", jak mówił reżyser) z gigantycznym budżetem. Do kraju docierały opowieści o siedmiocyfrowym honorarium reżysera. Skolimowski opowiadał mi: - Wszystko zapowiadało się świetnie, była też gwiazdorska obsada: Gary Oldman, Kelly McGillis. Film ustawiłby mnie finansowo na lata. Ale ja uświadomiłem sobie, że wziąłem na warsztat coś, co cuchnie, i próbuję to wyperfumować.
Wrócił do Kalifornii i zwrócił zaliczkę. Oświadczył, że jeśli ma adaptować literaturę, to z wysokiej półki.
Z wysokiej półki był pomysł adaptacji "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza, koprodukcji polsko-brytyjskiej. Obok gwiazd zza Oceanu grały też polskie - m.in. Tadeusz Łomnicki, Beata Tyszkiewicz czy Kalina Jędrusik. Mimo to film nie był, na co liczono, międzynarodowym sukcesem. - Nie wziąłem pod uwagę jednej rzeczy - wspominał Skolimowski. - Gombrowicz okazał się nieprzetłumaczalny. Po angielsku brzmiał nijako -dodał.
Klapę "Ferdydurke" przeżył tak mocno, że zamilkł na 17 lat. Zamiast reżyserowania pochłonęło go malowanie. Z powodzeniem. Zainspirowała go japońska kaligrafia, ale też malarstwo figuratywne. Namówiony na profesjonalny wernisaż, w 1996 r. w Turynie odniósł pierwszy sukces - wszystkie wystawione obrazy zostały sprzedane. Od tamtej pory pokazywał prace na całym świecie: w Los Angeles, Paryżu, Berlinie, Wenecji. Kupowali je m.in. sławni ludzie kina, jak jego przyjaciel Jack Nicholson, Dennis Hopper czy Leonardo DiCaprio. Z okazji 80. rocznicy urodzin reżysera sporo jego prac malarskich można obejrzeć na wystawie w Salach Redutowych Teatru Wielkiego.
Wielki come back
Gdy rozmawialiśmy o życiu w Malibu, opowiadał: - Obcowałem tam z wielką przestrzenią, malowałem i niemal nie wychodziłem z domu. Raz na dwa tygodnie jechałem do supermarketu. Nie obchodziło mnie, co działo się na zewnątrz, włącznie z tym, kto jest w Ameryce prezydentem. W pewnym momencie przestałem się orientować, czy to marzec, czy sierpień. Było mi z tym dobrze.
W Polsce Jerzy Skolimowski również znalazł miejsce, gdzie, jak mówi, żyje tak jak lubi, z dala od zgiełku tłumów. Wraz z życiową partnerką i współproducentką jego filmów wybrali dom, schowany w środku mazurskiego lasu. Siedemnaście lat obywał się bez kina. W przypadku uznanego na świecie reżysera to szmat czasu. Twierdzi też, że tak naprawdę reżyserowanie to gwałt na jego naturze - nie dość, że na planie tłoczy się mnóstwo ludzi, to on jeszcze musi nimi dyrygować, czego nie znosi.
Impuls i potrzebę powrotu za kamerę poczuł dopiero w kraju, po przeczytaniu notatki prasowej o mężczyźnie, który nocami podgląda kobietę, w której się zakochał i zostaje oskarżony o gwałt. Powstały z tego "Cztery noce z Anną" - piękna opowieść o miłości odludka. Dopatrywano się w niej autobiograficznych elementów. Reżyser przyznał: - Choć to nie o mnie historia, coś pewnie mam z niego, skoro potrafię się tak zidentyfikować.
Ten minimalistyczny, czarno-biały film o nieszczęśliwej miłości objechał z sukcesami mnóstwo festiwali na świecie. Zdobył też Polskiego Orła za reżyserię. Na kolejny czekaliśmy tylko dwa lata. "Essential Killing" to było mocne, choć pozbawione jakichkolwiek dialogów, uderzenie. Obraz zachwycił jury weneckiego festiwalu z Quentinem Tarantino na czele i reżyser odebrał na Lido Nagrodę Specjalną Jury, a Vincent Gallo Puchar Volpi dla najlepszego aktora. Skolimowskiego doceniono też w kraju - oprócz Złotych Lwów w Gdyni dla najlepszego filmu i reżysera przypadły mu też Polskie Orły w głównych kategoriach. Gallo zagrał człowieka, który chce jednego: przeżyć. To afgański więzień, który ucieka z tajnego amerykańskiego więzienia CIA umiejscowionego w środkowej Europie, tocząc dramatyczną walkę o przetrwanie. Inspiracją były doniesienia o tajnych więzieniach CIA w Polsce.
Ostatni obraz Skolimowskiego "11 minut", dość sprawiedliwie podzielił widzów na fanów i rozczarowanych. Jedni dojrzeli w nim dreszczowiec, jeszcze inni - parodię hollywoodzkiego kina akcji. Najbliższe prawdzie będzie nazwanie go egzystencjalnym teledyskiem, który ma nam przypomnieć, że nic, także życie, nie jest nam dane na zawsze. Reżyser nakręcił ten film po niespodziewanej śmierci syna. Choć łącząca kilka wątków opowieść, którą scala dramatyczny finał, doczekała się skrajnie różnych recenzji, z jednym zgadzali się wszyscy: Skolimowski zaskoczył wszystkich młodzieńczą wręcz pasją, decydując sie na rozwiązania formalne, o jakie mało kto posądzałby 77-letniego wówczas artystę. O czym będzie kolejny film i czy na pewno powstanie? O tym na razie cicho.
Gdy pytałam Jerzego Skolimowskiego kim tak naprawdę się czuje - on, obywatel świata, odpowiedział: - Wszędzie czuję się, jakby na uboczu świata, do którego trafiam. Zachowuję dystans i krytyczne spojrzenie. Historia mojej rodziny jest zawiła, a ja sam jestem mieszańcem. Ze strony ojca mam domieszkę krwi francuskiej, ze strony mamy rosyjskiej. Tak naprawdę mam jedynie 50 procent krwi polskiej. Albo aż 50. Może to sprawia, że patrzę na świat z przymrużeniem oka?
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock