- Pierwsza była "Morfina" - piękne polskie tango, później walc pod tytułem "Opium", i kiedy trafiłem na kolejny walc "Kokaina" z 1938 roku, wiedziałem, że muszę szukać następnych "narkotyków" - tłumaczy Jan Emil Młynarski. I żeby nie było wątpliwości - są to autentyczne tytuły i teksty piosenek z lat 30. ubiegłego wieku.
Syn Wojciecha Młynarskiego i Adrianny Godlewskiej urodził się w Warszawie w 1979 roku. Jak sam przyznaje, jego uzależnienie od starych piosenek rozpoczęło się zaledwie 10 lat później, gdy po raz pierwszy sam sięgnął po płytę legendarnego warszawskiego pieśniarza Stanisława Grzesiuka. Dość wcześnie zdecydował też, że swojej namiętności muzycznej nie chce ukrywać przed światem. Pierwszy zespół założył, będąc w piątej klasie szkoły podstawowej, uczył się w Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach, występował na scenie, która ostatecznie wygrała z edukacją. Do tej drugiej powrócił w wieku 27 lat, choć tym razem już nie w Polsce, a w Nowym Jorku.
W 2009 roku powołał do życia Warszawskie Combo Taneczne, z którym do dziś przywołuje ducha starych piosenek. Muzyk, kompozytor, wokalista i multiinstrumentalista, swoje "uzależnienie" szerzy również w audycjach radiowych. Jednak dopiero teraz, w wieku 44 lat, uznał, że jest gotowy, by stworzyć swój pierwszy sygnowany własnym nazwiskiem album – pod tytułem "Narkotyki". Płyta ukazała się w czerwcu tego roku.
Estera Prugar-Wójcicka: Jak to jest być uzależnionym od starych piosenek?
Jan Emil Młynarski: Na pewno nie jest to uzależnienie destruktywne. Może być jednym z takich uzależnień, które budują, a nie niszczą. U mnie ono trwa już lata i myślę sobie, że nie ma wiele takich uzależnień. Oczywiście, nie jest tak, że jestem uzależniony do tego stopnia, żebym z tego powodu przestał się interesować swoimi dziećmi, więc cały czas odnajduję balans. Natomiast informacja zawarta na tej płycie i jej tytuł mówią o tym, że stare piosenki są dla mnie czymś ważnym, stanowiącym dużą część mojego życia, wyrastają z tradycji, z której się wywodzę i jestem z niej ulepiony, i którą kontynuuję.
"Narkotyki" są typowym albumem koncepcyjnym, czyli takim, na który piosenki zostały dobrane według jednego klucza tematycznego. A przy okazji piosenka "Alkohol i miłość", która otwiera tę płytę i jest jej pierwszym singlem, jest jedyną wesołą, która się na niej znalazła, bo sam raczej wybieram piosenki mocno liryczne.
Jak się wpada w taki nałóg?
Ja wpadłem dość wcześnie, ponieważ stare piosenki zawsze grały w moim domu. Słuchał ich ojciec, wiadomo, ale mama również, podobnie jak dziadkowie z obydwu stron. Akurat tak się złożyło, że znałem tylko ojca mojej mamy i mamę mojego taty, ale wiem z przekazów, że dziadkowie także byli towarzystwem rozmuzykowanym i rozśpiewanym. Dlatego od zawsze jasne było dla mnie, dlaczego moi rodzice też byli w tym tak głęboko. Spora część starych piosenek weszła we mnie jednym uchem zupełnie niepostrzeżenie i dopiero później, po latach, zorientowałem się, że noszę je w sobie.
Natomiast moja osobista relacja ze starymi polskimi piosenkami zaczęła się od Stanisława Grzesiuka (warszawski pisarz, pieśniarz, a z zawodu elektromechanik - red.) i jednej z wielu winylowych płyt, które były w naszym domu. Pamiętam, że któregoś dnia je przerzucałem, było tam wiele wydań tych samych piosenek, ale akurat do tej konkretnej przyciągnął mnie tytuł - "Piosenki warszawskiej ulicy". Zaciekawiło mnie, czym jest ta "warszawska ulica", bo przecież sam cały czas rozbijałem się z kolegami po podwórku pod koniec lat 80. Włączyłem ten winyl i koniec – kamień w wodę, przepadłem.
Ile miałeś wtedy lat?
Około dziesięciu.
Czyli nie dość, że nałóg bardzo wczesny, to wychodzi też, że genetyczny, a więc teoria o dziedziczeniu nałogów w tym przypadku się sprawdza.
Dobrze kombinujesz.
Widzisz zalążki tego nałogu również u swoich dzieci?
One są teraz na takim etapie, kiedy jeszcze nie znalazły osobistej relacji z tymi utworami i może jej wcale nie znajdą, nie wiem, ale nie cisnę ich. Inna sprawa jest taka, że siłą rzeczy wszystkie te piosenki znają, przychodzą na koncerty, znają płyty, których ja słucham, więc jakaś nieświadoma relacja tworzy się u nich na pewno, podobnie, jak tworzyła się kiedyś w moim przypadku. Każdy dom ma swoje zwyczaje, którym przyglądają się dzieci. Ja akurat mam takie.
Pamiętasz, która piosenka Grzesiuka zrobiła wtedy na Tobie największe wrażenie?
"Syn ulicy".
Syn ulicy przeklęty apasz zbój Który od najmłodszych lat Postrach siał rabował kradł Aż w urocze sidła pięknej ulicznicy wpadł O nią stoczył ze zbirami krwawy bój Do spelunki swej sprowadził ją I ociekając krwią cicho szeptał on Dla ciebie pragnę żyć dla ciebie też kraść Dla ciebie walczyć z całym światem Dla ciebie gdy czas przyjdzie zgodzę się paśćStanisław Grzesiuk, "Syn ulicy"
Co Cię w niej najbardziej przyciągnęło?
Myślę, że ta liryka. Historia spod znaku noża i miłości. Pamiętam, że bardzo mnie wtedy poruszyła.
We mnie największą fascynację budziło w młodości "Tango apaszowskie". Opowiadało historię Stacha, warszawskiego złoczyńcy, czyli apasza, którego kochanka "była zwykłą ulicznicą", ale mimo jej zajęcia, o którym przecież wiedział, na koniec historii Stach "dowiedział się, że Hanka go zdradziła" i zabił ukochaną.
W tych miejskich balladach, szczególnie takich szemranych, kobieta jest niebezpieczna. Miłość może zmiękczyć najtwardszy charakter, najgorszego zakapiora, którego wszyscy się boją, a on przed nikim nie otwiera tego, co chowa w środku, aż nagle spotyka tę jedyną… To jest taka klisza, którą można odnaleźć w wielu miejscach i przekazach, a każde miasto ma swoje legendy. Te historie pewnie nigdy by się nie wydarzyły, gdyby nie pojawienie się tej kobiety, bo to jest też tak, że on jej oddaje swoje serce, ale ona też to robi. Swoje ciało może oddawać każdemu, jeśli - tak jak było w "Tangu apaszowskim" - jest ladacznicą, ale serce tylko temu jedynemu. A skoro już to robi, to on musi być dla niej dobry, a jeśli nie jest, to co ona może zrobić? Może go na przykład wydać, co jest najgorszą zemstą.
Z kolei w "Czarnej Mańce" mamy inną sytuację, bo jest to kobieta, w której kochają się wszyscy bandyci, ale ona jest kompletnie nie do ruszenia, aż pojawia się ten jedyny. Wszystkich innych wodzi za nos, ale w tym jednym się zakochuje i oddaje mu się w pełni, znika ze spelun, w których za nią płaczą, bo już nie jest tam tak wesoło, jak kiedyś. Lecz nagle on ją zostawia, a ona z rozpaczy się zabija. To są historie w jakiś sposób uniwersalne, a jednocześnie działające na wyobraźnię. Historie dramatyczne, często bez szczęśliwego zakończenia. Dawne piosenki, zwłaszcza warszawskie, czerpały silne inspiracje z przedmieść i półświatka. Ludzie, którzy sami nigdy nie zapuściliby się do biednych dzielnic, bardzo chętnie słuchali tych opowieści w kabaretach, a później te piosenki trafiały z tych kabaretów z powrotem na ulicę. Tak to się toczyło.
W międzywojniu, oprócz tych piosenek, powstawała też literatura, spektakle, żyły i tworzyły postacie nietuzinkowe, a dziś legendarne, jak Stanisław Ignacy Witkiewicz, Karol Szymanowski, Bronisław Malinowski. Atmosfera tamtych lat, takie mam wrażenie, była zupełnie niezwykła i niepowtarzalna, choć momentami bardzo mroczna.
Tamta atmosfera została bardzo dobrze uchwycona w jednym z ostatnich naprawdę dobrych filmów Andrzeja Wajdy, czyli w "Kronice wypadków miłosnych" (1986 rok - red.) według pomysłu Tadeusza Konwickiego. Rzecz dzieje się w bardzo leniwej, pięknej scenerii tych ostatnich dni sierpnia 1939 roku. Bardzo frapujący okres, tuż przed początkiem końca. W tych postaciach widać coś, co już nawet nie jest dekadencją, a bardziej rodzajem wkradającej się rozpaczliwej paniki tłumionej zabawą.
Większość piosenek na mojej nowej płycie pochodzi z końca lat 30. XX wieku i powodem do stworzenia tego zbioru były dla mnie te narkotyczne odniesienia, ta metafora, bo przecież to są piosenki o miłości. Wciąga mnie ta liryka starych utworów, choć oczywiście ich melodie również są piękne.
A jednocześnie, zahaczają o kontekst czasu, z którego się wywodzą – to na pewno jest to fascynujące, bo działo się na chwilę przed Zagładą. Rzeczywistość na moment przed wybuchem II wojny świtowej, pełna beztroski, rozpasania, a z drugiej strony - absolutnie irracjonalnej, wręcz samobójczej postawy ówczesnych polityków polskich. To, co powtórzyło się później przy Powstaniu Warszawskim - żonglowanie tym krajem i narodem jak kauczukową piłeczką, a w tym wszystkim społeczeństwo, które do ostatniego momentu nie chciało wiedzieć o tym, co się dzieje, nie chciało słyszeć o tym, co nadciąga – chciało żyć.
Kiedy 1 września 1939 roku na Westerplatte pancernik Schleswig-Holstein grzał z dział i ginęli ludzie, w Warszawie jeszcze cały czas odbywały się próby do kabaretów, bo przecież szykowano się na powakacyjne premiery. Przyszedł 4 września i dopiero wtedy nagle towarzystwo się zorientowało, że się trzeba rozjechać, każdy w swoją stronę, w wielu przypadkach nie zobaczyli się już nigdy więcej. To są historie, które naprawdę poruszają wyobraźnię i w tych piosenkach również wyczuwalna jest pewna melancholia i niepokój, którego szukam w muzyce i w sztuce w ogóle.
Dlaczego?
Łatwiej napisać i przyswoić smutną piosenkę, bo jest zwierciadło duszy, ale też trochę nasza wschodnia natura, która jest liryczna, nostalgiczna i melancholijna. Ja sam mam raczej usposobienie bardziej liryczne. Jeśli chodzi o estetykę, to bardzo mnie inspiruje na przykład malarstwo Aleksandry Waliszewskiej, co zresztą widać – artystka jest autorką okładki do albumu "Narkotyki". Jest jedną z moich ulubionych współczesnych malarek polskich, bo jej sztuka przemawia do mnie na metafizycznym poziomie. Gdybym sam malował, to pewnie malowałbym właśnie takie rzeczy. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale to mnie wciąga, mrok bardzo mnie inspiruje, właściwie każdemu mojemu projektowi jest bliżej do tej ciemniej strony niż do jasnej.
Może to, co mroczne, jest dla Ciebie ciekawe?
Jest, ale wiem, że to nie jest obiektywnie ciekawsze, natomiast dla mnie, subiektywnie, jest.
A co Cię ciekawi po tej ciemnej stronie?
Niepokój, emocja, niejednoznaczność. Smutek, tęsknota, zaduma. Dance macabre jest tym, co mnie wciąga i to już od dawna.
Zastanawiam się nad jedną rzeczą: aby umieć porównać zakochanie i złamane serce do narkotyków, to jednak autorzy tekstów, które śpiewasz na płycie, musieli mieć jakąś wiedzę na temat działania tych używek.
Oczywiście i to również jest ciekawe, ponieważ spotykamy się tutaj z piosenkami, które mają blisko sto lat i dla kogoś, kto nie ma świadomości kontekstu historycznego, to może być abstrakcja i zaskoczenie. Tytuły są listą narkotyków (między innymi "Opium", "Kokaina", "Morfina" - red.), a przecież to niby stare piosenki, więc o co chodzi? Ale jeśli taka osoba poczyta trochę Witkacego, zainteresuje się trochę Młodą Polską i XIX-wieczną Warszawą, to dowie się , że istniały w stolicy palarnie opium, a ludzie palili haszysz i bardzo szybko zorientowali się, że morfina nie musi służyć wyłącznie do zabiegów medycznych, ale w odpowiednich dawkach używana była jako silny środek odurzający. Kokaina była w tamtych czasach dostępna w aptekach bez recepty, później na receptę, aż w końcu zorientowano się, jak bardzo wyniszcza organizm, więc stała się nielegalna.
Gdyby współcześnie powstała płyta z takimi tytułami, z takimi tekstami, to myślę, że spora część publiczności mogłaby się zacząć o Ciebie martwić.
Masz rację, ale zauważ, że w dzisiejszej popkulturze narkotyki są niemal wszędzie. Jest to jeden z tematów tabu, choćby w taki sposób, że nikt głośno nie powie o tym, że nie ma dużego letniego festiwalu, który odbywałby się bez nich. Organizatorzy będą twierdzić, że to nieprawda, a młodzi ludzie bawią się kompletnie na trzeźwo, a przecież wszyscy dobrze wiedzą, że tak nie jest. Mogą mnie po tym wywiadzie nigdy więcej nie wpuścić na żaden festiwal, ale niech ktoś stanie przede mną i patrząc mi w oczy, powie, że nie mam racji. Odkąd tylko zaczęły się wielkie celebracje tego typu, środki odurzające są ich nieodłączną i integralną częścią. Nie wszyscy ich używają, oczywiście, natomiast zależność między odbiorcą i wykonawcą jest przez nie często silnie determinowana.
Świat rapu od lat próbuje oswoić, a momentami wręcz się obnosi z paleniem marihuany, bo bez niej nie byłoby tej muzyki. I jeszcze raz powtórzę, nie mówię, że robią to wszyscy, ale jest to jeden z symboli tego gatunku. Idąc wstecz, patrząc na minione czasy Młodej Polski, wtedy również towarzystwo lubiło bawić się w różnych miejscach i jeśli tylko kogoś było na to stać, to używał tego typu środków odurzających. Z kolei cała polska wieś podlana była alkoholem - bimbrem, wódką... Czym byłaby nasza wiejska muzyka bez tego? Na pewno nie byłaby taka sama. Alkohol był nieodłącznym elementem procesu celebracji i tworzenia.
Innym przykładem może być transowość w muzyce z Radomszczyzny. Ten wielogodzinny trans, wir, który tworzą tańczące pary. Jeden rytm. Nie odbywa się to bez alkoholu, a staje się dla uczestników niemal duchowym przeżyciem. W kulturach afrykańskich stosuje się rozmaite zioła, które również są elementem przejścia do stanu mniej lub bardziej duchowego. Nie mówię tego na obronę używek, po prostu stwierdzam fakty.
Mnie bardzo zaciekawiło to, że w piosenkach pochodzących z czasów kobiet ubranych w piękne sukienki i eleganckich mężczyzn w kapeluszach, wszystkich uśmiechniętych, bawiących się w pięknych lokalach, nagle pojawiły się piosenki, które porównują nieszczęśliwą miłość do narkotyków i ich zgubnego wpływu. To jest takie dzisiejsze, a to znaczy, że uniwersalne.
Alkohol i jego działanie również można porównać do narkotyków.
Totalnie.
Ale z nim większość ludzi nie ma problemu...
Bo on jest oswojony, a przy okazji - problem to większość z nim ma.
Dzisiaj o tym wszystkim nie mówimy, bo jesteśmy bardziej pruderyjni, panuje większa hipokryzja?
W przedwojennej Polsce kodeks i konwenanse brały górę i o wielu rzeczach też się nie mówiło. Panowie byli eleganccy, choć zdradzali swoje żony. Musimy pamiętać o tym, że społeczeństwo lat 30. XX wieku podczas II wojny światowej robiło sobie nawzajem najgorsze rzeczy. To byli ci sami ludzie, z tych samych zdjęć. Ci warszawscy przechodnie widoczni na fotografiach, o których dzisiaj często myślimy, że chcielibyśmy tam z nimi być – robili sobie nawzajem naprawdę najgorsze rzeczy. To oni to zrobili. Jedni wydawali drugich, kradli, szantażowali...
Człowiek jest zawsze taki sam: lepiej lub gorzej opakowany, bo istnieją różne okoliczności, ale konwenanse i kodeks wtedy były nawet silniejsze, niż są dziś. To, że dzisiaj istnieją tematy zakazane i rozmawiamy o tym w kontekście mojej płyty, która przecież nie jest o narkotykach, a moja opowieść artystyczna nie jest w żaden sposób opowieścią narkomana – to trochę inna sytuacja. Ale skoro już o tym gadamy, to myślę, że dzisiaj jest trochę tak, że jeśli o czymś nie mówimy, to głównie dlatego, że nam się to nie opłaca.
To znaczy?
Myślę, że ludzie nie są w stanie zdobyć się na pewne gesty, ruchy życiowe nie dlatego, że nie wierzą, ale głównie dlatego, że im się to zwyczajnie nie opłaca. Jeżeli nasza rzeczywistość, w różnej mierze, ale jest regulowana przez kapitał, od którego jesteśmy uzależnieni, to człowiek nieraz ma trzy kredyty, ale tylko jedną pracę. Gdy słyszy w niej, że jeśli powie głośno coś, co pracodawcy się nie podoba, to zostanie zwolniony, raczej nie pójdzie szukać nowej pracy. A nawet gdyby któregoś dnia obudził się z tego powodu smutny i mimo wszystko postanowił zmienić pracę, to zaraz dostanie wiadomość z banku, który przypomina o konieczności spłaty rat.
Do tego dochodzi fakt, że znacznie więcej wiemy o sobie nawzajem. Czy to są prawdziwe informacje? Pewnie nie zawsze, ale wszyscy mają do nich dostęp, bo wystarczy chwilę poszperać w internecie i da się sprawdzić każdego. A to powoduje, że znacznie więcej mamy do ukrycia. Dlatego cały aspekt tematów tabu, przemilczeń i mistyfikacji jest dzisiaj znacznie bardziej rozbudowany. Wiemy, że tak jest, ale też o tym nie mówimy.
A robienie starych piosenek się opłaca?
Czasami tak. Tylko że ja o tym nie myślę w tych kategoriach, bo gdybym myślał, to - mając 44 lata - miałem już kilka okazji do tego, aby zmonetyzować rzeczy, które robię, w znacznie większy sposób. Chociaż też nie jest tak, że zawsze byłem stuprocentowo bezkompromisowy. Podejmuję takie, a nie inne decyzje i zastanawiam się nad tym, jak - zachowując własną niezależność - ocierać się o rynkowe zależności. Uważam, że moja praca powinna być wynagradzana najlepiej jak się da, ale robiąc piosenki, nie myślę o tym, żeby za wszelką cenę dotrzeć do jak największej ilości ludzi, bo to by było dokładnie wbrew mojej filozofii tworzenia.
Nie chciałbyś spopularyzować swojej ulubionej muzyki?
Oczywiście, że chciałbym, ale robię to w taki sposób, jaki uważam za słuszny. Popularyzacja jest po twojej stronie i to nie jako dziennikarki, ale jako odbiorcy. Możesz na to zareagować albo nie.
Dostajesz dużo reakcji?
Tak. Mam szczęście mieć już w tej chwili niemałą publiczność, ale zajmuję się tym od nastu lat. Natomiast jestem świadomy tego, że jest to duży kapitał.
Przy takim materiale, jakim są stare piosenki, przy - często wymagającej - publiczności pojawia się pewien ciężar i odpowiedzialność za to, co z tymi piosenkami robisz. Myślę, że takie zaufanie odbiorców w tym konkretnym przypadku łatwo byłoby zawieść. Jak udaje Ci się znaleźć piosenkę, związać się z nią i nagrać od nowa w taki sposób, aby nie zniszczyć tego, co już zbudowałeś?
Dobre pytanie, bo to jest pewien margines i poruszanie się w ramach nienaruszalnych zasad. Kluczową rzeczą jest melodia. Jeśli chce się zrobić na nowo przed- lub powojenną piosenkę, powinno się zachować jej oryginalną melodię. Przed 1939 rokiem zdarzały się jaskółki, które zwiastowały piosenkę poetycką, ale jeszcze cały czas najważniejsza była muzyka, która sprawiała, że były one ponadczasowe. Po II wojnie światowej zaczęła się właśnie piosenka poetycka, gdzie tekst zaczynał być ważniejszy, ale - tak jak mówię - wcześniej był na drugim miejscu.
Jeśli chodzi o aparat wykonawczy, to dla mnie są to pewne eksperymenty. Do tego albumu zaprosiłem zespół instrumentów dętych blaszanych Brass Federacja, który mieści się w klasycznym, trochę nowoorleańskim instrumentarium, ale jednak pozostaje w swojej grze zupełnie nieromantyczny. Aby wydobyć tę ciemność wybranych piosenek i klimat całej płyty, połączyłem nieromantyczny aparat wykonawczy z romantycznym repertuarem. A wszystko to mieści się w ramach tradycyjnych, choć może te elementy są inaczej połączone, ale nie ma w tym nowoczesnych narzędzi.
A wokalnie?
Jestem absolutnym naturszczykiem, jeśli chodzi o śpiew. Nigdy się go nie uczyłem i nie zamierzam. Do tej płyty na pewno musiałem dojrzeć i uważam, że do czasu jej powstania wokalnie pokonałem długą drogę. Kiedy słyszę siebie na nagraniach sprzed paru lat, to nie mogę tego słuchać, a tym razem czuję, że moje wykonanie jest znacznie bliższe temu, co sobie wyobrażam. To trwało całe lata i było procesem. Jestem na scenie 25 lat, ale jeszcze kilka lat temu bym tej płyty nie zrobił.
Jak już wspomniałem, mam dziś 44 lata, trochę już przeżyłem, w tym górki i dołki, i dzięki temu zaspokojone zostało dla mnie w tym przypadku również kryterium prawdy.
Prawdy w przekazie?
W sztuce.
Odnajdujesz siebie w tych tekstach czy tworzysz na ich potrzebę inną postać?
Wszystkiego po trochu, choć na pewno tworzę postać, bo to wszystko jest pewnego rodzaju mistyfikacją. Na tym to polega. Grzesiuk też wymyślił swoją postać. Chodzi o to, że jeśli śpiewam miłosne, smutne i melancholijne piosenki, to nie dałoby się tego zrobić bez znajomości tych uczuć. Nie musi być to świeża znajomość, ale już przerobiona.
Ostatnia piosenka na płycie ma tytuł "Mój smutek" i w oryginale była stylizowana na środkowoamerykańskie bolero, co kiedyś było w Polsce bardzo modne, ale w warstwie lirycznej jest jedną z najsmutniejszych piosenek polskich. "Mój smutek jest jak dzień posępny, śnieżny jak tamten dzień, jak najsmutniejszy z dni" - żeby to zaśpiewać, trzeba mieć z tą wizją jakąś relację. Gdybym miał 20 lat i się po prostu "jarał" przedwojennymi piosenkami, bo ich piękno przemawiało do mnie wtedy dokładnie tak samo jak dzisiaj, to nie zrobiłbym tego dobrze.
Która z piosenek zaskoczyła Cię najbardziej?
Myślę, że "Kokaina". Wolny walc z końca lat 30., arcydzieło melodii i przepiękny tekst poetycki: "dawniej ty, dzisiaj kokaina, kocham ją, bo ciebie przypomina". Ten tekst jest kompletnie niearchaiczny, a całkowicie dzisiejszy. Oczywiście, nikt ci tego nie powie, ale to jest plaga. A ile osób się na ty przejechało? Ile osób mijasz dziennie na ulicy, którzy są "wczorajsi" i "na zejściu", w stanie dokładnie takim, jaki opisuje ta piosnka... Autor dokładnie to chciał uchwycić: osamotnienie i bezsensowność bytu po nieszczęśliwej miłości.
Czyli konkluzją twojej płyty i naszej rozmowy może być to, że miłość szkodzi?
To ty to powiedziałaś. Ale wiesz, miłość tak samo szkodzi, jak i nie szkodzi. Może być zdrowsza od narkotyków, ale nie musi. Pamiętaj o tym, że wielu zabiło się z miłości, tak jak wielu wyszło z narkotyków.
Autorka/Autor: Estera Prugar-Wójcicka
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Kobas Laksa