Gala otwarcia jubileuszowego 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni mocno różniła się od większości edycji tej imprezy. Znaczna jej część poświęcona była bowiem wzruszającym wspomnieniom na temat zmarłego w kwietniu tego roku jej wieloletniego dyrektora, Leszka Kopcia. Ich kulminacją jest decyzja o nadaniu Gdyńskiemu Centrum Filmowemu, stanowiącemu integralną część festiwalowego kompleksu, imienia zmarłego dyrektora.
Ważną częścią gali była także uroczystość wręczenia Jerzemu Skolimowskiemu specjalnej nagrodę FIPRESCI - 100 Lifetime Achievement Awards, upamiętniającej 100-lecie tego najstarszego na świecie stowarzyszenia krytyki filmowej. Sam 87-letni reżyser żartował, że wciąż odbiera z tej okazji mocno przedwczesne życzenia z okazji setnych urodzin. Podkreślił, że traktuje nagrodę, jako wyróżnienie dla całej polskiej kinematografii.
Najbardziej oczekiwanym wydarzeniem gali otwarcia był jednak premierowy pokaz największej od lat rodzimej superprodukcji Michała Kwiecińskiego "Chopin, Chopin!". Film mocno podzielił widzów i krytyków. Ci drudzy mówili i pisali głównie o niedosycie.
"Chopin, Chopin". Wizualna doskonałość i tylko tyle?
Początek filmu obiecuje naprawdę wiele. Poznajemy Fryderyka Chopina, pupilka paryskich elit, w szczytowym momencie jego kariery. Widzimy go wybiegającego z mieszkania przy akompaniamencie transowej muzyki, już samym pojawieniem się wzbudzającego sensację w stolicy Francji. Wszyscy go tam znają i uważają za "swojego", a mijający go przechodnie skandują głośno tytułowe "Chopin, Chopin!., On przyjmuje to z łaskawym uśmiechem i aprobatą. Za moment weźmie udział w fortepianowym "pojedynku", w którym najbardziej uznani pianiści pierwszej połowy XIX wieku improwizują dla publiczności. Każdy z nich zarobi 500 franków. Stremowany Fryderyk siada przy fortepianie, a jego występ okazuje się niezwykłym doznaniem dla melomanów...
Koncerty, występy na przyjęciach i lekcje dawane głównie dzieciom bogatych Francuzów, stanowią źródło jego utrzymania. Choć robi wrażenie lekkoducha, to tylko pozory. Ma niespełna 30 lat gdy, zmuszony przez kumpli do wizyty w szpitalu, słyszy diagnozę: gruźlica.
Pomijając obiecujący prolog, dostajemy tak naprawdę ponad dwugodzinną opowieść nie tyle o samym Chopinie, co o jego chorobie. Opowieść dodajmy - mocno chaotyczną, jakby twórcy nie bardzo wiedzieli, jakie przesłanie chcą zafundować widzom. "Można odnieść wrażenie, że przez całe życie Chopin skupiał się na umieraniu" - powiedział mi po premierze w prywatnej rozmowie młody reżyser, proszący o anonimowość.
Odniosłam takie samo wrażenie. Co prawda widzimy artystę szalejącego na imprezach z kolegami, pożądanego przez płeć piękną i ulegającego tym pokusom, ale szybko odkrywamy, że to tylko gra. Że Chopin udaje, dostosowując się do otoczenia, pragnącego widzieć w nim zabawowego młodzieńca. I choć nostalgia, melancholia to bliskie mi stany, razi rzewność tej opowieści. Drażni też patos dialogów. W świetnym, nakręconym z tą samą ekipą poprzednim obrazie Michała Kwiecińskiego "Filip", nie było go wcale, co w sporym stopniu stanowiło o sile produkcji. Ale tamten film miał solidne fundamenty - literacki oryginał powieści Tyrmanda został wręcz stworzony do tego, by przenieść go na ekran bez szczególnych ingerencji. Scenariusz "Chopina..." natomiast, to najsłabsze ogniwo całego przedsięwzięcia.
Michał Kwieciński jest filmowcem mocno stąpającym po ziemi, nieskłonnym do "artystycznych odlotów", co przesądza o tym, że zwykle tworzy kino, którego mocną stroną jest ekranowy realizm. Tym razem jednak aż prosi się o trochę szaleństwa. Ja w ekranowym Fryderyku go nie dostrzegam - pomijając nieudane sceny "twórczego szału", robiące wrażenie przeniesionych jeden do jednego z genialnego "Amadeusza", tyle że w nieprzekonujący sposób.
Film zupełnie nie budzi emocji. 120 minut ekranowej opowieści utrzymane jest w tej samej tonacji emocjonalnej, co daje efekt monotonii. A miała ta produkcja potencjał, gdyby twórcy odważyli się urzeczywistnić ambitne plany, jakie raz po raz przebijają się z ich opowieści. Na spotkaniu z widzami reżyser podkreślał, że nie kręcił biografii Chopina, lecz portret psychologiczny artysty. Mimo to, wraz ze scenarzystą okazali się zakładnikami konwencjonalnej biografii stawiającej w centrum opowieści o Chopinie jego chorobę i powolne umieranie.
Mocne strony "Chopina..."
"Chopin, Chopin!", mimo swoich wad, ma jednak także mocne strony. Prócz tej wizualnej, która zasługuje na deszcz nagród, na pewno jest nią brawurowa kreacja Eryka Kulma. Utalentowany aktor zdołał wyjść ze scenariuszowego patosu narzuconego jego postaci. Pomijając imponujące "techniczne" osiągnięcia - jak perfekcyjne opanowanie gry na na fortepianie (sam aktor gra utwory Chopina) i równie imponująca znajomość języka francuskiego, którego musiał nauczyć się w krótkim czasie - Kulm stworzył przejmujący obraz człowieka zmagającego się z demonami i strachem przed śmiercią. W jego kreacji nie ma nic banalnego, choć scenariuszowe uproszczenia nie ułatwiają mu pracy.
Kwieciński podrzuca nam mnóstwo tropów, które warto bardziej zgłębić. Choćby kompletnie nieznany wątek wybitnego ucznia Chopina, młodziutkiego Carla, któremu bardzo kibicował i pomagał w karierze, czy też bardzo bliskiej przyjaźni z Ferencem Lisztem. Większość źródeł opisuje relacje tych dwóch muzyków wyłącznie jako rywalizację, tymczasem łączyła ich prawdziwa przyjaźń, jak zapewnia reżyser.
Jest w filmie przepiękna scena, w której bardzo już chory Fryderyk opowiada Lisztowi o dzieciństwie. Tłumaczy mu, dlaczego nie chce już marnować czasu na nic, poza graniem i komponowaniem. "Gdy byłem mały, nie mogłem biegać, jak inne dzieci z powodu napadów kaszlu. Ale wystarczyło, że usiadłem przed fortepianem i zaczynałem grać, a byłem w stanie robić wszystko. Kładłem ręce na klawiaturze i zaczynałem biec. Tak działa na mnie muzyka".
Mam poczucie, że gdyby nie zachowawczość twórców i nadmiar dosłowności, taki mógłby być cały film. Agnieszka Holland w filmie o Franzu Kafce udowodniła, że warto ryzykować i iść pod prąd.
Autorka/Autor: Justyna Kobus//am
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Akson Studio/FPFF