Uciekł ze stalinowskiego więzienia, przeszedł tysiące kilometrów, spotkał yeti, napisał międzynarodowy bestseller i… wszystko zmyślił. A właściwie pożyczył od innego Polaka. Uczestnicy wyprawy śladami "Długiego Marszu" dotarli do prawdziwego zesłańca, na kanwie losów którego powstała książka i film.
Reklamowany jako historia prawdziwa "Długi marsz" ukazał się w 1956 roku i szybko stał się bestsellerem. Przetłumaczono ją na 25 języków i sprzedano pół miliona egzemplarzy. Przez pół wieku nikt nie kwestionował relacji Rawicza, dopiero w 2005 roku, rok po śmierci autora, śledztwo w tej sprawie przeprowadziło BBC książka
Prawdziwy uciekinier
Do Glińskiego dotarli uczestnicy wyprawy Long Walk Plus Expedition, którzy w zeszłym roku przeszli trasę domniemanej ucieczki Rawicza.– Byliśmy u niego w domu w Kornwalii przez trzy dni i było to dla nas ogromne przeżycie. To bardzo stary człowiek, a przy tym taki prostoduszny, skromny, co nas strasznie ujęło. Nie spodziewał się, że ktoś się nim zainteresuje – mówi w rozmowie z tvn24.pl uczestnik ekspedycji Filip Dróżdż.
Cały wywiad z uczestnikami ekspedycji w niedzielę na portalu
Wersja Glińskiego pokrywa się z opowieścią Rawicza prawie stuprocentowo, różnią się tylko tym, że ten pierwszy nie planował zbiorowej ucieczki – pozostali więźniowie dołączyli do niego niejako przypadkiem. Zdaniem Dróżdża i Tomasza Grzywaczewskiego opowieść Glińskiego jest prawdopodobna. Po pokonaniu podobnej trasy, tyle że latem, researchu i rozmowach z mieszkańcami Syberii wierzą, że Polakowi mogło się udać.
„Prawdziwy” bestseller
Reklamowany jako historia prawdziwa "Długi marsz" ukazał się w 1956 roku i szybko stał się bestsellerem. Przetłumaczono ją na 25 języków i sprzedano pół miliona egzemplarzy. Przez pół wieku nikt nie kwestionował relacji Rawicza, dopiero w 2005 roku, rok po śmierci autora, śledztwo w tej sprawie przeprowadziło BBC. Reporterzy zajrzeli do radzieckich i brytyjskich archiwów i znaleźli dokumenty, z których wynikało, że Rawicz nie uciekł z gułagu, ale został z niego wypuszczony w 1942 roku na mocy amnestii, trafił do obozu nad Morzem Kaspijskim i wraz z wojskiem Andersa wyszedł z ZSRR przez Iran. Jego „długi marsz” nigdy się nie odbył.
Na ile wymyślona ucieczka?
Rewelacje Rawicza dosłownie zmiażdżył też polski etnolog Jerzy S. Wasilewski. W artykule „Śladami wymyślonej ucieczki” nazwał książkę „oczywistą fikcją, naiwnie i rażąco nieprawdziwą”. Według Wasilewskiego uciekinierzy bez mapy, kompasu, dobrych butów i ubrań, lekarstw i zapasów nie mieli szans przeżyć już pierwszego etapu wędrówki, czyli tajgi. Jeśli nawet nie zabiłaby ich przyroda, to miejscowi wydaliby ich władzom.
Zapewnia także, że niemożliwością byłoby przejście Gobi bez wody i żywności, a relacje o karmieniu się wężami kwituje stwierdzeniem, że węże tam nie występują. W całym tekście Wasilewski wytyka Rawiczowi totalną nieznajomość realiów, zmyślanie szczegółów topograficznych i podróż głównie palcem po mapie, a pojawiające się na kartach książki spotkanie z Yeti uznaje w kontekście całości za wcale nie największy absurd.
- Wasilewski ma częściowo rację, ale trzeba pamiętać, że odnosi się do książki, nie do prawdziwej historii – uważa Grzywaczewski. – My po drodze trafiliśmy do łagru w głębi tajgi, z którego więźniowie podobno nagminnie uciekali zdając sobie sprawę, że nie mają innego wyjścia. Oczywiście nie wiemy, czy komukolwiek udało się dotrzeć do wolności. Wówczas cała Syberia była jednym wielkim obozem koncentracyjnym i cały wic polegał na tym, żeby się przedrzeć do granicy. Przejście tysiąca kilometrów przez dziewiczy las jest niezwykle trudne. Ale nie uważam, że niemożliwe – dodał.
Wielki marsz z yeti
Sam „Długi marsz” nie powstałby, gdyby nie… yeti. Mało poważna brytyjska gazeta „Daily Mail” na początku lat 50-tych rozkręciła kampanię pod hasłem "Szukamy Yeti, Ohydnego Człowieka Śniegu", a wśród listów do redakcji znalazła się wiadomość od niejakiego Sławomira Rawicza, który twierdził, że widział w Himalajach dwa osobniki. Historia wydała się na tyle intrygująca, że gazeta wysłała do autora młodego reportera, Ronalda Downinga. Ten w trakcie rozmowy zorientował się, że yeti to jedynie wisienka na torcie w opowieści emigranta i przez następne tygodnie wydobywał z mówiącego kiepskim angielskim Polaka szczegóły jego wyprawy.
Sam Gliński nigdy nie prostował wersji rodaka, dotarli do niego dopiero dwa lata temu brytyjscy dziennikarze. Uczestnicy wyprawy śladami „Długiego marszu” mówią, że chcieli pokazać światu jego wersję,
- Była to dla nas ogromna przygoda, ale po pierwsze była sama idea, czyli przypomnienie tego człowieka, który dokonał czegoś niesamowitego – mówi Dróżdż. – Chcieliśmy przypomnieć nie tylko tę wielką historię, ale też pokazać, że patriotyzm można też uskuteczniać w takiej formie. Ja w to wierzę – dodaje Grzywaczewski.
Katarzyna Wężyk
Źródło: tvn24.pl