Rozpalały go radiowe transmisje, w Drohiczynie, gdzie mieszkali, polskiego hymnu słuchał na baczność, salutując do za dużego, opadającego na nos kapelusza od dziadka. Kiedy podrósł, a nawet był już zupełnie duży, trenerzy - w tym gigant boksu Feliks "Papa" Stamm - zachęcali go, by to sportem zajął się w życiu na poważnie. Został aktorem. Wybitnym. Panie, panowie - przed wami Daniel Olbrychski.
Blisko 180 filmów, kinowych i telewizyjnych, praca z największymi reżyserami: Andrzejem Wajdą, Januszem Morgensternem, Kazimierzem Kutzem, Julianem Dziedziną, Krzysztofem Zanussim, Jerzym Antczakiem, Jerzym Hoffmanem, Januszem Kijowskim, Krzysztofem Kieślowskim i Stanisławem Bareją, w produkcjach zagranicznych: z Volkerem Schloendorffem, Claude'em Lelouchem i Nikitą Michałkowem, między innymi z nimi. Zasługi dla kultury niepoliczalne.
A sport? Rafał Olbromski, Tolek Szczepaniak, Marek Arens i Andrzej Kmicic, by przywołać tylko ich, role, w których sprawnością fizyczną Olbrychski zachwycał i zdumiewał.
80. urodziny obchodził 27 lutego. Forma - wciąż wielka.
Rafał Kazimierczak: Proste pytanie, choć odpowiedź na pewno taka nie jest: dlaczego został pan aktorem, nie sportowcem, skoro sport tak pan kochał i wciąż kocha?
Daniel Olbrychski: Właściwie to sportowcy mnie zmobilizowali, żeby w życiu coś znacznego osiągnąć. To sport mnie kształtował, jeszcze na Podlasiu, gdzie dzieciństwo spędzałem. Elektryczności tam nie było, ale były takie radia, na słuchawki, nie wiem, jak to się technicznie nazywa. I ja tego radia słuchałem. Mama zaznaczała, że mam słuchać Teatru Polskiego Radia, więc przez te słuchawki poznawałem klasykę polskiego teatru, w wykonaniu największych aktorów, co również mnie w dzieciństwie fascynowało. Ale właśnie jeszcze bardziej fascynowały mnie transmisje sportowe, Wyścig Pokoju, który pamiętam już od roku 1953, kiedy miałem osiem lat. Staszek Królak był wtedy w pierwszej dziesiątce. Wyścig Pokoju i mistrzostwa Europy w boksie, też rok 1953, w Warszawie, dwa miesiące po śmierci Stalina.
Pięć złotych medali zawodników "Papy" Stamma. I okrzyki z trybun: "Bij Ruska!", we wciąż szalejącym w Polsce stalinizmie.
Jeszcze nie wyszły pamiętniki Feliksa Stamma, które potem czytałem z większym zainteresowaniem niż "Trylogię" Sienkiewicza. Pamiętam te finały, ten głos sprawozdawcy, którym był Bogdan Tomaszewski, mój późniejszy przyjaciel i autor między innymi scenariusza do filmu "Bokser". Pamiętam pięć razy Mazurek Dąbrowskiego. Jako dziecko znałem tych pięściarzy lepiej niż bohaterów "Trylogii".
Te mistrzostwa... W muszej - Kukier, z Czechem wygrał, pierwszy Mazurek. W koguciej - Stefaniuk, wygrana ze Stiepanowem. W piórkowej - Kruża, też Ruskiego pobił, Zasukina. Potem się dowiedziałem, z jak ogromną mierzył się tragedią, dzień przed finałem zmarło jego nowo narodzone dziecko. W wadze lekkiej Polaka w finale nie było, bo Antkiewicz przegrał w półfinale. Lekkopółśrednia - mój późniejszy przyjaciel Leszek Drogosz, który kończył dość łatwy finał, z jakimś Irlandczykiem. I złoto numer pięć - Chychła w półśredniej.
Wracając zatem do pytania. Te Mazurki Dąbrowskiego kołysały mnie do snu, do snu o sławie. Pamiętam wieczór, ja już w nocnej koszuli, w Drohiczynie, gdzie mieszkaliśmy, staję na baczność i salutuję. Dziadek powiedział, że nie salutuje się do pustej głowy i dał mi swój kapelusz, za duży oczywiście, opadał mi poniżej nosa. To właśnie wtedy pomyślałem, że też chcę w życiu osiągnąć coś tak wspaniałego, najlepiej w sporcie.
A w Drohiczynie, w pierwszej połowie lat 50., jakie sporty dzieci mogły uprawiać?
Na zamarzniętym Bugu graliśmy w hokeja, a właściwie udawaliśmy, że gramy, na takich przykręcanych łyżwach. A ze szkoły pamiętam czwórbój lekkoatletyczny, w podstawówce zdobyłem w nim pierwsze miejsce: skok w dal, skok wzwyż, bieg na 60 metrów i rzut piłeczką palantową.
Po przeprowadzce do Warszawy zajął się pan sportem na poważnie?
Od szóstej klasy mieszkałem w Warszawie i pierwsze, co zrobiłem, to zapisałem się z kolegą do sekcji szermierczej, w mieszczącym się w Pałacu Kultury i Nauki Pałacu Młodzieży, wejście od Świętokrzyskiej. Byłem żarliwym czytelnikiem "Trylogii", ten krok był zatem naturalny. Mam takie wspomnienie - inauguracja roku szkolnego w tym Pałacu Młodzieży, spotkanie wszystkich sekcji, a w sekcji teatralnej, prowadzonej przez Józka Parę, późniejszego mojego kolegę w filmach, jest adeptka, która chce zostać wielką aktorką. Wysoka, szczupła brunetka, na imię ma Irena, na nazwisko Kirszenstein.
No proszę, pani Irena chciała być aktorką, a pan sportowcem!
Przyjaźniliśmy się bardzo, jak się spotykaliśmy, jako dorośli. Ja znany aktor, ona wielka mistrzyni. Mówiła do mnie: "Ty niedoszły mistrzu olimpijski", na co ja: "Ty niedoszła gwiazdo sceny". Polacy odnosili wtedy ogromne sukcesy w wielu dyscyplinach sportowych, a podobno kino i teatr też były na wysokim poziomie.
A boks kiedy pojawił się w pana życiu?
W liceum zapisałem się do sekcji w Polonii Warszawa, moim trenerem był Munio Małecki, chociaż gościem jako trener bywał też Antoni Komuda, słynne Dziecko Warszawy.
Wielkie nazwiska. Czyli od początku traktował pan to boksowanie bardzo poważnie?
Proszę pana, ja wiedziałem, że będę mistrzem olimpijskim, ale nie byłem pewny, w jakiej dyscyplinie. A w związku z brakiem tej pewności przerzucałem się z jednej dyscypliny na drugą, co - jak wiadomo - do znaczących sukcesów doprowadzić nie może.
Była też lekkoatletyka.
Tak, to w Lotniku Warszawa, biegi średnie; mając 16 lat, na 800 metrów ocierałem się o dwie minuty.
W filmie "Jowita" gra pan biegacza Marka Arensa. Tam jest scena niezwykła: kamera pokazuje, jak pan biegnie, prowadzi pan cały czas, przez kilkaset metrów, a biegnie pan jak zawodowiec, w szalonym tempie.
Trener, a był nim Zbyszek Zaremba, szykował mnie do dłuższych dystansów, bo miałem niewiarygodną wydolność organizmu. Kiedy kręciliśmy "Jowitę", od dawna już nie biegałem, chyba od trzech lat. Po tej scenie, jeżeli dobrze pamiętam, chyba zwymiotowałem.
W filmie "Bokser" boksuje pan jak mistrz boksu. Nie chcę się powtarzać, ale też niezwykłe.
Musiałem wejść o kilka stopni wyżej, żeby zagrać tego Tolka Szczepaniaka. Chodząc do Batorego, co roku uprawiałem inną dyscyplinę, biegi chyba były ostatnie. A miałem też coraz większe tęsknoty literacko-teatralne, recytowałem na różnych akademiach wiersze. Kolega z klasy, kolega, który miał telewizor - ja nie miałem - powiedział, że telewizja ogłosiła konkurs do studia poetyckiego. Mówi: "Danek, pójdziemy, ty recytujesz ładnie, ja też dam radę, dostaniemy się". On się nie dostał, ja się dostałem do Młodzieżowego Studia Poetyckiego prowadzonego przez Andrzeja Konica.
Występy w telewizji, i to wtedy!
Co miesiąc program z nami na żywo, oprócz mnie Magda Zawadzka, Jola Zykun, Witek Dębicki... Ja byłem w przedmaturalnej klasie, pomyślałem sobie, że nie jest źle, mówię wiersze w telewizji, dostaję za to 2000 złotych, czyli więcej niż emerytura matki, sprawia mi to przyjemność, ludzie na ulicy zaczynają mnie rozpoznawać, a na dodatek mam duże branie u koleżanek. I w ten sposób zacząłem się zaniedbywać - i w boksie, i w biegach.
Czyli pan trenował boks i bieganie w tym samym czasie?
Tak, zabawne, bo moi trenerzy o tym nie wiedzieli. A po tej telewizji brakowało już czasu, do tego doszły też kłopoty w szkole, dwója za dwóją. To też doskonale pamiętam - i Munio Małecki z boksu, i Zbyszek Zaremba z biegów odwiedzili moich rodziców, oddzielnie oczywiście. Próbowali im wytłumaczyć, że aktorem nigdy w życiu nie będę, żebym zostawił te wierszyki i wziął się za treningi, za sport. Munio przekonywał, że mogę boksować na światowym poziomie.
To prawda, że "Papa" Stamm też tak uważał?
Z "Papą" Stammem było inaczej. Kiedy się poznaliśmy, byłem już dosyć znanym aktorem, po "Popiołach", po "Potem nastąpi cisza", po "Małżeństwie z rozsądku", gdzie też niezłą sprawnością musiałem się wykazać.
Na rękach pan chodził.
I skakałem nad Kamiennymi Schodkami, z kamienicy na kamienicę. A potem przyszedł "Bokser" do scenariusza Bohdana Tomaszewskiego, którego radiowych relacji lata wcześniej tak bardzo słuchałem, i Jerzego Suszki. Leszka Drogosza już znałem.
"Czarodzieja ringu", pięściarza wybitnego.
Tak, wybitny, i oni z "Papą" Stammem mówią tak: "Trochę boksować umiesz, ale tu musisz boksować jak mistrz olimpijski. Ludzie mają telewizory, będą oglądać, nie może być lipy". Przez trzy miesiące codziennie, przed i po zdjęciach, trenowałem. Miałem sparingi, normalne bokserskie zajęcia, raz w tygodniu "Papa" Stamm wystawiał mnie do sparingu z jakimś naszym zawodnikiem z czołówki.
Dostawał pan baty?
Nie, nigdy, tak solidnie - nigdy.
A sparingi z Drogoszem, w filmie też pan zresztą z nim walczy? Przecież "Czarodzieja" trafić było nie sposób.
To prawda, a on mnie nawet prowokował. Niby zapędzałem go w narożnik i myślałem, że skoro jego głowa jest o 30 centymetrów ode mnie, to w nią trafię. Więc biję - a tam głowy Leszka już nie ma. Leszek klepie mnie w bark, z tyłu, i mówi: "nie patrz mi na ręce i w oczy, patrz na nogi, tam się wszystko odbywa".
Przyjaźniliśmy się aż do jego śmierci. Co roku spędzaliśmy dwa tygodnie wakacji w Cetniewie, potem kontynuowaliśmy to głównie gdzieś na wsi: albo pod Kazimierzem Dolnym, albo na Podlasiu. Dla niego te wakacje bywały męczące, ważył już te swoje 110 kilo i trenować za bardzo mu się nie chciało, ale ja nie odpuszczałem. Nie wiem, w sumie stoczyłem z nim kilkaset sparingów. Czasami udawało mi się go trafić w tułów, bo miał taki wystający brzuszek, a w głowę - niemożliwe, absolutne niepodobieństwo.
Pan otworzył w swoim domu salę treningową imienia Leszka Drogosza.
Tak, mój przyjaciel został patronem tej mojej salki. Na otwarciu byli wszyscy wielcy: oczywiście Leszek, Jerzy Kulej, Marian Kasprzyk, Jerzy Rybicki, Zbigniew Pietrzykowski, Jan Szczepański. Od nagród Leszka, od tych złotych medali, mieniło się w oczach, uginały się półki.
Aktywny jest pan oczywiście cały czas?
Oczywiście, Czesio Lang mi powtarza: "chociaż pięć kilometrów dziennie rowerem to 10 lat życia dłużej". Lubię jeździć, mieszkam pod Warszawą, ścieżek nie brakuje. Kolarstwo fascynowało mnie od czasów słuchania relacji z Wyścigu Pokoju. Kiedy Królak odnosił sukcesy, ja akurat uczyłem się gry na skrzypcach. I przez te sukcesy Królaka skrzypce sprzedałem, a kupiłem rower.
Oho, a rodzice co na to?
Odkupili mi te skrzypce, ale miałem już i rower, i skrzypce. Na rowerze dobrze jeździłem, bo miałem wytrzymałość z biegania. Staram się jeździć codziennie, jeżeli czas pozwala.
Konie - nawet nie muszę pytać. Tak wygląda wolność? Tak wygląda szczęście?
Na poważnie zaczęło się od "Popiołów", gdzie jako Rafał Olbromski mówię, że do konia byłem i jestem urodzony. Postanowiłem udowodnić, że to prawda, do tej roli przygotowywał mnie Wiktor Olędzki, przedwojenny reprezentant Polski w skokach, rotmistrz, trener kadry, a przygotował mnie na poziomie rzeczywiście wyczynowym. I był jednym z tych trenerów, którzy mówili, żebym zajął się tym wyczynowo, aktorstwo na jakiś czas rzucając.
Kolejny już trener. A jak było z "Papą" Stammem? Też namawiał pana do zajęcia się boksem na poważnie? Tego nie wyjaśniliśmy.
Powiedział, kiedy przeszliśmy już na ty, co wyglądało tak, że wypiliśmy te pięćdziesiąt gram przez obwarzanek splatanych rąk. Wypiliśmy, a ja myślę, jak teraz temu Stammowi mówić po imieniu. Niemożliwe, ja 20 lat, on 70, taka legenda. Szybko mnie uspokoił, powiedział, że on będzie się do mnie zwracał "Danek", a ja mam prawo mówić do niego "panie Felku". A tego prawa nie miał nikt. I rzeczywiście, pan Felek zaproponował, żebym zostawił aktorstwo, chociaż na rok. Jestem już znany, to ludzie mnie nie zapomną, akurat odchodzi Drogosz, odchodzi Kasprzyk, za rok będę więc mistrzem Polski, a za dwa może i Europy. A potem sobie wrócę do aktorstwa. Na co ja: "a jak mi połamią nos?". A "Papa" Stamm: "Nie połamią, szybki jesteś, dobrze cię wyuczyłem. A jak połamią, to będziesz wyglądał bardziej męsko".
"Potop", kultowa scena, wybitna, pojedynek na szable Jędrusia Kmicica z Michałem Wołodyjowskim, czyli pana z Tadeuszem Łomnickim, zakończony pana słowami: "Kończ waść, wstydu oszczędź". To pan był lepszym szermierzem od Łomnickiego.
Miał wygrać Wołodyjowski, wygrał Wołodyjowski. Ale muszę powiedzieć, że Tadeusz nauczył się fechtować naprawdę znakomicie, pod okiem fachowców. My tę scenę ćwiczyliśmy przez trzy miesiące, żeby wyglądała autentycznie, żeby nie zrobić sobie krzywdy. A kręcona była co najmniej dwa dni. Deszcz zapewniali nam strażacy, dużo pracy dla każdego. Tadeusz to był taki człowiek, taki aktor, że gdyby miał za zadanie przefrunąć nad teatralną sceną, toby przefrunął.
Przepraszam za pytanie żartobliwe, nie miał pan ochoty - tak poza kadrem, dzięki też sportowej żyłce - pokazać, kto jest lepszy, wytrącić Łomnickiemu szable i krzyknąć: "podnieś", jak on krzyczy do pana w filmie?
Nie, nie, chociaż, tak mi się wydaje, gdybyśmy założyli maski i wzięli do ręki sportowe szable, to pewnie bym wygrał. Z Wojtkiem Zabłockim do końca jego życia często toczyłem pojedynki szermierki sportowej, raz wygrywał on, raz biliśmy się na równi. A teraz, nie wiem, pewnie to sprawa genów, choć na pewno i pracy, mój wnuk Antek jest mistrzem świata, mistrzem niepobitym, i w szabli, i w długim mieczu. Wrócił właśnie z Kalifornii z trzema złotymi medalami, z mistrzem Ameryki wygrał 14-0 na prawdziwe szable, historyczne.
Zapytam na koniec o politykę, niestety. Sport jako arena międzypaństwowych zmagań, proponowany przez prezydenta Donalda Trumpa hokejowy mecz USA - Rosja. Wyobraża pan sobie takie wydarzenie, kiedy Ukraina wciąż jest bombardowana, kiedy bombardowany jest Kijów i obiekty z wojskiem niemające nic wspólnego?
Nie, nie wyobrażam sobie. Nie wyobrażam sobie, by agresorów dopuszczać do sportowej rywalizacji. Wie pan, ja miałem w Rosji najwspanialszych przyjaciół, najwspanialszych, z których ci wielcy, Wysocki i Okudżawa, już nie żyją. Niektórzy żyją, ale nie mam z nimi kontaktu, bo być może są zwolennikami polityki prowadzonej przez Putina. A jeżeli są, to tym gorzej dla nich. Dopuszczanie do sportu przedstawicieli społeczeństwa, które akceptuje zbrodniarza, jakim jest ich prezydent, uważam w tej chwili za niemożliwe. Nie mają prawa występowania na forum międzynarodowym jako sportowcy. Najpierw niech coś zrobią z własnym prezydentem.
Źródło: TVN24+
Źródło zdjęcia głównego: Jacek Turczyk/PAP