Na koncercie w warszawskiej Fabryce Trzciny belgijska grupa Hooverphonic udowodniła dwie rzeczy. Po pierwsze, że nie sposób jej zaszufladkować w jakimkolwiek gatunku. Po drugie, że wcale jej to nie przeszkadza w graniu muzyki, która porywa publiczność.
Rock, pop, trip-hop i duża dawka energii - tak w skrócie wyglądał warszawski koncert Hooverphonic.
Zaczęło się jednak spokojnie. Kompozycja Stranger z najnowszego albumu Belgów, przywiodła na myśl dokonania zespołu z okresu kiedy był jeszcze określany kapelą trip-hopową. Łagodny wokal Geike Arnaert delaikatnie wprowadził publiczność w atmosferę tego wieczoru.
Potem jednak tempo gwałtownie wzrosło. 50 W, Expedition Impossible i Circles to już energetyczne rockowe granie pełne smaczków i odniesień do muzyki lat 80. Słychać tu było inspiracje rokiem progresywnym i twórczością Depeche Mode. Na pierwszy plan wysunęły się elektryczne gitary i agresywna perkusja.
Następnie przyszła kolej na powrót do przeszłości. Zabrzmiały kompozycje Hooverphonic ze starszych płyt, takie jak Club Montepulciano, Magnificent Tree, Cry i genialne rock’n’rollowe No More Sweet Music.
Hooverphonic rozkręcał się z piosenki na piosenkę i nie trzeba było długo czekać, by pierwsi słuchacze niesieni muzyką zaczęli się rytmicznie kiwać. Kulminację wieczoru stanowiły utwory Word Is Mine i Dirty Lenses – szybkie dynamiczne kawałki oparte na gitarowych solówkach i ekstatycznym wokalu Geike Arnaert.
Potem oczywiście przyszła pora na bisy, w tym kilka największych przebojów grupy m.in Mad Abort You i Vinegra&Salt. Publiczność była zachwycona i nagrodziła artystów żywiołowymi owacjami.
Błażej Górski
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl, fot. PAP