Śmigłowcem leciały cztery osoby. Maszyna rozbiła się w lesie, zginęli pilot i jej właściciel. W szpitalu przesłuchano ocalałego 54-latka. O tym, czy zeznawać będzie ranna w wypadku 47-latka, zdecydują lekarze.
Prokuratura Rejonowa w Pszczynie wszczęła śledztwo w sprawie sprowadzenia katastrofy w ruchu powietrznym po katastrofie śmigłowca, który rozbił się w nocy z poniedziałku na wtorek w miejscowości Studzienice pod Pszczyną. W wypadku zginęły dwie osoby, dwie zostały ranne – to 54-letni mężczyzna i 47-letnia kobieta.
54-latek został przesłuchany w szpitalu w Katowicach, gdzie trafił we wtorek po wypadku. - O tym, czy zostanie dzisiaj przesłuchana kobieta, zdecydują lekarze – mówi Leonard Synowiec, prokurator rejonowy w Pszczynie.
47-latka hospitalizowana jest w Bielsku-Białej. Jak przekazuje Synowiec, przesłuchania zlecono właściwym terytorialnie komendom policji. - Treść zeznań jest niejawna – dodaje prokurator.
Z informacji przekazywanych wczoraj przez szpitale wynika, że kobieta była w gorszym stanie niż mężczyzna. Oboje doznali złamań i licznych potłuczeń.
Na czwartek zaplanowano sekcję zwłok ofiar wypadku.
Na miejscu zdarzenia wciąż leży wrak śmigłowca, chociaż policjanci zakończyli już zabezpieczanie śladów. - Pilnują miejsca przed postronnymi świadkami – mówi Ewelina Rojczyk, rzeczniczka pszczyńskiej policji. Przygotowujemy się do transportu helikoptera. To będzie trudna operacja, musimy znaleźć ciężki sprzęt, który wyciągnie wrak z podmokłego lasu. Na pewno potrzebny będzie dźwig – dodaje.
Operacja ma być przeprowadzona jeszcze dzisiaj. Wrak ma trafić na parking, jeszcze nie ustalono który.
Zginęli pilot i właściciel helikoptera
Śmigłowiec Bell 429 rozbił się w nocy w środku lasu na podmokłym terenie. Jak komentował na antenie TVN24 Tomasz Białoszewski, to warunki, które generują mgłę. Maszyna prawdopodobnie uderzyła w ścianę lasu i zaryła dziobem w ziemię z taką siłą, że ogon oderwał się od kabiny.
Na miejscu zginęli 50-letni pilot oraz 80-letni właściciel maszyny Karol Kania, który siedział z przodu. Ocalali pasażerowie znajdowali się z tyłu śmigłowca. Wyszli z niego o własnych siłach.
Dwaj świadkowie, którzy usłyszeli huk, pobiegli na miejsce i za pomocą krótkofalówki pomagali dotrzeć tam służbom. Karetki i wozy strażackie szybko dojechały drogą szutrową do granicy lasu. Dalej ratownicy musieli przedzierać się kilkaset metrów z kilkudziesięciokilogramowym sprzętem. Strażacy torowali im drogę, wycinając drzewa. Akcja ratunkowa trwała trzy godziny.
Prócz prokuratury ustalaniem okoliczności katastrofy zajmuje się Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Zabezpieczono czarne skrzynki śmigłowca.
Źródło: TVN 24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: TVN24