Oskarżeni niewiele pamiętają, ale prokuratura nie ma wątpliwości. To oni, w piątkę 15 lat temu porwali, dręczyli, wreszcie zabili i zakopali Dorotę i Zbigniewa S. Nie udało się tylko ustalić, kto stał za zbrodnią, kto ją zlecił. S. pożyczali pieniądze, ale ile byli winni i komu, nie wiadomo. W środę ruszył proces.
W sądzie okręgowym w Gliwicach rozpoczął się właśnie proces pięciu mężczyzn, oskarżonych o uprowadzenie i udręczenie Doroty i Zbigniewa S. Trzech z nich odpowie także za morderstwo małżeństwa.
Do zbrodni doszło we wrześniu 2001 roku. Ale sprawa wyszła na jaw dopiero po 14 latach. W czerwcu 2015 roku na dawnym czołgowisku w Gliwicach odkopano szczątki Doroty i Zbigniewa S. Były poprzerastane korzeniami roślin. Biegli na podstawie oględzin szkieletów stwierdzili, że mężczyzna umarł wskutek pobicia, a kobieta - uduszenia. On miał liczne złamania kości czaszki, ona - żadnych obrażeń, za to grubą warstwę taśmy klejącej na wysokości ust i nosa.
Miejsce pochówku – na pustkowiu, w lesie, wśród śmieci i płyt eternitowych, wskazał jeden z oskarżonych, Piotr S. Jego zaś wydał wspólnik w zbrodni, Bogdan G., który wpadł jako pierwszy po badaniach genetycznych.
Piotr S. i Bogdan G. zdradzili pozostałych sprawców. Do winy przyznał się jeszcze Tobiasz W. Roman C. i Vladimirs A. wszystkiemu zaprzeczają. Wszyscy też zasłaniają się niepamięcią, umniejszają swojej roli. - Nie wiedziałem, że to ma być jakaś zbrodnia - powiedział w sądzie jeden z oskarżonych.
- Rola oskarżonych, ich udział w przestępstwie, samo jego dokonanie nie ulega wątpliwości - mówi Karina Spruś z gliwickiej prokuratury. Chociaż nie wiadomo, kto zlecił porwanie i zamordowanie małżeństwa oraz za co.
Według śledczych to Vladimirs A., bezpaństwowiec urodzony na Łotwie był inicjatorem zbrodni. Zabić miał wraz z Romanem C. i Piotrem S. Motywem było odzyskanie długu. Poza Łotyszem sprawcy mieszkali w Gliwicach. Więzili, bili i w końcu zakopali małżeństwo niedaleko swoich domów.
Pożyczali na rozkręcenie firmy
Dorota przyjechała do Gliwic z małej miejscowości w 1985 roku opiekować się chorą ciotką. Miała 19 lat, pracowała jako kelnerka. Po śmierci ciotki poznała starszego o rok Zbigniewa S., górnika. Wzięli ślub, zamienili kawalerkę na trzypokojowe mieszkanie, założyli własną firmę. Ona prowadziła mały bar, on firmę budowlaną. Oficjalnie nikogo nie zatrudniali, ale dorabiał u nich m. in. Bogdan G., według aktu oskarżenia, jeden z ich przyszłych oprawców.
W ostatnich latach życia pożyczali pieniądze - jak wykazało śledztwo, małe sumy, jednak od wielu ludzi, znajomych, sąsiadów. Dorota zastawiała biżuterię w lombardzie i nie odbierała, Zbigniew pod zastaw Opla wziął kredyt na 18 tys. zł, którego nie spłacał i ostatecznie stracił auto. Tuż przed śmiercią odstąpili firmę za ok. 7 tys. zł. Wierzyciele ścigali ich jeszcze po ich śmierci, domagali się zapłaty za materiały budowlane i kegi z piwem, za Zbigniewem sąd wystawił nawet list gończy. Zanim ujawniono zwłoki małżeństwa, policjanci nie wykluczali wersji ucieczki przed wierzycielami.
W aktach sprawy nie pada wysokość kwoty, jaką w sumie winni byli S. Nie ma też wyjaśnienia, na co im było tyle pieniędzy. Nie żyli w luksusie, kupili używany samochód. Śledczy nie potwierdzili haraczu, czyli opłaty za wymuszoną ochronę baru ani hazardu. Tym, od których pożyczali, S. tłumaczyli, że potrzebują na rozkręcenie firmy. Trzy dni po uprowadzeniu S. policjanci znaleźli Opla Zbigniewa, a w środku dwie łopaty i trzy kominiarki. 10 dni później do ich mieszkania weszła siostra Doroty. Nie wyglądało na splądrowane. Niepokój wzbudziły zwłoki psa w łazience oraz kartka, skreślona ręką Doroty. Z treści wynikało, że pojechała właśnie do tej siostry, która jej szukała.
Poszukiwanie S. trwało, tymczasem ich oprawcy nie cieszyli się wolnością. Ale przez inne przestępstwa. Roman C. i Tobiasz W. odsiadywali dożywocie za morderstwo innego małżeństwa, którego dokonali w 2004 roku. Bogdan G. z kolei trafił do więzienia za drobne kradzieże i, by zyskać szacunek kolegów z celi, zaczął rozpowiadać, że to on stoi za uprowadzeniem S. Tajemnicze zniknięcie małżeństwa z Gliwic było już wtedy głośne. Skazańcy powtórzyli przechwałki Bogdana G. policji i tak zaczęło się rozwiązywanie zagadki. Porównano DNA G. z DNA włosów, zabezpieczonych na kominiarkach z Opla Zbigniewa S. Kod okazał się zgodny.
Weszli każdy z nogą od stołka
Przetrzymywali małżeństwo kilka dni w studzience kanalizacyjnej, głębokiej na 3 m, piknikując na powierzchni. Zbrodniarze palili ognisko, Bogdan G. dowoził kanapki i herbatę. W dzieciństwie to było miejsce ich schadzek, pili tu i ćpali z dziewczynami.
Małżeństwo, jak zeznali sprawcy, było potulne. Pojeni narkotykami i prawdopodobnie pełni nadziei, że przeżyją. Bogdan G. twierdził, że do końca nie wiedział o śmierci swoich pracodawców. Był przekonany, że po zastraszeniu ofiary w końcu zostały wypuszczone. Jak powiedziała tvn24.pl krewna Doroty, nie było powodu, żeby ich zabijać, żadnego celu.
- Szkoda ludzi. Byli młodzi, mogli jeszcze żyć - mówi Janina Baran, sąsiadka S.
Autor: mag/i / Źródło: TVN 24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: TVN 24 Katowice