Zaczyna się zawsze tak samo: "No tym razem to już naprawdę zacznę wolno, potem przyspieszę, będzie życiówka" i "co to jest: trzy okrążenia po siedem podbiegów?".
A kończy tak: "już nie moooogę, może by tak zejść po dwóch kółkach?" i "jeszcze chwila, a zdechnę". Na szczęście ostatecznie jednak się nie zdycha, a trasę kończy po całej dyszce, a nie tylko po 3,33 albo 6,66 km.
Plan: nie móc uciec przed treningiem
Tak było i teraz, gdy w świetnym - mimo ponurej pogody - nastroju razem z mamą (i całą masą znajomych) rozpoczęłyśmy sezon Zimowych Biegów Górskich w Falenicy. Trasa to trzy pętle po 3,33 km po wydmie w Falenicy na południu Warszawy. Góra, dół, góra, dół...
Po co tak się męczyć? Chodzi o to, żeby zimą nie przestawać trenować i zbudować formę na przyszłoroczny sezon. Moja mama ma plan na Półmaraton Warszawski wiosną, a ja chwilę przedtem startuję w Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim, czyli biegu na 50 km przez Śnieżkę, Szrenicę i im okoliczne szczyty. Trening na wydmie - mamy nadzieję - znacznie zwiększy naszą siłę biegową. Żeby zrealizować nasze plany, obie zapisałyśmy się od razu na cały cykl falenickich biegów. Składa się na niego 6 biegów, każdy po 10 km. Opłaciłyśmy starty we wszystkich z góry, żeby nie móc już uciec.
Falenickie biegi nie są tak strasznie trudne, jak Monte Kazura latem, to zupełnie inny wysiłek. Dwa razy dłużej, ale podbiegi nieco łagodniejsze. Na Ursynowie jest ich 15 na 5 km, a tu w Falenicy - 21 na 10. Ale i tak przez piach, a często mróz, śnieg i lód, falenickie zawody to zabawa dla twardzieli. I świetna zaprawa przed latem. Z biegowymi znajomymi opinie na temat Falenicy wymieniamy już od tygodni, wszyscy czekamy z niecierpliwością.
"Żegnaj życiówko"
Tym razem z mamą nie biegniemy razem. Nie szykujemy się na wspólny bieg. Ja chcę wykręcić mój najlepszy czas, ona chce po prostu przebiec. Jeszcze przed startem czuję, że jestem "wyżyłowana", w nogach wzmocniły się mięśnie, a ja świetnie się czuję. Tak jest na pierwszych stu metrach. A potem? Potem żegnam marzenia o życiówce. Na pierwszym podbiegu zaczyna się mordęga: podbieg, zbieg, podbieg, trochę płasko, zbieg, płasko, podbieg, zbieg, podbieg... i tak w kółko. "Po-co-ja-to-ro-bię! Ufff!". Patrzę na zegarek. Po pierwszym kółku widzę już, że czas nie jest taki, jak sobie wyobrażałam. Wygląda na to, że ledwo zmieszczę się w godzinie, tymczasem jeszcze wiosną dyszkę w Falenicy pokonywałam w niecałe 56 minut. "Żegnaj życiówko" - myślę, ale się nie poddaję.
Koniec sił i meta
Półtora kółka przed końcem nagle tracę siły. Po prostu, z kroku na krok, odcina mi zasilanie. To chyba moment, kiedy kończy się paliwo. "Za małe śniadanie, za małe" - karcę się w myślach. "No to teraz się zacznie" - myślę sobie. Nogi robią się coraz cięższe, nie mam już werwy i nie jestem tak żwawa jak na początku.
Podbiegi są już wolniejsze, ale staram się nadrabiać. Walczę, żeby nie przestawać biegiem pokonywać górek i jak najszybciej zbiegać, gdy jest w dół. Udaje się - gdy tylko zdarza się zbieg, wyprzedzam wszystkich przed sobą. I chociaż zaraz potem część tych osób łyka mnie na podbiegach, pocieszam się, że przecież gdybym nie darła tak w dół, byłabym jeszcze dalej za nimi.
W końcu przed ostatnim zbiegiem widzę Krasusa, czyli Marcina Krasonia z drużyny Smashing Pąpkins (to właśnie z tą drużyną startujemy w tegorocznych biegach z mamą). - Dawaj Kasica, ostatni zbieg! - krzyczy mi. Ja już w myślach mam odliczone i dobrze to wiem, ale doping działa. Jak zobaczę potem na wykresie, schodzę na tej ostatniej prostej sporo poniżej 4 minut na kilometr!
Gdy zeruję zegarek, mam w prezencie niespodziankę: jest życiówka! Mam czas 55:04, czyli kilkadziesiąt sekund lepiej niż wiosną!
Nie będzie lepiej niż 1:20? A właśnie że tak!
Ale to jeszcze nie koniec. Idę na metę dopingować mamę. - 1:20 najmarniej - szacuje jej czas napotkany kolega. Idę wcześniej. "A co tam, najwyżej jeszcze komuś pokrzyczę przed metą" - myślę. I faktycznie. Na ostatnich metrach dopinguję koleżankę, potem jeszcze kilka kobitek... i zaraz potem na zbiegu pojawia się moja mama! Na ostatniej prostej przyspiesza, a metę przekracza z gestem zwycięstwa. Czas? 1:07! Jest mistrzynią. Jeszcze kilka tygodni temu w tyle przebiegała 10 km po płaskim, teraz robi w tym czasie 21 podbiegów.
Na koniec wykonaliśmy - jak na Smashing Pąpkins przystało - pompeczki. No dobra, moja mama zrobiła jedną, ja - półtorej. O tego tygodnia bierzemy się na poważnie za ogólnorozwojówkę, bo z takim przygotowaniem daleko nie zajedziemy...
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)