Polski Fundusz Rozwoju wzywa firmy do zwrotu środków, które otrzymały w ramach tarcz antykryzysowych, ale nie ujawnia przyczyn, bo... są tajne. - Państwo stosuje zasadę domniemania winy przedsiębiorcy zamiast zasady domniemania uczciwości - mówi rzecznik małych i średnich przedsiębiorców Adam Abramowicz.
Koniec kwietnia. Polska sieć sklepów Esotiq & Henderson dostaje wezwanie do zwrotu 3,5 mln zł, które firma otrzymała w ramach tarczy antykryzysowej.
Początek maja. Informację o konieczności zwrotu środków otrzymuje firma Prymus, zajmująca się dystrybucją surowców chemicznych. Kwota ta sama - 3,5 mln zł.
To spółki giełdowe, ale do zwrotu pieniędzy wezwane zostały nie tylko one. Właściciele rodzinnego przedsiębiorstwa hotelowego Diuna mają oddać 2 mln zł. - Zostaliśmy oszukani i skrzywdzeni przez PFR - mówi Jakub Lubomski, właściciel. - Radzimy sobie dobrze, oddanie subwencji nie sprawi, że będziemy musieli zamknąć firmę. Ale co mają powiedzieć mniejsi przedsiębiorcy? Dla wielu to będzie sprawa być albo nie być - dodaje.
PFR informuje, że trwa weryfikacja realizacji programów pomocowych. Zapowiada, że w sumie wystąpi o zwrot środków bądź o wyjaśnienia do 6 tys. przedsiębiorstw, w tym 2 tys. po negatywnej rekomendacji służb (m.in. CBA).
Uzasadnienia brak
W czasie pandemii państwowa spółka Polski Fundusz Rozwoju uruchomiła wsparcie dla firm w postaci tak zwanych tarcz antykryzysowych. Subwencje w znacznej części nie podlegały zwrotom, jeśli firmom udało się utrzymać się na rynku i nie zwolniły ludzi. - Przypomnę, w jakiej byliśmy wtedy sytuacji. Gospodarka była zamknięta, trzeba było działać szybko, żeby ratować firmy przed zamknięciem, a ich pracowników przed zwolnieniami - mówi w rozmowie z redakcją biznesową tvn24.pl Bartosz Marczuk, wiceprezes PFR.
Przedsiębiorcy czują się bezradni, szczególnie, że w wezwaniach nie znajdują uzasadnienia decyzji PFR.
- Spółka powołuje się jedynie na umowę dotyczącą subwencji albo na regulamin. Obsługujemy kilkanaście takich spraw - komentuje Kilian Fugas z kancelarii Innteo Legal. - Zgłaszają się do nas różni przedsiębiorcy, zarówno z niewielkich, jak i z dużych firm. Konieczność zwrotu środków może znacząco wpłynąć na przyszłość tych przedsiębiorstw - zauważa.
Firmy zwracają się o pomoc także do Adama Abramowicza, rzecznika małych i średnich przedsiębiorców. - W trakcie pandemii, gdy te pieniądze przyznawano, były setki takich spraw, obecnie ponownie obserwujemy zdecydowany wzrost dotyczących tym razem kwestii zwrotu - mówi.
Dodaje, że przedsiębiorców szokuje, że PFR nie wskazuje konkretnej podstawy decyzji - Powołuje się jedynie na: "uzasadnione podejrzenie wystąpienia nadużyć" - wyjaśnia rzecznik. - Przedsiębiorcy otrzymując takie pisma bez wskazania konkretnych naruszeń oraz bez jakichkolwiek wyjaśnień, w żaden sposób nie mogą odnieść się do tych zarzutów, skoro ich nie znają i są one ogólnikowe. Wskazać należy, że PFR stosuje tutaj zasadę podejrzenia czy domniemania winy przedsiębiorcy zamiast zasady domniemania uczciwości przedsiębiorców, która została wprost wskazana w ustawie Prawo przedsiębiorców.
Bartosz Marczuk ripostuje, że PFR nie może udzielać informacji, bo… są one tajne.
- Rozumiem, że wezwania do zapłaty z powodu "ryzyka nadużyć" mogą brzmieć enigmatycznie - przyznaje wiceprezes zarządu PFR. - Pamiętajmy jednak, że w sprawę zaangażowane są służby, a przyczyny mogą być klauzulowane. Nie mamy mandatu, żeby oceniać ich rekomendacje.
Przepisy pisane na kolanie
Jak sytuacja przedsiębiorców wygląda w praktyce?
- Pandemia była najtrudniejszym okresem w trzydziestoletniej historii naszej firmy. Mieliśmy anulacje na kilkanaście milionów złotych, byliśmy załamani. Robiliśmy, co się dało, żeby nie zwalniać ludzi. Były różne pomysły, dotyczące na przykład rozparcelowania firmy. Na szczęście do tego nie doszło - tłumaczy Jakub Lubomski z Diuny. Firmę w 1993 r. założyli jego rodzice Anna i Robert. Jak podkreślają, budowali ją od zera. Obecnie to duże przedsiębiorstwo - 7 hoteli i 2300 miejsc noclegowych.
Żeby otrzymać pieniądze z tarczy antykryzysowej, trzeba było udowodnić spadki przychodów o 30 proc. Firma przedstawiła dokumenty i otrzymała wsparcie. W tym samym czasie prowadziła zaliczkowaną sprzedaż na kolejny sezon.
– To jest standard w tej branży, od zaliczki płacimy podatki, ale nie jest ona dochodem - tłumaczy Lubomski. - Zresztą konsultowaliśmy to nawet z PFR-em, dzwoniąc na ich infolinię. Podobną interpretację znaleźliśmy na ich stronie. Jednak później sprzedaż i zaliczki wrzucono do jednego worka. Po pewnym czasie dostaliśmy zawiadomienie, że nasz spadek przychodów był jednak niższy i pieniądze nam się nie należały.
W ocenie Lubomskiego problemem był duży bałagan w przepisach. - Powstawało wrażenie, że przepisy przygotowywano na kolanie - stwierdza.
Zwraca na to uwagę także Adam Abramowicz. - Regulamin w trakcie rozdysponowania środków był wielokrotnie zmieniany. Przedsiębiorcy nie mieli oparcia w stabilności i przewidywalności regulacji i możliwości dostosowania się do wprowadzanych zmian - wymienia.
Lubomscy byli gotowi do rozmowy z urzędnikami, przygotowali dokumenty, chcieli skontaktować przedstawicieli PFR z kontrahentami. Okazało się, że po drugiej strony chęci do rozmowy nie ma.
- Jesteśmy lekceważeni przez państwo. Nasza firma działa od lat, mamy nienaganną opinię. Oddamy te pieniądze, jeśli będzie trzeba, ale domagamy się wyjaśnienia tej sprawy. Podchodzimy do tego honorowo - podkreśla Lubomski.
PFR: to tylko niewielki odsetek
Zdaniem Bartosza Marczuka polski system wsparcia firm w czasie pandemii był jednym z najlepszych na świecie. - Tarcze udały nam się wyjątkowo dobrze, także dzięki współpracy z sektorem prywatnym, przede wszystkim z bankami i Krajową Izbą Rozliczeniową - przekonuje.
Dodaje, że z Tarczy 1.0 i 2.0 skorzystało w sumie 355 tys. firm. - Polscy przedsiębiorcy są co do zasady uczciwi, ale w tak dużej liczbie firm mogą zdarzyć się sytuacje wątpliwe - mówi Marczuk. - Mówimy tu jednak o bardzo niewielkim odsetku. Wystarczy przyjrzeć się skali naszych działań. O zwrot (części bądź całości środków) bądź o wyjaśnienia, poprosiliśmy lub poprosimy ok. 6 tys. firm, czyli ok. 2 proc wszystkich beneficjentów.
Jak tłumaczy, pierwsze wezwania wychodziły z PFR jeszcze w 2020 r. Dotyczyły kantorów czy komorników, którzy ubiegali się o subwencje, choć w myśl przepisów nie prowadzą oni przedsiębiorstw. Jednocześnie powstał też zespół antydefraudacyjny. Czym się zajmował? - Analizą przypadków odstających od normy - mówi Marczuk.
- Od początku współpracowaliśmy też z Krajową Administracją Skarbową i służbami, na czele z CBA - wyjaśnia. - Jesienią 2023 roku rozpoczęliśmy wysyłkę wezwań do zwrotu nadwyżek bądź całości wsparcia finansowego w wyniku analiz zespołu antydefraudacyjnego. Było ich kilka tysięcy, proces ten jeszcze kontynuujemy. Spora część przedsiębiorców oddaje pieniądze. Jest też druga część wezwań, dotyczy to ok. 2 tys. firm, do których zgłosiliśmy się lub zgłosimy po negatywnej rekomendacji służb.
Ale proces sięgania po rekomendacje służb także nie był pozbawiony błędów. Wspomina o tym Adam Abramowicz: - Okazywało się, że na przykład w bazie służb firma występowała na czerwono. Po interwencji Rzecznika MŚP jej status zmieniał się na zielony - opowiada. - Przy tego typu sytuacjach brakowało transparentności oraz uzasadnienia takich działań - dodaje.
Powaga państwa na szali
Po zmianie rządów zapowiadano, że PFR czeka audyt. Na razie jednak Funduszem wciąż kierują ludzie z nadania poprzedniej władzy. Paweł Borys, dotychczasowy szef PFR i współpracownik Mateusza Morawieckiego, wprawdzie w kwietniu odszedł ze spółki, jednak w obecnym zarządzie wciąż znajdują się ludzie związani ze Zjednoczoną Prawicą. Na przykład Bartosz Marczuk był wiceministrem pracy w rządzie Beaty Szydło.
Marczuk podkreśla jednak, że działania PFR-u nie mają nic wspólnego ze zmianą władzy. - Na szali jest de facto powaga państwa -mówi. - Moglibyśmy się martwić, gdyby PFR nie wprowadził od samego początku polityk antydefraudacyjnych. Poza tym spółka była przez ponad rok wnikliwie sprawdzana przez NIK, który badał sposób wdrażania tarcz i nie znalazł co do zasady uchybień.
"Co do zasady" jest niedopowiedzeniem ze strony wiceszefa PFR. Zdaniem Najwyższej Izby Kontroli pomoc w ramach tarcz była źle zaprojektowana, a do tego bez nadzoru i kontroli. "Wśród regulacji, które budzą istotne zastrzeżenia jest m.in. niedopuszczalne, bo nie przewidziane w ustawie o systemie instytucji rozwoju, przekazanie przez rząd Polskiemu Funduszu Rozwoju kompetencji i uprawnień w kwestii zasad udzielania pomocy, co pozwoliło PFR na ich uszczegóławianie według własnego uznania. Na tej podstawie spółka na przykład odmawiała przedsiębiorcom udzielenia wsparcia lub jego umorzenia bez podania przyczyny" - wskazała NIK, dodając jednocześnie informację o przygotowywaniu zawiadomienia do prokuratury w sprawie działań prezesa Polskiego Funduszu Rozwoju.
Bartosz Marczuk w rozmowie z tvn24.pl przekonuje, że firmy, które dostały pisma w sprawie dotacji, nie są na straconej pozycji - jest między innymi możliwość zwrotu pieniędzy na raty. - Jeśli nie oddadzą pieniędzy, wejdziemy na ścieżkę sądową i to sąd oceni zasadność naszych roszczeń - dodaje.
- Przedsiębiorcom radzę dogłębną analizę sprawy, skonsultowanie jej z prawnikiem - podsumowuje mecenas Kilian Fugas. Co, jeśli otrzymają pozew z PFR? - W tej sytuacji to po stronie PFR-u spoczywa ciężar udowodnienia, że firma nie wywiązała się z umowy. W mojej ocenie takie działania instytucji mogą podważać zaufanie do państwa - kończy.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock