|

Skan od stóp do głów za tysiące złotych. "Przeżywamy żałobę za każdym razem, gdy się nie uda"

Rządowy program in vitro wznowiono niecały rok temu
Rządowy program in vitro wznowiono niecały rok temu
Źródło: TVN24
Sama wizyta kosztowała 550 złotych, potem w znieczuleniu ogólnym zrobiono mi histeroskopię, badanie wnętrza macicy, które kosztowało 4100 złotych. Dodatkowy 1000 złotych trzeba było też zapłacić za badanie wycinka tkanki. Mogłabym próbować zrobić to badanie na NFZ, ale w naszym przypadku liczył się czas, nie mogłam czekać w kolejce - opowiada Karolina. Wraz z mężem są jedną z 30 tysięcy par, które zakwalifikowały się do rządowego programu in vitro. Choć program jest darmowy, to diagnostyka kosztuje sporo. 
Artykuł dostępny w subskrypcji

Ich życie zamyka się w jednym słowie: czekanie.

Czekają na charakterystyczne sygnały z ciała, że jest, udało się.

Czekają trzy miesiące, sześć, dwanaście.

Nic.

Czekają na wyniki skomplikowanych badań diagnostycznych.  

Czekają, ile zarodków będzie nadawać się do transferu.

Czekają, czy transfer się udał.

Czekają, aż to wszystko się wreszcie skończy.

Jak? Ciążą.

Albo podejściem do kolejnej procedury.

I do kolejnej.

I do kolejnej.

Albo decyzją o rodzicielstwie niegenetycznym, a więc adopcją zarodka anonimowej dawczyni lub nasienia anonimowego dawcy.  

Albo decyzją o rodzicielstwie zastępczym czy adopcji klasycznej.

Albo odpuszczeniem. Pogodzeniem się z tym, że w tej rodzinie dziecka nie będzie.

Par, które leczą w Polsce niepłodność i zostały przyjęte do rządowego programu in vitro, jest prawie 30 tysięcy.

Choć program jest darmowy, koszt badań diagnostycznych może zaskoczyć.

Jak wygląda ich walka o dziecko?

Karolina ma 36 lat, czeka już ponad rok.

- W lutym ubiegłego roku poszłam do mojej lekarki na rutynowe badania i powiedziałam, że chciałabym z narzeczonym starać się o dziecko. Wszystko było w porządku, przepisała mi kwas foliowy, witaminy. Dodała, że jeśli nic się nie wydarzy w ciągu następnych sześciu miesięcy, to mam się do niej zgłosić. W ciążę nie zaszłam - opowiada. - Wróciłam do ginekolożki, ona pokierowała mnie na dalszą diagnostykę do prywatnej klinki leczenia niepłodności. Okazało się, że to po stronie partnera jest problem. Sprawdzono parametry plemników, ich ruchliwość, morfologię i ich ogólną liczbę. Wszystkie wskaźniki były obniżone. Byliśmy załamani. Nie wiedzieliśmy dlaczego, nie spodziewaliśmy się, że spadnie na nas taka diagnoza. Lekarze powiedzieli, że w naszym przypadku wchodzi w grę jedynie in vitro, a więc najbardziej zaawansowana metoda leczenia niepłodności.

Aktualnie czytasz: Skan od stóp do głów za tysiące złotych. "Przeżywamy żałobę za każdym razem, gdy się nie uda"

Od czerwca ubiegłego roku wznowiono rządowy program in vitro, z którego za darmo mogą skorzystać wszystkie pary kwalifikujące się do leczenia. Jak informuje Ministerstwo Zdrowia, do marca tego roku skorzystało z niego prawie 30 tysięcy par. Program zakłada wydatki w kwocie pół miliarda złotych rocznie.

Karolina: - Poszliśmy na pierwszą wizytę, tak zwaną wizytę wstępną. Założono nam kartę, dostaliśmy wielki segregator. Wizyta trwała półtorej godziny, wypytywano nas dosłownie o wszystko, nawet o to, czy w rodzinach były poronienia albo czy nasze rodzeństwo ma dzieci lub się o nie stara. Zdziwiły mnie te pytania, ale lekarz wyjaśnił, że musi przeprowadzić szczegółowy wywiad również pod kątem genetycznym. Odbyło się też badanie, które wykazało, że mam delikatną endometriozę, o czym nigdy żaden lekarz mi nie powiedział pomimo regularnych wizyt u ginekologa. 

Aktualnie czytasz: Skan od stóp do głów za tysiące złotych. "Przeżywamy żałobę za każdym razem, gdy się nie uda"

Karolina podkreśla, że choć leczenie niepłodności jest refundowane, to są badania diagnostyczne, za które trzeba zapłacić. Wszystko zależy jednak od indywidualnego przypadku. Histeroskopia Karoliny odbyła się przed zakwalifikowaniem do programu po wizycie wstępnej, jeszcze przed rozpisaniem całej procedury. Zalecenie dostała od swojego lekarza prowadzącego.

- Mogłabym próbować zrobić to badanie na NFZ, ale w naszym przypadku liczył się czas, nie mogłam czekać w kolejce. W dodatku to badanie należy zrobić w odpowiednim dniu cyklu. Nie było nad czym się zastanawiać. Mam tabelkę, jakie koszty badań diagnostycznych i niektórych leków ponieśliśmy, odkąd jesteśmy w programie. Od października do marca wyszło nam 12 tysięcy złotych.

Wizyta startowa

Katarzyna opowiada, że kolejnym krokiem po wykonaniu wszystkich koniecznych badań była tzw. wizyta startowa:

- Polega ona na tym, że lekarz opracowuje indywidualny protokół in vitro. To konkretny protokół, czasem długi, czasem krótki, w zależności od pacjentki. Otrzymałam leki hormonalne, które miały stymulować pracę jajników. Położna wyjaśniła mi, jak mam aplikować sobie w tym celu specjalne zastrzyki podawane w brzuch. Było to dość skomplikowane, bo jest ich kilka rodzajów, trzeba je aplikować o tej samej porze.

Katarzyna dodaje, że co dwa dni musi odbyć się wizyta kontrolna, podczas której lekarz sprawdza, jak działa stymulacja hormonalna:

- Były to trzy wizyty, za każdym razem konieczne było też pobranie krwi. Trzeba odczekać dwie godziny, by tę krew pobrać. Pracuję zdalnie, więc mogłam zabrać laptop, zająć się czymś. Nie każdy może sobie na to jednak pozwolić. Inne dziewczyny opowiadały mi, że muszą wziąć w pracy urlop, by przejść ten etap leczenia.

Następnie, jak opowiada Katarzyna, wykonywana jest tak zwana punkcja, a więc pobranie pęcherzyków Graafa, z których może uwolnić się komórka jajowa:

- Mówię, że może, bo nie w każdym pęcherzyku ta komórka jest. Na 10 pobranych pęcherzyków może być na przykład tylko pięć komórek jajowych albo mniej. W kolejnym etapie te komórki zapładnia się pozaustrojowo, powstaje zarodek. A potem jest najważniejsza chwila: transfer. I ten pierwszy transfer zarodka się nam niestety nie udał, ciąża się nie utrzymała. Będziemy podchodzić do kolejnej procedury, a więc wszystko zacznie się od nowa.

Aktualnie czytasz: Skan od stóp do głów za tysiące złotych. "Przeżywamy żałobę za każdym razem, gdy się nie uda"

Jak informuje resort zdrowia, rządowy program zapewnia do sześciu indywidualnych procedur wspomaganego rozrodu w różnych wariantach:

  • do czterech cykli zapłodnienia z własnymi komórkami rozrodczymi lub dawstwem nasienia;
  • do dwóch cykli zapłodnienia z oocytami (czyli żeńskimi komórkami jajowymi - red.) od dawczyń - z możliwością zapłodnienia sześciu komórek rozrodczych w jednym cyklu;
  • do sześciu cykli z dawstwem zarodków.

Doktora Grzegorza Mrugacza, ginekologa z 35-letnim stażem i dyrektora medycznego sieci klinik "Bocian" proszę, by jak najprościej wyjaśnił, na czym polega leczenie metodą in vitro:

- In vitro oznacza "na szkle", a więc pewien etap procesu zapłodnienia przeprowadzany jest poza organizmem kobiety. Całość procedury polega na tym, że jeśli uzyskamy komórkę jajową i tę komórkę jajową pod mikroskopem ocenimy i oczyścimy, to możemy taką komórkę zapłodnić plemnikiem mężczyzny, partnera czy męża. I przez pierwsze dwa, trzy albo pięć dni życia takiej zapłodnionej komórki hodujemy ją w specjalnych warunkach w inkubatorach, po czym taki zarodek przenosi się do jamy macicy. I jest już koniec in vitro. Dalej rozwija się on "in vivo", czyli jest w organizmie matki.

Karolina podkreśla, że leczenie to nie tylko koszt finansowy, ale i psychiczny:  

- To temat, który nagle pochłonął całe nasze życie, odczuwamy głównie stres, jest w tej walce wiele wyrzeczeń. W trakcie leczenia trzeba o siebie dbać, brać witaminy, suplementy, nie można na przykład uprawiać sportu, co dla mnie było bardzo trudne, bo to mój sposób na relaks. Psychiczny koszt walki o dziecko jest bardzo duży, po nieudanym transferze poczułam coś w rodzaju żałoby, musieliśmy jakoś razem przez to przejść. Myślałam o psychoterapii, ale to też byłby dodatkowy koszt. Na razie nie rozmawiamy o tym, co będzie, jeśli leczenie nie poskutkuje. Partner bardzo mnie wspiera, jest dobrej myśli, cieszy się, że możemy brać udział w programie. Ze mną jest gorzej, od czasu do czasu mam momenty załamań.

Na diagnozy nie ma czasu

Pytam doktora Mrugacza o to, jaka jest szansa, że z in vitro urodzi się dziecko. Czy są jakieś statystyki, obliczenia procentowe?

- Można próbować prowadzić jakieś predykcyjne wyliczenia, robić badania czy próby określania, jakie mamy szanse na uzyskanie ciąży, ale ja do tego podchodzę bardzo praktycznie. Jeśli ktoś się do nas zgłasza, to staram się maksymalnie szybko ocenić szanse i wdrożyć metody, które są szybkie i skuteczne. Trzeba sobie też zdać sprawę, że sam sposób leczenia w ciągu ostatnich lat bardzo się zmienił między innymi dlatego właśnie, że ludzie późno przychodzą po pomoc. Późno przychodzą nie w takim sensie, że późno zauważyli problem, tylko późno się wzięli za posiadanie dzieci. Więc tu nie ma czasu na wnikliwe diagnozy, jakieś oczekiwania, że poczekamy jeszcze parę lat. To determinuje sposób postępowania lekarzy; nie zwlekamy zbyt długo, próbując metod tradycyjnych, bo one są po prostu wielokrotnie nieskuteczne. Chcę powiedzieć, że im wcześniej się o posiadaniu dziecka pomyśli, tym problem może być mniejszy - wskazuje dr Mrugacz.

Urodziło się pierwsze dziecko z rządowego programu in vitro (materiał ze stycznia 2025 r.)
Źródło: Adrianna Otręba/Fakty TVN

Jest wiele par, które szukając przyczyny niepowodzeń, chcą wykonać wszelkie możliwe badania.

Karolina: - Pamiętam, że gdy spadła na nas diagnoza, czuliśmy się z partnerem jak we mgle. Nie wiedzieliśmy, gdzie się udać, każdy lekarz mówił co innego, pod kątem medycznym czuliśmy się osamotnieni. Jakie badania są finansowane, a jakie nie? Bardzo wiele stresu i nerwów kosztowało nas poszukiwanie tych informacji.

Marta Górna, prezeska Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji "Bocian", uważa, że rządowy program leczenia metodą in vitro jest dobry. Problem leży gdzie indziej.

- Program jest świetny i będę go bronić; problem leży w tym, że nie mamy kompleksowego wsparcia w trakcie diagnostyki i podczas leczenia niższego rzędu - wyjaśnia.

Mamy więc piękny zamek, do którego nie ma drogi
Marta Górna

Jej zdaniem, program in vitro dobrze spełnia swoją rolę, ale nie finansuje on wielu badań, bo nie jest programem diagnostycznym.

- A takiego programu z prawdziwego zdarzenia naprawdę brakuje, stąd zamieszanie. Rozumiem poczucie chaosu, w którym nagle znajdują się pary z problemem niepłodności - mówi Górna.

I wylicza kilka ważnych kwestii:

- Pierwszą rzeczą, o której warto pamiętać, jest to, że starając się nieskutecznie o ciążę, powinniśmy zgłosić się do lekarza specjalizującego się w leczeniu niepłodności. Niestety, przez lata w Polsce brakowało odpowiedniego finansowania tego rodzaju leczenia, dlatego dziś opieka nad pacjentami jest w dużej mierze skoncentrowana w ośrodkach komercyjnych.

Sukces rządowego programu in vitro. "Zainteresowanie jest olbrzymie" (materiał z lipca 2024 r.)
Źródło: Katarzyna Czupryńska-Chabros/Fakty po Południu TVN24

Prezes Górna przyznaje, że pary, które chcą się leczyć w ramach NFZ, znajdują się w trudnej sytuacji:

- Placówek publicznych zajmujących się diagnostyką i leczeniem niepłodności jest dosłownie kilka w całym kraju. W praktyce oznacza to, że miejscem, w którym można uzyskać odpowiedzi na wszystkie pytania i rozpocząć leczenie, jest najczęściej komercyjna klinika leczenia niepłodności.

Spontaniczne zapłodnienie

Marta Górna uważa, że systemowo wsparcie powinny dostać pary, które są na wczesnym etapie diagnostyki:

- To istotne, by pacjenci nie czuli się pozostawieni bez wsparcia. Równie ważne jest skrócenie czasu, w którym pary podejmują realne działania - dziś często ten etap trwa niepotrzebnie latami. Zdarza się, że pacjenci trafiają do lekarzy bez odpowiednich kompetencji, którzy ich zwodzą, przez co ci stoją w miejscu i nie wiedzą, co robić dalej. A z drugiej strony mamy zjawisko odwrotne. Luka diagnostyczna sprawia, że część par trafia do programu refundacji in vitro zbyt wcześnie, bez wyczerpania innych możliwości leczenia.

Taką parą są Helena i jej mąż.

Helena czekała ponad sześć lat.

- Po paru latach starań, gdy każda miesiączka była dla mnie formą straty, trafiliśmy w końcu do kliniki leczenia niepłodności. Lekarze od razu powiedzieli, że w naszym przypadku wchodzi w grę jedynie in vitro, nie ma szans na inseminację czy inne mniej inwazyjne metody leczenia niepłodności.

Płakałam po tej diagnozie cały tydzień. Jak człowiek usłyszy, że od razu kwalifikuje się tylko do tej najbardziej zaawansowanej formy leczenia, to jest załamany. Bo jak in vitro nie zadziała, to co zostaje?
Helena

Helena opowiada, że wybrała szpital w Warszawie, który ma kontrakt z NFZ i jest realizatorem programu in vitro. Nie wydała, jak mówi, wielkich kwot na samo leczenie niepłodności:

- Bo już się nie leczę, zaraz wyjaśnię dlaczego. Nasłuchałam się natomiast wielu historii na ten temat. Dziewczyny opowiadały mi, że wydały na leczenie 20 czy 30 tysięcy złotych, bo lekarze w prywatnych klinikach zlecali im rozmaite badania. Wiele, owszem, można zrobić na NFZ, ale kto będzie czekał w kolejce? Wiadomo, że nikt nie chce czekać, biegać po lekarzach. Wyciąga portfel i płaci.

Helena podkreśla, że cierpi na niedoczynność tarczycy, insulinooporność, hiperprolaktynemię (podwyższone stężenie prolaktyny we krwi - red.) i inne schorzenia, które wymagały dodatkowej kontroli lekarskiej. Z kolei partnerowi Heleny lekarze przepisali leki hormonalne stymulujące ruchliwość plemników.

- Byliśmy u kilku andrologów, partner dwa razy miał robiony tak zwany seminogram, a więc badanie oceniające poprawność budowy nasienia. Wszyscy mówili, że wyniki wykluczają naturalne poczęcie. Miałam wykupione zastrzyki do stymulacji pracy jajników, lekarka chciała wypisać mi zwolnienie na czas wizyt, ale krępowałam się. Bałam się, że kadrowa w pracy zobaczy, na co się leczę i może mnie zwolnią - opowiada Helena.

I dodaje: - Tuż przed pierwszą dawką zastrzyków rozchorowałam się, więc procedurę trzeba było przesunąć. I wie pani, co się stało? Dlaczego już się nie leczymy? Spóźniała mi się miesiączka, myślałam, że to może przez chorobę. Tymczasem okazało się, że jestem w piątym tygodniu ciąży! Po tylu latach doszło do spontanicznego, jak to mówią lekarze, zapłodnienia. Na razie nie zapeszam, ale nie mogliśmy z partnerem w to uwierzyć. Leki, które on otrzymał, najwyraźniej wystarczyły.

Lekarze mówią o cichej pandemii męskiej niepłodności. Jakie są powody?
Lekarze mówią o cichej pandemii męskiej niepłodności. Jakie są powody? (materiał z czerwca 2022 r.)
Źródło: Jakub Loska | Fakty o Świecie TVN24 BiS

Resort zdrowia: kontynuujemy program poprzedniego rządu

W rozmowie z Martą Górną zwracam uwagę, że istnieje program diagnostyki w zakresie leczenia niepłodności. To "Program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego w latach 2021-2026".

Górna: - Przez kilka lat funkcjonował program diagnostyczny stworzony przez poprzedni rząd jako forma rekompensaty za odebranie finansowania in vitro, co było całkowicie absurdalne. Mimo wielu niedoskonałości stanowi on pewną bazę, którą można rozwinąć i przekształcić w coś, co będzie odpowiedzią na potrzeby pacjentów. Wiemy, że Ministerstwo Zdrowia pracuje nad nowym programem w tym zakresie. Mam nadzieję, że te prace są już na finiszu i że niebawem usłyszymy o jego oficjalnym uruchomieniu.

Pytam resort zdrowia o szczegóły programu diagnostycznego. Jak dotąd nie ma niestety informacji, by trwały prace nad nowym programem. Resort podkreśla, że ten obecny to kontynuacja "jednego z elementów" dawnego programu, który w latach 2016-2020 uruchomił rząd PiS.

"(…) Jego celem głównym jest zwiększenie dostępności do wysokiej jakości kompleksowej opieki w szeroko pojętym obszarze zdrowia prokreacyjnego, z uwzględnieniem wszystkich jego aspektów, w szczególności świadczeń z zakresu diagnostyki i leczenia niepłodności" - odpisuje biuro komunikacji Ministerstwa Zdrowia.

Polska awansowała w europejskim rankingu dotyczącym leczenia niepłodności
Źródło: Katarzyna Górniak/Fakty TVN

Resort wyjaśnia jedynie, że program jest skierowany głównie do osób borykających się z problemem niepłodności, które pozostają w związkach małżeńskich lub partnerskich i dotychczas nie została u nich zdiagnozowana niepłodność.

Do programu mogą zostać zakwalifikowane pary spełniające łącznie następujące kryteria:

  • pozostające w związku małżeńskim lub we wspólnym pożyciu, 
  • pary bez zdiagnozowanej niepłodności,
  • pary, które co najmniej przez 12 miesięcy bezskutecznie starały się o ciążę,
  • pary objęte ubezpieczeniem zdrowotnym zgodnie z ustawą z dnia 27 sierpnia 2004 r. o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych.

- Nowy program diagnostyczny jest bardzo potrzebny, ponieważ wyznaczałby jasną ścieżkę postępowania, podobnie jak ma to miejsce w przypadku pacjentów onkologicznych. Dzięki temu zniknąłby medyczny chaos, o którym tak często mówią pacjentki i pacjenci - podkreśla prezeska Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji "Bocian".

Dodaje, że taki program mógłby również pełnić funkcję zaplecza dla par uczestniczących już w programie refundacji in vitro.

- Na przykład w sytuacjach, gdy potrzebne są dodatkowe badania. Oba programy mogłyby się uzupełniać. Gdyby zaszła potrzeba wykonania histeroskopii, biopsji jąder czy innego specjalistycznego zabiegu, para leczona w ramach programu in vitro mogłaby zostać przekierowana do programu diagnostycznego. Dziś takiej możliwości po prostu nie ma - tłumaczy Górna.

Aktualnie czytasz: Skan od stóp do głów za tysiące złotych. "Przeżywamy żałobę za każdym razem, gdy się nie uda"

Skan od stóp do głów

Marta Górna zwraca uwagę na jeszcze jedną przyczynę, przez którą koszty leczenia niepłodności mogą wynieść nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych:

- Coraz częściej obserwujemy, że pary leczące się metodą in vitro bardzo szybko, czasem już po jednej nieudanej próbie, decydują się na pogłębioną diagnostykę przyczyn niepowodzenia transferu. To zrozumiałe, że po nieudanym podejściu pojawia się niepokój i chęć szukania odpowiedzi. Warto jednak pamiętać, że in vitro, mimo ogromnych możliwości, nie daje stuprocentowej gwarancji powodzenia. Po prostu nie każdy zarodek, nawet jeśli dobrze rokuje w laboratorium, ma potencjał, by się zagnieździć i rozwijać.

Fakty i mity na temat in vitro (materiał z listopada 2023 r.)
Źródło: TVN24

I tłumaczy, że nasza biologia nie jest tak "wydajna", jak czasem zakładamy.

- Skoro o niepłodności mówimy dopiero po dwunastu miesiącach starań, to oznacza, że organizm potrzebuje czasu. Podobnie jest w procedurze in vitro. Potrzeba często kilku prób, by osiągnąć sukces. Dlatego przed podjęciem kosztownej i często obciążającej emocjonalnie diagnostyki warto dać sobie przestrzeń na kontynuację leczenia. I spróbować kolejnego transferu - sugeruje pani prezes.

Karolina zwraca uwagę, że wiele leków, które są potrzebne w trakcie leczenia niepłodności metodą in vitro, nie jest refundowanych. - Tych leków jest całkiem sporo i są drogie, a nie da się ominąć ich w trakcie leczenia. To na przykład zastrzyki czy leki uzupełniające niedobór progesteronu - przyznaje.

Pytam resort zdrowia o brak refundacji dla części specyfików potrzebnych w leczeniu metodą in vitro.

Biuro komunikacji nie tłumaczy, dlaczego te leki nie są refundowane. Zgodnie z ustawą o refundacji leków - czytam w odpowiedzi - to od decyzji Ministra Zdrowia zależy wybór refundowanych leków:

"Minister Zdrowia, mając na uwadze uzyskanie jak największych efektów zdrowotnych w ramach dostępnych środków publicznych, wydaje decyzję administracyjną o objęciu refundacją i ustaleniu ceny zbytu netto, przy uwzględnieniu ustawowych kryteriów".

Imponujący efekt rządowego programu in vitro (materiał ze stycznia 2025 r.)
Źródło: TVN24

Marta Górna zauważa, że program in vitro umożliwia odpłatne badanie genotypu zarodka. Dzięki takiemu badaniu można wykluczyć ciężkie uszkodzenie płodu.

- To koszt około kilkunastu tysięcy złotych, z tego badania korzysta co druga pacjentka. A wydaje mi się, że powinniśmy pamiętać, że to badanie powinno być wykonane jedynie w razie wskazań. Na przykład gdy pojawiały się choroby w rodzinie albo pacjentka jest już po 40. roku życia. Trudno jednak pary od tego badania odwieść. Z tego powodu koszty leczenia niepłodności również znacząco rosną - opisuje.

Lubuskie bez realizatora programu

Pytam resort zdrowia o to, jak rozkłada się zainteresowanie programem in vitro według województw.

Najwięcej par skorzystało z programu w województwie mazowieckim (5 793 pary), śląskim (4 354) i małopolskim (3682 pary). Najmniej w opolskim (44 pary) i warmińsko-mazurskim (274).

Aktualnie czytasz: Skan od stóp do głów za tysiące złotych. "Przeżywamy żałobę za każdym razem, gdy się nie uda"

W Lubuskiem nie ma żadnej placówki, która realizuje rządowy program in vitro.

- W takiej sytuacji pacjentki muszą korzystać z placówek w sąsiednich miastach. To znów dodatkowe koszty, bo na wizyty trzeba dojechać, a takie wizyty w czasie procedury odbywają się na przykład co dwa dni. Można więc powiedzieć, że są osoby, które nadal mogą być z opcji leczenia wykluczone - przyznaje Marta Górna.

Czytaj także: