Przez bez mała pół wieku obrósł legendami i brudem. Wrocławski trzonolinowiec, jeden z najbardziej oryginalnych projektów czasów PRL, starzeje się źle. A mógłby być atrakcją Wrocławia, bo jego konkstrukcja jest równie ciekawa, jak opowieści na jego temat.
Pod koniec lat 50. architekt Jacek Burzyński i konstruktor Andrzej Skorupa wpadli na pomysł wybudowania modernistycznego wieżowca, który miał zawojować polską architekturę. Eksperymentalny pomysł zrodził się na wrocławskim Zalesiu, a na jego lokalizację wybrano skrzyżlowanie ulic Dworcowej i Kościuszki.
Dym papierosów i wiszący budynek
- Jacek Burzyński, Andrzej Skorupa w oparach dymu papierosowego zawzięcie nad czymś dyskutowali. Wtedy pierwszy raz usłyszałem o domu na linach – mówi Henryk Rozwarzewski, którego ojczymem był nieżyjący już dziś konstruktor, Andrzej Skorupa.
Projekt stał się obsesją inżynierów. - Zawsze rozmawiali na ten sam temat. Nawet w czasie świątecznych obiadów – dodaje Rozwarzewski.
Miał wyglądać zupełnie inaczej
Choć budynek powstał, a nowatorski pomysł na kontrukcję został zrealizowany, to wyblakły błękitno-kremowy wieżowiec od samego początku wyglądał inaczej, niż było to planowane.
- Makieta stała w moim pokoju. Miał mieć więcej kondygnacji, balkony, a elewacje miały być pokryte pastelowymi kolorami – wylicza Rozwarzewski. Swoim wyglądem miał robić wrażenie i rozpalać wyobraźnię. Jak donosiły ówczesne gazety, jeśli linowiec przypadłby do gustu mieszkańcom, we Wrocławiu pojawiłoby sie ich więcej.
Tym bardziej, że kontrukcja miała swoje zalety. Sam szkielet postawiono w trzy miesiące. Następnie trzon obudowano segmentami. Cała konstrukcja miała być wzmocniona widocznymi linami. Jednak problemy zaczęły się piętrzyć. Materiały nie były dostarczane na czas, podnośniki hydrauliczne ciągle się psuły, a jakość wykonywanych robót pozostawiała wiele do życzenia.
- Andrzej Skorupa całe dnie i noce spędzał na tej budowie. Za cel postawił sobie jej dokończenie, a to było niemożliwe bez pilnowania wykonawców – tłumaczy Rozwarzewski. Praca stała się jeszcze trudniejsza w 1966 roku, kiedy zmarł projektant linowca. Po mieście zaczęły krążyć plotki, że Jacek Burzyński uznał, że dom na linach będzie porażką. Z tego powodu miał popełnić samobójstwo.
– To nieprawda. Burzyński był zapalonym myśliwym i właśnie na polowaniu się postrzelił. Gdy wydawało się, że wraca do zdrowia dostał żółtaczki zakaźnej i zmarł w szpitalu – dementuje Rozwarzewski.
Budynek się kołysał, więc go przebudowano
W 1967 roku, czyli natychmiast po oddaniu wieżowca do użytku, 11-piętrowy dom na linach został wybrany "Wrocławskim Domem Roku". Miał liczne atuty: windę, przestronne pokoje, nowoczesne ogrzewanie podłogowe i ściany od razu pokryte tapetami. 44 mieszkania o nietypowej konstrukcji jak magnes przyciągały lokatorów. Do czasu.
W połowie lat 70. stalowe liny, na których zawieszona została konstrukcja, wzmocniono betonem. Wtedy właśnie budynek zyskał nazwę trzonolinowca. Na czas przebudowy mieszkańców wysiedlono, a wszystko to dlatego, że podczas silnego wiatru wieżowiec się kołysał, a ściany działowe pękały. Wokół nietypowej konstrukcji narastały kolejne legendy. Niektórzy twierdzili, że w mieszkaniach obowiązują limity wagi wyposażenia. Inni rozpowiadali, że przy wichurach pod sufitem huśtają się żyrandole, a budynek jest tak niestabilny, że z wanien wylewa się woda.
- Wprowadzając się do budynku nie otrzymaliśmy żadnych wytycznych. Nikt nie mówił o limitach – dementuje Krzysztof Globisz, aktor, który mieszkał w trzonolinowcu na początku lat 80.
Dom pełen aktorów
Po przebudowie trzonolinowca w niecodziennym bloku mieszkać chcieli tylko nieliczni.
- Byliśmy zdziwieni, że tak niewiele osób tam mieszkało. Nie było tłumów, bo normalnych ludzi chyba przerażała ta konstrukcja. Dla nas to nie był problem, a raczej coś atrakcyjnego. Mieszkania należały do teatru, a tam zawsze znajdą się ludzie nienormalni – śmieje się Globisz.
W tym czasie w trzonolinowcu mieszkało kilku artystów. - Odwiedzaliśmy się wzajemnie i stworzyliśmy taką małą komunę - wspomina aktor. Jego sąsiadami byli m.in. Bogusław Linda i Cezary Harasimowicz. – Dziś myślę, że byliśmy wystawieni na próbę. Jednak wtedy nie mieliśmy poczucia, że coś nam grozi. To było coś innego, coś odbiegającego od tradycji – dodaje.
"Kurnik, wisielec, dom na kurzej łapce"
Po ponad 45 latach słynny budynek zmienił swoje oblicze. Odrapana klatka schodowa, kruszące się schody, wyblakła i przybrudzona elewacja nie zachwycają już mieszkańców Wrocławia.
- To smutne, gdy się patrzy na to, co zostało z tak wspaniałego projektu - przyznaje Rozwarzewski.
Trzonolinowiec, nazywany przez niektórych wrocławian kurnikiem, wisielcem lub domem na kurzej łapce, budzi skrajne emocje. Jedni podziwiają jego konstrukcję, inni uważają, że należy go zrównać z ziemią. Jednak przez prawie pół wieku swojego istnienia zdążył wpisać się w krajobraz miasta. Wciąż dominuje nad okolicą i nadal mieszkają w nim ludzie. Do tej pory nie został uznany za zabytek, dlatego trudno o jego remont.
– Wiem, że wrocławianie mają do tego miejsca uprzedzenia. Jednak ja wspominam je bardzo dobrze – mówi Globisz.
Podobnych budynków powstało jednak tylko kilka, m.in. w Katowicach. Andrzej Skorupa, po zakończeniu prac na rogu ul. Dworcowej i Kościuszki, pracował na Politechnice Wrocławskiej. Zmarł w 1992 roku.
Autor: Tamara Barriga / Źródło: TVN 24 Wrocław
Źródło zdjęcia głównego: Wratislaviae Amici