Początek opowieści o dalekim kontynencie rozpocznę oczywiście od spraw pogodowych. O tej porze roku pogoda bywa gorąca, ale także i często zmienna.
- Dobrze, że nie przyjechaliście dwa dni wcześniej - przywitali nas Polacy w Sydney.
- W czwartek dmuchnęło od strony kontynentu i było u nas 40 stopni. Jeszcze po zachodzie słońca utrzymywała się temperatura powyżej 30 kresek. Dziś jest tylko 27 .
- Zatem ochłodziło się i to znacznie bo o 15 stopni – zażartowałem.
Sydney leży nad morzem, nad jednym z piękniejszych fragmentów wybrzeża. Często wieje od strony oceanu, i może dlatego moje pierwsze chwile w Australii nie były tak meczące. Bałem się tego czego doświadczymy za trzy dni. Mieliśmy jechać do Adelajdy, a tam zapowiadano 42 stopnie.
W storonę Adelajdy
Drogę z Sydney do Adelajdy razem z kolegami pokonaliśmy samochodem, jechaliśmy kilkanaście godzin, zobaczyliśmy australijski interior. Krajobrazy chwilami podobne do tego co widziałem w Hiszpanii, tylko że w Australii zdecydowanie więcej bydła i owiec. Miejscowości malutkie, niewielkie z małą ilością mieszkańców, przeważnie z drewnianymi domkami. Rzecz charakterystyczna, większość domków z bardzo długimi dachami wykraczającymi zdecydowanie poza obrys ścian. To ochrona przed słońcem, a podczas deszczu aby nic nie padało na głowę. Jak bardzo użyteczne rozwiązanie przekonałem się potem.
Najpierw kurtka, potem kąpielówki
W Adelajdzie byliśmy około 06.00 rano (na granicy miedzy stanami strażnik pytał nas, czy nie przewozimy alkoholu i tytoniu; kontrola jak na granicy w dawnych czasach PRL-u) i zostaliśmy zaskoczeni temperaturą. Termometr w samochodzie pokazywał zaledwie plus 8. Trzeba było założyć dresy, niektórzy wyszli na plażę w kurtkach. Później jednak temperatura niesamowicie szybko rosł,a około 10.00 trzeba już było szukać ochłody w hotelowym basenie.
Wilgotność 8 proc.
Następny dzień przyniósł wspomniane już 42 stopnie. Proszę mi wierzyć, że organizm nie czuł tego skwaru. Owszem było gorąco, ale przy wilgotności powietrza zaledwie 8 proc. upał nie był tak męczący. Piłem dużo wody, bo w gardle niesamowicie sucho, organizm niewiele wypocił.
Jak bardzo suche było to powietrze, przekonałem się wieczorem. Nasza reprezentacja dziennikarzy grała mecz z drużyną miejscowej Polonii. Już na rozgrzewce w gardle czułem ból niczym przy anginie, krtań nie mogła wydać głośnego okrzyku, trudno było się porozumiewać na boisku. Wynik korzystny dla drużyny przeciwnej. Uzupełnię jedynie, że drugą połowę zremisowaliśmy 1-1. Tego wieczora wypiłem łącznie około 5 litrów płynów i nie mogłem ugasić pragnienia. Podczas pisania tego tekstu musiałem udać się do kuchni po jakiś napój.
6 dni z deszczem
Deszczu za to nie zabrakło kilka dni później. Na północnym-wschodzie Australii, w miejscowości Port Douglas, trafiliśmy na porę deszczową. Spędziliśmy tam 6 dni, każdego dnia padało, słońca niewiele. Za to jak się już pokazało, to wystarczyła godzina na plaży, aby zaczerwienić mocno skórę. Kto nie był posmarowany kremem ochronnym, czuł skutki opalania jeszcze długo po powrocie do Polski.
Ale wracając do pory deszczowej. Wilgotność powietrza rzędu 80-100 proc, temperatura do 27 stopni (mimo pochmurnego nieba), konieczność zmiany odzieży 2-3 razy dziennie.
Deszcz, jaki padał, był ciepłym deszczem, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że był zbawiennym deszczem. W ogóle nie był przeszkodą w chwilach, gdy graliśmy na trawie w piłkę. Zmywał pot i dawał odczucie ulgi.
A wieczorem dochodziły do nas wieści z kraju: w Warszawie 9-stopniowy mróz i 27 cm śniegu.
Autor: Tomasz Zubilewicz / Źródło: TVN Meteo