Trwające od trzech dni gwałtowne protesty w Chile kosztowały życie już 11 osób. Do manifestacji w stolicy kraju Santiago doszło po ogłoszeniu przez władze stolicy podwyżek cen biletów na metro. Demonstracje szybko przerodziły się w zamieszki.
Trzy dni temu władze Santiago zdecydowały się podwyższyć ceny biletów na metro z 800 na 830 pesos (1,16 dol.), co wywołało gwałtowne protesty w stolicy. W różnych częściach miasta protestujący wznosili barykady i ścierali się z policją, która użyła przeciwko nim armatek wodnych i gazu łzawiącego. Demonstranci niszczyli wejścia do stacji kolejki podziemnej i bramki kontrolne.
- To nie jest protest, to przestępstwo - oświadczył w piątek prezydent Pinera i wprowadził stan wyjątkowy w Santiago, w tym godzinę policyjną.
- Liczba zgonów obecnie wynosi 11. Trzy osoby zginęły przedwczoraj (w sobotę - red.), osiem wczoraj - powiedziała dziennikarzom w poniedziałek burmistrz Santiago Karla Rubilar. Skorygowała w ten sposób wcześniejsze informacje, które mówiły o siedmiu ofiarach śmiertelnych. Wiadomo, że pięć osób zginęło w pożarze zakładu odzieżowego, natomiast dwie osoby straciły życie w pożarze supermarketu.
Chaos w "oazie spokoju"
W poniedziałek od rana studenci nawoływali do kolejnych protestów, a na ulicach pojawiło się wojsko. Światowe agencje prasowe zauważają, że tak napięta sytuacja w tym kraju ma miejsce po raz pierwszy od zakończenia dyktatury generała Augusto Pinocheta (1973-1990).
Przez ostatnich niemal 30 lat Chile było w Ameryce Południowej postrzegane jako "oaza spokoju".
Godzina policyjna już wcześniej sparaliżowała transport w całym mieście, a w niedzielę wieczorem doprowadziła do chaosu na międzynarodowym lotnisku w stolicy. Swoje loty odwołała linia LATAM Airlines, która obsługuje połączenia z Limą i Madrytem, kursy anulował tani chilijski przewoźnik JetSmart, a 20 połączeń odwołały Sky Airline.
Agencja Reutera pisze o w sumie ponad 200 odwołanych lotach od początku protestów.
Loty nie odbywały się także w poniedziałek.
Przez odwołane loty w niedzielę tysiące osób utknęło na lotnisku w oczekiwaniu na jakiekolwiek informacje. Pasażerowie odwołanych połączeń pozbawieni byli całe godziny jedzenia i picia, bowiem z powodu godziny policyjnej nie działało wiele punktów usługowych. Pozamykane zostały także wyjścia z terminalu.
Zepsute metro i setki aresztowanych
W poniedziałek nadal nie działało metro, które wcześniej przewoziło ok. 3 mln osób dziennie. Od piątku zniszczonych zostało 78 stacji kolejki podziemnej, a straty szacowane są na ok. 300 mln dolarów. Władze miasta poinformowały, że najbliższych godzinach otwarta być może zostanie tylko jedna z siedmiu linii metra.
Mieszkańcy Santiago, w obawie przed kolejnymi zamieszkami i dewastacjami, za zgodą policji sami zaczęli organizować patrole ochronne.
Ubrani w żółte kamizelki pilnują sklepów i innych ważnych w mieście obiektów. Do stłumienia niepokojów społecznych w kraju władze wysłały łącznie 10 tys. policjantów. Do tej pory aresztowano 1462 osoby, z czego 644 - w Santiago, a 848 w innych miastach. Policja używała armatek wodnych i gazu łzawiącego.
Autor: momo/adso / Źródło: PAP