Jeśli marzycie o tym, żeby zdobyć szczyt świętej góry australijskich Aborygenów Uluru, to musicie się pospieszyć. Czerwone wzgórze może zostać zamknięte dla turystów, bo - jak mówi przedstawiciel starszyzny plemiennej Vince Forrester - nikt się nie wspina na budynki Watykanu czy świątynie buddyjskie.
Zakaz wspinaczki na Uluru - górę, znaną wcześniej jako Ayers Rock - budzi wiele emocji. Rządowe dyskusje szybko stały się ogólnospołeczną debatą.
Przeciwnicy zakazu podają, że co roku park wokół Uluru odwiedza 350 tys. turystów. Kilka tysięcy z nich wspina się po zboczach 346 m. góry. Wprowadzenie zakazu spowoduje straty, które odczują także Aborygeni.
Co tak dzieli?
Dla miejscowej grupy Aborygenów - Nguraritja cały obszar parku narodowego Uluru-Kata Tjuta jest świętym terytorium plemiennym. Park znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO i jest zarządzany przez przedstawicieli plemienia i władze federalne. Dlatego też Aborygeni będą bronić góry - mówią, że grozi jej erozja.
Rząd ma zamiar wprowadzić zakaz tuż po przeprowadzeniu "publicznych konsultacji", czyli według przyjętych założeń w ciągu 18 miesięcy. Musi on zostać także podpisany przez ministra środowiska Petera Garretta.
Konserwatywni politycy zapowiedzieli, że wystąpią do premiera Kevina Rudda o zablokowanie planów, które mogą zaszkodzić australijskiej turystyce. Lokalny resort turystyki także sprzeciwia się się wprowadzeniom ograniczeń dotyczących wspinania się na Uluru.
Źródło zdjęcia głównego: Paweł Drozd