- Ci z OMON-u rzucili się na mnie i zaczęli bić pałką po głowie. Miałam wstrząśnienie mózgu i cztery szwy na głowie. Zabito by mnie, gdyby jakiś mężczyzna mnie nie osłonił - o wydarzeniach z 19 grudnia na Białorusi opowiadała w polskim Sejmie ich uczestniczka Lidia Czestowa. W parlamencie odbyła się w czwartek konferencja "Stan wojenny na Białorusi? Jak do tego doszło i co dalej?".
Lidia Czestowa to obrończyni praw człowieka, która została ciężko pobita podczas wydarzeń 19 grudnia. Wtedy to po wyborach prezydenckich na Białorusi doszło do wielotysięcznej manifestacji zwolenników opozycji, która została stłumiona przez białoruskie służby.
Trafiłam "pod pałki"
- 19 grudnia byłam na placu; wszyscy nasi aktywiści, cały sztab tam był razem z Andriejem Sannikauem (opozycyjnym kandydatem na prezydenta). Przyszliśmy tam w dobrym nastroju, radośni, wierzyliśmy w zwycięstwo. Gdy OMON zaczął rozpędzać ludzi, byłam na samym przodzie aktywistów. Trafiłam na pierwszą falę napadu OMON-u na ludzi, pod pałki - relacjonowała Czestowa.
Obrończyni praw człowieka mówiła, że kiedy "OMON nas otoczył, ludzie zaczęli biec i przewracać się". - W pewnym momencie poślizgnęłam się i upadłam, bałam się, że mnie zadepczą. Ci z OMON-u rzucili się na mnie i zaczęli bić pałką po głowie. Miałam wstrząśnienie mózgu i cztery szwy na głowie. Zabito by mnie, gdyby jakiś mężczyzna nie osłonił mnie swoim ciałem i nie wziął wszystkich uderzeń na siebie. On zaniósł mnie na pogotowie; tam było już sześć osób z rozbitymi głowami - opowiadała.
Krwawiące rany
19 grudnia byłam na placu; wszyscy nasi aktywiści, cały sztab tam był razem z Andriejem Sannikowem (opozycyjnym kandydatem na prezydenta). Przyszliśmy tam w dobrym nastroju, radośni, wierzyliśmy w zwycięstwo. Gdy OMON zaczął rozpędzać ludzi, byłam na samym przodzie aktywistów. Trafiłam na pierwszą falę napadu OMON-u na ludzi, pod pałki Lidia Czestowa
- Stamtąd najpierw chcieli zawieźć nas do najbliższego szpitala, ale ostatecznie przetransportowano nas do szpitala MSW. Przez głowę przeszła mi myśl - jak nas tam zawiozą, to czy później nie zabiorą nas do więzienia? Jednak na miejscu przemyto nam rany, zabandażowano je i wypuścili nas. Moje rany krwawiły jeszcze przez dwie doby, dopóki nie poszłam do zwykłego szpitala, gdzie mi je zaszyto - mówiła obrończyni praw człowieka.
Współpraca
Swoją relację z sytuacji na Białorusi zdała również Julia Bandarenka (córka więźnia politycznego Dmitrija Bandarenki, który był mężem zaufania byłego kandydata na prezydenta Andreja Sannikaua).
- 6 stycznia do naszego mieszkania przyszli pracownicy KGB. Powiedzieli mojej mamie, że chcą z nią przeprowadzić rozmowę prywatną. Mama ich nie wpuściła, wyszła porozmawiać z nimi na korytarzu. KGB chciało, żeby mama namówiła ojca do współpracy. W zamian obiecywali, że go wypuszczą. Mówili też, że to będzie niesprawiedliwe, jeśli mój ojciec zostanie skazany na tyle samo lat co Andrej Sannikau - mówiła.
Bandarenka mówiła również o synu Andreja Sannikaua i Ireny Chalip. Jak powiedziała, Daniel ma tylko trzy lata. - Przez pierwszych kilka dni bardzo czekał aż rodzice wrócą. Gdy ktoś dzwonił do drzwi biegł pierwszy mając nadzieję, że to oni. Po kilku dniach przestał, ale gdy babcia go kąpała zaczynał płakać i mówił, że to zawsze tatuś go kąpał, a babcia robi to nieprawidłowo - kreśliła wzruszający obraz.
- Podczas przeszukiwania ich mieszkania usiadł na kanapie i nigdzie się nie ruszył przez całe cztery godziny. Jakie to musiało być przeżycie dla trzyletniego dziecka. Obecnie Danika próbują zabrać dziadkom i oddać go do domu dziecka - dodała.
Lista nieobecności
Nocą z 19 na 20 grudnia pracownicy KGB wywaliwszy drzwi do naszego mieszkania wywieźli mojego męża Alesia Michalewicza, wówczas jeszcze kandydata na prezydenta, w nieznanym kierunku. Przez 30 godzin nie mogliśmy zdobyć żadnej informacji o tym gdzie jest. Dopiero o godzinie 10 rano we wtorek poinformowano mnie, że jest przetrzymywany w areszcie śledczym KGB (...). Wydawało się, że to straszna pomyłka, albo koszmarny sen, który za chwile się skończy. Jednak koszmar trwa już 25 dni i każdy dzień przynosi coraz bardziej ponure wiadomości Milana Michalewicz
Nie wszyscy mogli pojawić się na konferencji w Warszawie. W podróży do Polski przeszkodziło im białoruskie KGB. Służby zatrzymały nieuznawanego przez władze w Mińsku Związku Polaków na Białorusi Andrzeja Poczobuta. Żona więźnia politycznego, byłego kandydata na prezydenta Alesia Michalewicza - Milana oraz matka również więzionego szefa sztabu Witala Rymaszewskiego Pawła Siewiarynieca - Tatsiana również nie mogły dojechać do Warszawy wskutek środowej akcji KGB.
Tuż przed wyjazdem na konferencję do Polski do domu Michalewicz przyszło pięciu funkcjonariuszy KGB. Przeprowadzili rewizję, dlatego kobieta spóźniła się na pociąg. Znajomi zabrali ją jednak samochodem, ale został on zatrzymany i pod eskortą czterech samochodów KGB odkonwojowany z powrotem do Mińska.
Michalewicz udało się jednak przekazać do Warszawy list, w którym napisała między innymi: "Nocą z 19 na 20 grudnia pracownicy KGB wywaliwszy drzwi do naszego mieszkania wywieźli mojego męża Alesia Michalewicza, wówczas jeszcze kandydata na prezydenta, w nieznanym kierunku. Przez 30 godzin nie mogliśmy zdobyć żadnej informacji o tym gdzie jest. Dopiero o godzinie 10 rano we wtorek poinformowano mnie, że jest przetrzymywany w areszcie śledczym KGB (...).
Wydawało się, że to straszna pomyłka, albo koszmarny sen, który za chwilę się skończy. Jednak koszmar trwa już 25 dni i każdy dzień przynosi coraz bardziej ponure wiadomości".
Źródło: PAP