|

Czas na natychmiastową wymianę kandydata? Biden, owszem, wysłucha, ale to człowiek uparty

Joe Biden podczas Dnia Niepodległości, 4 lipca 2024 roku
Joe Biden podczas Dnia Niepodległości, 4 lipca 2024 roku
Źródło: Samuel Corum/Getty Images

Przed wywiadem Joe Bidena dla ABC News niektóre amerykańskie media pisały, że będzie to najważniejszy wywiad w jego karierze. Po emisji pytano, jak mu poszło. To pytanie bez znaczenia, bo już sam fakt, że ten wywiad musiał się odbyć, jest porażką prezydenta - pisze dla tvn24.pl Michał Sznajder, dziennikarz TVN24 BIS.

Artykuł dostępny w subskrypcji

To nie była sytuacja, w której prezydent, będący przy okazji kandydatem na kolejną kadencję, siada przed dziennikarzami, kamerą i rodakami, by bronić swoich dokonań i zapewniać, że ma lepsze pomysły na przyszłość Ameryki niż jego rywal.

Joe Biden de facto musiał przekonać opinię publiczną, że w ogóle nadaje się do startu. A może nawet - że jest w stanie rządzić teraz.

To skutek tego, jak fatalnie poszło mu 27 czerwca w debacie przeciwko Donaldowi Trumpowi. Tak źle, że niemal od razu pojawiły się opinie, że czas na natychmiastową wymianę kandydata - cytowali je choćby eksperci i komentatorzy w stacji CNN, która debatę nadała. Bardzo przychylny prezydentowi komentator Van Jones niemal ze łzami w oczach opiniował to, co właśnie obejrzał. Niezwykle ceniony i rzetelny dziennikarz John King cytował swoje źródła w Partii Demokratycznej. I źródła te mówiły o panice w ugrupowaniu, o tym, że ludzie nie wierzyli, w to, co właśnie zobaczyli.

Debata Biden-Trump
Debata Biden-Trump
Źródło: PAP/EPA/CRISTOBAL HERRERA-ULASHKEVICH

Zjednoczeni, by walczył dalej

Biden w pierwszym odruchu skomentował, że nie ma obaw związanych z debatą, bo "trudno debatować z kłamcą". Ale już następnego dnia, podczas wiecu, który poszedł mu znacznie lepiej, przyznał, że nie jest tak młody jak kiedyś, nie chodzi tak sprawnie jak kiedyś i nie debatuje tak dobrze jak kiedyś. Potem był weekend z rodziną, z którego wyciekały informacje, że urzędujący prezydent i jego bliscy są zjednoczeni w tym, by walczył dalej.

Nie to chcieli usłyszeć zaniepokojeni demokraci. Niepokojącą atmosferę podsycało też to, że wśród doradców prezydenta jest jego syn Hunter Biden, uznany niedawno za winnego nielegalnego posiadania broni. Mówiąc brutalnie, stanowi on obciążenie wizerunkowe dla prezydenta, choćby z samego faktu, że tak często republikanie wykorzystują go jako pretekst do ataków na głowę państwa.

Trzymając się tylko opisanych wyżej faktów - można było uznać, że mamy zderzenie wizji, opinii i emocji - Bidenów kontra reszta ugrupowania. Równolegle działo się coś, o czym opinia publiczna jeszcze nie wiedziała.

Otóż w weekend po wysokich rangą działaczach Partii Demokratycznej zaczęła krążyć (początkowo poufna) notatka związanego z demokratami ośrodka Open Labsa, a jeden z byłych doradców Baracka Obamy skomentował, że wnioski z niej wszystkich "zszokowały". Z dwóch powodów: za Open Labs stoją ludzie związani z byłym prezydentem, więc temu ośrodkowi wszyscy ufają bez cienia wątpliwości. Po drugie - to był nokaut.

Jak czytamy w portalu Puck, który podał szczegóły sprawy: "Biden zaliczył największy spadek poparcia w obrębie jednego tygodnia", odkąd rozpoczęto badanie. Co ważne - to spadek w sytuacji, w której walka z Trumpem i tak "była wyzwaniem". Ponadto 40 proc. wyborców Bidena z roku 2020 uznało, że powinien on zakończyć starania o reelekcję. W maju było to 25 proc. Jakby tego było mało, poparcie dla Bidena spadło w każdym istotnym stanie z tzw. stanów wahających się. W Pensylwanii stracił do Trumpa 7 punktów procentowych.

Mówiąc w wielkim skrócie, nie wnikając w meandry liczenia głosów w wyborach prezydenckich - bez Pensylwanii można zapomnieć o prezydenturze.

Jednocześnie we wspomnianych stanach inni kandydaci Partii Demokratycznej (w odbywających się równolegle z wyborami prezydenckimi wyborami do Kongresu lub samorządowymi) mieli lepsze wyniki niż Donald Trump. Demokraci są zgodni: Open Labs to podmiot cieszący się niebywałym szacunkiem, może nawet największym, jeśli chodzi o tego typu badania i analizy. Dlaczego to ważne? Bo w świetle takich danych dyskusja zaczyna obejmować nie tylko przyszłość prezydentury. Zaczyna dotyczyć też szans na powodzenie Partii Demokratycznej w wyborach do Kongresu. Jeśli bowiem prezydentem miałby zostać Trump (a na to jasno wskazują dane), to trzeba skupić się na tym, by być jak najlepszą opozycją w parlamencie. A to znaczy, że trzeba wprowadzić jak najwięcej kandydatów do Senatu i Izby Reprezentantów. To zaś może być trudne, jeśli prezydencki kandydat tej partii nie jest lokomotywą. A jeśli staje się balastem, to całą partię może czekać zagłada.

Epizod czy stały problem?

Wraz z upływem czasu po debacie zaczęły pojawiać się kolejne nazwiska członków Izby Reprezentantów apelujących do Bidena o wycofanie się.

Pojawiły się doniesienia, że szanowany i wpływowy senator Mark Waren gromadzi wokół siebie senatorów, którzy mieliby namawiać Bidena do rezygnacji.

Była przewodnicząca Izby Reprezentantów, choć nie uderzała wprost w ambicje Bidena, też nie wykazywała bezwarunkowego wsparcia. - Uprawnione jest pytanie, czy [to, co stało się podczas debaty - red.] to epizod czy jakiś stały problem - stwierdziła Nancy Pelosi.

Pretensji wobec Bidena przybywało. Nawet politycy, którzy nie chcieli, by Biden zrezygnował z walki o prezydenturę, zaczęli się denerwować marazmem kampanii. Jeden z działaczy przyznał anonimowo: "Mam wrażenie, że to, co działo się po debacie, było gorsze niż sama debata".

Chodzi głównie o brak kontaktu z przywództwem partii, brak narad, brak pomysłów na gaszenie pożaru. Skandalem zaczęło się wydawać to, że Biden nie zwalnia doradców, którzy tak źle przygotowali go do starcia z Trumpem.

I w ten sposób wracamy do wywiadu Joe Bidena dla ABC News, który odbył się w miniony piątek, ponad tydzień po koszmarnej debacie. W świecie polityki to epoka, a w obliczu strat z debaty - to jak gaszenie pożaru budynku małym wiaderkiem. Dość powiedzieć, że debatę obejrzało ponad 51 milionów ludzi. Wywiad prowadzony przez George'a Stephanopoulosa - 8,5 miliona.

Joe Biden w rozmowie z George'e Stephanopoulosem dla telewizji ABC
Joe Biden w rozmowie z George'e Stephanopoulosem dla telewizji ABC
Źródło: ABC via Getty Images

W jego trakcie Biden, m.in. negował precyzję sondaży, przekonywał, że codziennie jest poddawany testowi poznawczemu oraz stwierdził, że zrezygnuje z walki o drugą kadencję, tylko jeśli Bóg Wszechmogący mu to nakaże.

Przychylni mu ludzie zrozumieją, że w kontekście sondaży ma trochę racji, że faktycznie jest pod obstrzałem kamer codziennie i codziennie podejmuje skrupulatnie oceniane decyzje oraz że zwrot o Bogu jest wyrazem jego głębokiej wiary zagorzałego katolika. A pozostali? Powiedzą, że słowa o sondażach to zbijanie termometru, by nie mieć gorączki, tekst o teście to unik, by nie zdradzać informacji o stanie zdrowia, a słowa o Bogu to megalomania.

W tym wypadku najważniejszym sondażem po wywiadzie była nie reakcja wyborców, ale przedstawicieli jego partii.

Portal Axios cytował reakcje polityków: "Nikt z nas nie zmienił zdania. Chcemy dać mu przestrzeń, aby sam podjął decyzję", "Wywiad nie zrobił na nikim wrażenia. Już jest po nim", "Jestem w szoku, że on nie rozumie rzeczywistości sondażowej"; "Oczekiwaliśmy więcej". Nawet osoby dość pochlebnie oceniające wywiad, mówiły, że "potrzeba nam długiego wywiadu na żywo, w którym poznamy jego wizję na następne cztery lata".

Mur między mediami a prezydentem

Ten apel o długi wywiad nie jest przypadkowy. Media mają Bidenowi za złe, że bierze udział w zbyt niewielkiej liczbie konferencji prasowych. Niektóre nagłówki głoszą, że ostatnim prezydentem, który miał tak małą liczbę konferencji, był Ronald Reagan - choć niezależni eksperci podliczyli, że choć Biden jest w dolnej połowie stawki spośród ostatnich prezydentów, to w ciągu pierwszych trzech lat prezydentury Trump i George W. Bush mieli ich mniej. Faktem jest jednak, że dziennikarze wręcz oskarżają ludzi Bidena, na przykład jego służby prasowe w Białym Domu, że postawiły mur między mediami a prezydentem. Może z obawy, że znowu się przejęzyczy lub pomyli?

Nie pomagały też doniesienia oparte na wypowiedziach współpracowników Bidena, że prezydent dobrze funkcjonuje między 10 rano a 16. Albo słowa samego prezydenta, który miał powiedzieć podczas spotkania z gubernatorami ze swojej partii, że w jego kampanii nie będzie już organizowanych wydarzeń po godzinie 20.

Joe Biden z małżonką, Jill, podczas kampanii w Karolinie Północnej
Joe Biden z małżonką, Jill, podczas kampanii w Karolinie Północnej
Źródło: STAN GILLILAND/PAP/EPA

W świetle tego wszystkiego powstaje pytanie: dlaczego Biden faktycznie się nie wycofa? Powodów może być kilka.

Po pierwsze, co często sam mówi, nikt inny nie ma takich predyspozycji do pokonania Donalda Trumpa. W końcu już raz mu się to udało.

Po drugie, Biden słynie z uporu. Jako człowiek jest po prostu uparty i nie da się zmienić jego zdania. Owszem, popyta o opinię, wysłucha, ale jak już klamka zapadnie, to jest po temacie.

Po trzecie, Joe Biden ma, by tak rzec, krótki lont. Innymi słowy, potrafi się nieźle wkurzyć. Potrafi podnieść głos na podwładnych i grozić zwolnieniem (ale potem i tak nikogo nie zwalnia), potrafi też za zamkniętymi drzwiami nazwać Trumpa "chorym poj...em" i "pier… ku...em". Potrafi też mieć żal - do Komisji ds. Debat, za sprawą której Trump mógł utrudniać debatę przeciw niemu podczas poprzednich wyborów albo, rzekomo, do Baracka Obamy - za to, że ten w 2016 roku postawił na Hillary Clinton, a nie na niego.

I właśnie dlatego w pierwszej kolejności Biden słucha siebie i rodziny. Wbrew temu, co widzieliśmy podczas debaty, Joe Biden ma temperament. A temperament polityczny nakazuje mu zostać w walce do końca.

To o tyle istotne, że - w skrócie - nie da się wymienić kandydata bez jego zgody. Nie w tym wypadku. Ponadto na jego korzyść gra czas. Ze względu na przepisy stanu Ohio kandydat Demokratów musi być znany przed 7 sierpnia. Biorąc to pod uwagę, Demokraci nie mogą czekać do 19 sierpnia, gdy odbędzie się ich konwencja w Chicago. Muszą nominować Bidena (lub kogoś innego) przed tą datą.

Odkładając na bok kwestię terminu, a biorąc pod uwagę zasady obowiązujące w partii, tylko Biden spełnia obecnie warunki, aby otrzymać nominację. Ma poparcie prawie 4 tysięcy (niemal wszystkich możliwych) delegatów, którzy są zobowiązani do wskazania go jako kandydata. Dodajmy, że to są na swój sposób "jego" ludzie, czołowi zwolennicy. Trudno sobie wyobrazić, by masowo zagłosowali przeciwko "swojemu" kandydatowi. Nawet gdyby tak się stało, to - tu znowu wchodzą w grę partyjne zasady - wskazanie kogoś innego wbrew woli Bidena byłoby niemal niemożliwe.

Kto w zamian?

No dobrze, załóżmy jednak, że Biden się wycofuje. Kto za niego?

Biden mógłby komuś przekazać poparcie, ale "jego" delegaci mieliby już wolną wolę, więc sugestia prezydenta byłaby tylko sugestią. Kto więc na jego miejsce? W debacie publicznej zdaje się rosnąć poparcie dla wiceprezydent Kamali Harris. Jak zauważył jeden z obserwatorów: "Wybranie kogoś innego niż pierwszej wiceprezydent, która jest też Afroamerykanką, natychmiast zniechęciłoby wyborców z grona kobiet i właśnie Afroamerykanów". A bez tych grup wyborców Demokraci mogą zapomnieć o Białym Domu. Jednocześnie trzeba zaznaczyć, że nominacja nie należałaby się Kamali Harris z automatu, zwłaszcza że nie ma ona premii za wiceprezydenturę. Jej notowania są z reguły gorsze niż Bidena lub niewiele lepsze, a jej dokonania jako numeru 2 są dość skromne.

Istnieją oczywiście sondaże, w których Harris teoretycznie pokonuje Trumpa, ale więcej jest takich, w których to Republikanin jest górą. Osobiście zwrócę uwagę na jedno - jako senator Harris była wschodzącą gwiazdą partii. Sposób, w jaki grillowała trumpowskich urzędników podczas przesłuchań w Kongresie przysporzył jej niebywałej liczby zwolenników i - co ważne - zwolenniczek. Była prokurator stanowa była tak ostra wobec ówczesnego prokuratora generalnego Jeffa Sessionsa, że ten co chwilę gubił wątek. Nie dawała sobie też przerywać, co wzbudziło ogromne uznanie kobiet zachwyconych, że w końcu znalazł się ktoś, kto nie pozwala facetom wchodzić sobie na głowę. Różnie można mówić o Kamali Harris jako wiceprezydent, ale gdyby zaprezentowała się w taki sposób na debacie przeciwko Trumpowi, to nie poszłoby mu tak łatwo jak z Bidenem.

Kamala Harris, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych
Kamala Harris, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych
Źródło: Abaca/PAP/EPA

A jeśli nie Harris?

Najlepsza byłaby Michelle Obama, była pierwsza dama. Sondaże dają jej wyraźne zwycięstwo nad Trumpem. Ale ona wielokrotnie i całkiem kategorycznie oświadczała, że nie zamierza startować.

Lista potencjalnych alternatyw jest znana. To, jak wylicza choćby "New York Times", gubernatorzy - Gavin Newsom z Kalifornii, Gretchen Whitmer z Michigan, Josh Shapiro z Pensylwanii i kilkoro innych. Ale gazeta podkreśla, że te osoby popierają prezydenta i nie są zainteresowane zajęciem jego miejsca, nawet jeśli ustąpi. To zresztą nie tylko kwestia lojalności - porażka teraz może zamknąć drzwi do prezydentury w przyszłości.

Warto zwrócić uwagę też na takie osoby jak Pete Buttigieg - to sekretarz transportu w rządzie Bidena, który jak nikt inny potrafi demolować dziennikarzy Fox News na ich własnej antenie. Pytanie tylko, czy Amerykanie "są gotowi" na prezydenta, który jest osobą homoseksualną. Są też senatorowie Amy Klobuchar albo Cory Booker. Każde z tych nazwisk ma swoje wady i zalety, ale trzeba przyznać, że wszystkie są godne rozważenia. Niektórzy z nich już rozważali prezydenturę albo będą o niej myśleć. Demokraci mają więc z kogo wybierać.

Aktualnie czytasz: Czas na natychmiastową wymianę kandydata? Biden, owszem, wysłucha, ale to człowiek uparty

Jednocześnie trzeba pamiętać, że to Joe Biden ma poparcie delegatów i fundusze na walkę i kampanię. Wprawdzie, jak wynika z pogłosek, darczyńcy zaczynają myśleć o przekierowaniu pieniędzy na kampanie parlamentarne, a Biden odparł, że "nie obchodzi go, co myślą milionerzy", ale trudno sobie wyobrazić, by strumień pieniędzy przestał płynąć, jeśli jasnym stanie się, że Biden pozostaje kandydatem.

Partia Demokratyczna wydaje się być w bardzo trudnej sytuacji, która nie może trwać w nieskończoność - choćby dlatego, że im więcej uwagi skupione jest na Bidenie, tym mniej skupione jest na Trumpie (w tym na rozliczaniu jego kłamstw albo niezwykle kontrowersyjnego, konserwatywnego "Projektu 2025").

W tej chwili, jeśli chodzi o start Bidena, to cała sprawczość jest w rękach obecnego prezydenta. Jeśli nie podejmie on decyzji, że rezygnuje ze starań o drugą kadencję, to temat będzie właściwie zamknięty. Jednocześnie on też, tak jak jego partia, jest w trudnej sytuacji - bo już przed debatą istniały poważne obawy, również wśród jego zwolenników, co do jego kondycji wynikającej z podeszłego wieku (w listopadzie skończy 82 lata).

Nawet jeśli jego fatalna dyspozycja była skutkiem przeziębienia, leków na przeziębienie, niewyspania, podróży - to tak czy inaczej podczas debaty potwierdził wszystkie najgorsze przypuszczenia na temat swojej kondycji. Media, wyborcy też, od tamtej pory skupiają się mniej na treści, a bardziej na formie. Komentując wywiad Bidena dla ABC News, jeden z dziennikarzy podkreślił, że Biden się przejęzyczył (co z tego, że się od razu poprawił). W żadnej innej sytuacji nie miałoby to znaczenia.

Joe Biden podczas Dnia Niepodległości, 4 lipca 2024 roku
Joe Biden podczas Dnia Niepodległości, 4 lipca 2024 roku
Źródło: Samuel Corum/Getty Images

Stan na teraz jest taki, że Biden będzie oceniany przede wszystkim przez pryzmat tego, jak się prezentuje, wysławia, wygląda, chodzi. A mniej przez pryzmat swoich dokonań, które bezspornie ma, i pomysłów, które też bezspornie ma. I bezspornie - sam się w tej sytuacji postawił. Odpowiedzialność za odwrócenie losów kampanii oraz za wynik wyborów też będzie spoczywać w ogromnym stopniu na nim.

Trump zasługuje na więcej uwagi

I w tym miejscu planowałem skończyć ten tekst. Ale wtedy nadeszły kolejne informacje.

Pierwsza jest taka, że senator Partii Demokratycznej powiedział w CNN, że prezydent Biden "nie wygra w listopadzie, a wyścig prezydencki obrał bardzo niepokojący kierunek. Donald Trump jest na kursie, by wygrać te wybory i to wygrać je ogromną przewagą oraz by pociągnąć za sobą Senat i Izbę Reprezentantów".

Kolejna sprawa, jak podsumował jeden z dziennikarzy, na swoim wiecu Donald Trump m.in.:

  • ponownie opowiadał o tym, że wchodzi w grę, że nie pomógłby sojusznikom z NATO;
  • przyznał, że na początku prezydentury nie wiedział, czym jest NATO;
  • chwalił Hannibala Lectera
  • obiecał ułaskawić ludzi skazanych za atak na Kapitol w styczniu 2021 roku.

Autor tego wpisu podkreśla, że te słowa zasługują na zdecydowanie większe zainteresowanie mediów. Ma rację.

Ale media (słusznie? niesłusznie?) skupione są na tym, co dzieje się u Demokratów. I największym wygranym jest Donald Trump. A skoro o mediach mowa, to portal TMZ opublikował nagranie, na którym George Stephanopoulos, który przeprowadził wspomniany wcześniej wywiad z Bidenem, odpowiada na pytanie przechodnia o kondycję prezydenta. Dziennikarz ocenił, że Biden nie powinien rządzić przez kolejne cztery lata.

W środę do grona osób namawiających Bidena do wycofania się z walki o reelekcję dołączył George Clooney.

ponownie opowiadał o tym, że wchodzi w grę, że nie pomógłby sojusznikom z NATO;

przyznał, że na początku prezydentury nie wiedział, czym jest NATO;

chwalił Hannibala Lectera

obiecał ułaskawić ludzi skazanych za atak na Kapitol w styczniu 2021 roku.

Czytaj także: