Prawdziwym zagrożeniem dla NATO w czasie ewentualnej drugiej kadencji prezydenta Donalda Trumpa nie będzie wycofanie Stanów Zjednoczonych z Sojuszu. Zagrożeniem jest osłabienie NATO, jakie może wynikać z założenia, że już stało się ono słabsze, a wzajemne gwarancje sojuszników - mniej wiarygodne - pisze dla tvn24.pl Andrzej Kohut, amerykanista, autor książki "Ameryka. Dom podzielony".
- O ile administracja Joe Bidena postrzega powstrzymywanie Rosji jako element większej walki o przetrwanie globalnego ładu, o tyle dla obozu Donalda Trumpa Putin nie jest bezpośrednim zagrożeniem dla USA.
- Republikanie tacy jak J.D. Vance - kandydat Trumpa na wiceprezydenta - uważają, że zbytnie angażowanie się w konflikt ukraiński osłabia Stany Zjednoczone przed potencjalną konfrontacją z Chinami.
- Program republikanów, zaprezentowany tuż przed konwencją partyjną, mówi o "przywróceniu pokoju w Europie". Ukraina nie została w nim wymieniona.
- Najważniejsza obawa europejskich sojuszników USA dotyczy możliwości opuszczenia NATO przez Amerykanów.
Dziś druga kadencja Trumpa prawdopodobna
Kampania Donalda Trumpa ma swój doskonały moment. Z czterech procesów karnych jak dotąd zakończył się jeden, a wyrok skazujący niespecjalnie kandydatowi republikanów zaszkodził. Pozostałe sprawy ugrzęzły i przed wyborami Trump nie musi się obawiać kolejnych tygodni na sali sądowej.
Demokraci są w kryzysie. Fatalny występ Joe Bidena w pierwszej debacie telewizyjnej spowodował, że od trzech tygodni, zamiast walczyć o prezydenturę, walczył o utrzymanie swojej kandydatury w grze. I jeszcze złapał covid. W końcu zdecydował się ustąpić, a demokratów czekają trudne chwile związane z wyborem jego następcy/następczyni.
Trump tymczasem przeżył zamach na swoje życie i przy okazji zapozował do ikonicznego zdjęcia - z zakrwawioną twarzą i pięścią wzniesioną do góry. Potem była jeszcze bardzo udana konwencja republikanów, na którą stawiła się nawet Nikki Haley, główna rywalka byłego prezydenta w prawyborach, i nawet ona zadeklarowała swoje poparcie. Trump mógł wystąpić z opatrunkiem na uchu (który podpatrzyli i również sobie przylepili niektórzy jego fani) i zatriumfować.
Właściwa kampania dopiero się rozpoczyna, a jego droga do wyborczego zwycięstwa wydaje się nadspodziewanie prosta. I choć wiele może się jeszcze zmienić (cztery miesiące to dużo czasu w politycznym świecie, a amerykańskie kampanie prezydenckie zawsze były narażone na tak zwane październikowe niespodzianki - zwroty akcji na ostatniej prostej przed listopadowymi wyborami) - drugą kadencję Trumpa należy uznać za prawdopodobną. Zaś jego powrót do Białego Domu będzie miał istotne konsekwencje nie tylko dla Stanów Zjednoczonych, ale i dla całego świata, w tym również dla naszego regionu.
J.D. Vance, przeciwnik pomocy Ukrainie
Dlatego tak wiele komentarzy wzbudziła nominacja J.D. Vance’a, który ma zostać wiceprezydentem u boku Trumpa. Vance, znany przede wszystkim ze swojej bestselerowej książki "Elegia dla bidoków", dał się poznać jako jeden z głównych przeciwników pomocy Ukrainie w amerykańskim Senacie. Wiosną tego roku nie tylko do końca głosował przeciw kolejnemu pakietowi amerykańskiego wsparcia dla Kijowa, ale też występował przeciw niemu publicznie. Już w podcaście Steve'a Bannona tuż przed rosyjską inwazją w lutym 2022 roku powiedział:
Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, co się stanie z Ukrainą.
Dla zaniepokojonych tą wypowiedzią jest dobra wiadomość: amerykańscy wiceprezydenci często nie odgrywają większej roli w pracach administracji, a Vance - którego doświadczenie polityczne jest bardzo skromne, a doświadczenie w polityce międzynarodowej niemal żadne - nie wydaje się kluczową osobą, która ukształtuje amerykańską politykę zagraniczną.
CZYTAJ TEŻ: MA SZANSĘ BYĆ DRUGIM NAJPOTĘŻNIEJSZYM CZŁOWIEKIEM W AMERYCE. A NIEDŁUGO MOŻE NUMEREM JEDEN >>>
Choć niektórzy, jak dziennikarz Cory Bennett na łamach Politico, sugerują, że Vance może być częstym wysłannikiem Trumpa do Europy (jak kiedyś Mike Pence, wiceprezydent w pierwszej kadencji Trumpa), a ze względu na zbliżone poglądy może mieć też wpływ na ostateczne decyzje prezydenta (zupełnie inaczej niż Pence). Istotniejsze wydaje się jednak, że wskazując Vance'a, Trump mógł wybrać swojego następcę. Stąd warto poświęcić jego poglądom chwilę uwagi, zwłaszcza że stanowią one odbicie poglądów tej części obozu republikańskiego, którą dla uproszczenia zwykliśmy nazywać izolacjonistami.
Izolacjoniści chcą negocjować
W kwietniu tego roku Vance opublikował esej na łamach "New York Times'a", w którym tłumaczył przyczyny swojego sprzeciwu. Zwracał uwagę na problemy Ukrainy, niedobór żołnierzy i zaawansowany wiek tych walczących na froncie. Wskazywał, że Stany Zjednoczone nie są w stanie dostarczyć amunicji w ilości pozwalającej na zwycięstwo strony ukraińskiej, a nawet gdyby były, tej amunicji może później zabraknąć Tajwanowi, w razie gdyby Chiny dopuściły się agresji. Krytykował administrację Bidena za brak określonego celu amerykańskiego zaangażowania w Ukrainie. Twierdził wreszcie, że założenie, iż Ukraina odzyska swoje granice z 1991 roku, jest czystą fantazją, a Ameryka powinna sobie uświadomić, że nie istnieje żadna prawdopodobna droga do zwycięstwa nad Putinem i w związku z tym trzeba jak najszybciej doprowadzić do negocjacji.
Kilka charakterystycznych rzeczy zwraca uwagę w tym tekście. Po pierwsze, Ukraina to tylko "zagraniczny konflikt". O ile administracja Bidena postrzega powstrzymywanie Rosji jako element większej walki o przetrwanie globalnego ładu, o tyle dla obozu Trumpa Putin nie jest bezpośrednim zagrożeniem dla USA. To ważne rozróżnienie. Zamiast postrzegać osłabienie Rosji jako sposób na zniechęcenie Pekinu do agresywnych poczynań - republikanie tacy jak Vance uważają, że zbytnie angażowanie się w konflikt ukraiński osłabia Stany Zjednoczone przed potencjalną konfrontacją z Chinami.
Po drugie, brak jasno określonego celu. Patrząc z zewnątrz na amerykańską politykę, często nie doceniamy, jaki wpływ na kształtowanie obecnych postaw tak społeczeństwa, jak i polityków miały dwie nieudane dla USA wojny: Afganistan i Irak. Rozpoczęte przez George'a W. Busha interwencje rozciągnęły się na dwie dekady, kosztowały około 8 miliardów dolarów (według szacunków specjalistów z Brown University) i zakończyły się spektakularną klapą podczas ewakuacji Amerykanów z Kabulu. W Afganistanie i Iraku Stany Zjednoczone wzięły na siebie zadanie, któremu nie były w stanie sprostać, a kiedy ten fakt stał się oczywisty, nie potrafiły znaleźć sposobu, by się z tego zadania wycofać. Kiedy na przełomie 2023 i 2024 roku toczył się wielomiesięczny spór o kolejny pakiet pomocowy dla Ukrainy, niektórzy republikanie (w tym spiker Izby Reprezentantów Mike Johnson) argumentowali, że administracja Bidena wciąż nie przedstawiła jasnej strategii wskazującej, do czego amerykańska pomoc miałaby doprowadzić.
Po trzecie, potrzeba jak najszybszych negocjacji. To właściwie stały punkt również w wystąpieniach Donalda Trumpa. Były prezydent - oprócz zapewniania, że gdyby to on rządził zamiast Bidena, wojna nigdy by się nie wydarzyła - przekonuje również, że mógłby doprowadzić do zawarcia pokoju w 24 godziny. Tę ostatnią zapowiedź wypada potraktować jako element kampanijnej retoryki - ostatecznie osiem lat temu ten sam Trump przekonywał, że to Meksyk zapłaci za mur na granicy z USA. Zapowiedź negocjacji pokojowych wydaje się jednak szczera, zwłaszcza że możemy przeczytać o niej również w innych miejscach.
Na przykład program republikanów, zaprezentowany tuż przed konwencją partyjną, mówi o "przywróceniu pokoju w Europie". To zresztą ma być elementem wzmocnienia sojuszy. Ukraina nie została w tym programie wymieniona, podobnie zresztą jak Tajwan - jest tylko wzmianka o wsparciu dla "suwerennych i niezależnych narodów Indo-Pacyfiku". Otoczenie Trumpa obawia się, że wojna w Ukrainie mogłaby wyewoluować w globalny konflikt (a obawy te podsycają konserwatywni komentatorzy, którzy wietrzą spisek "globalistów" dążących do takiej konfrontacji). Dlatego Trump, również akceptując partyjną nominację w Milwaukee, mówił o zapobieganiu III wojnie światowej. Na stronie kampanii Trumpa możemy przeczytać:
Musimy zakończyć tę niedorzeczną wojnę i domagać się pokoju w Ukrainie, zanim zrobi się gorzej.
Pojawi się zatem presja na Kijów, by do takiego rozwiązania pokojowego albo przynajmniej zamrożenia konfliktu na wzór koreański dążyć. Może być ona połączona z zapowiedzią wycofania amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy. Z drugiej strony Władimirowi Putinowi zostanie przedstawiona jakaś oferta. I tu otwiera się ciekawe pytanie: co się w niej znajdzie? Konserwatywni eksperci w USA, z którymi miałem okazję rozmawiać, często podkreślali, że dobry deal nie polega na tym, że ta druga strona dostaje wszystko, czego chce. Co zatem w wypadku, kiedy Putin nie przyjmie propozycji Trumpa? Czy podobnie jak kiedyś w przypadku Iranu Trump zdecyduje się zwiększyć presję na Moskwę, rzucając jeszcze większe środki na pomoc Ukrainie? Taki scenariusz nie jest zupełnie niemożliwy.
NATO tylko na wypadek wojny?
Jednak najważniejsza obawa europejskich sojuszników USA dotyczy możliwości opuszczenia NATO przez Amerykanów. Niektórzy przekonują nawet, że ten scenariusz jest nieuchronny. Przecież Trump już w kampanii 2016 roku twierdził, że Sojusz jest "przestarzały", a Europejczycy mają dług wobec Stanów Zjednoczonych, bo zbyt mało przeznaczają na obronność. Jego byli współpracownicy, jak John Bolton, wspominają, że w czasie swojej pierwszej kadencji wcale nie był daleki od decyzji o wycofaniu USA z NATO, ale ostatecznie przekonano go, by tego nie robił.
Sam Trump jeszcze dolewa oliwy do ognia, rzucając od czasu do czasu stwierdzeniami w rodzaju:
Nie będę was chronił. Tak naprawdę będę jeszcze ich [Rosję] zachęcał, by zrobili, cokolwiek zechcą. Musicie płacić.
Wypowiedź Trumpa z wiecu w Karolinie Południowej została zinterpretowana jako zapowiedź porzucenia Europy, a być może nawet współpracy z Putinem. Tymczasem sens tej wypowiedzi jest inny. Trump w swoim stylu składa Europie pewną ofertę: Ameryka będzie dalej zapewniać wam militarną pomoc, pod warunkiem że sami zdecydujecie się w większym stopniu ponieść ciężar własnego bezpieczeństwa.
To już nie tylko kwestia osławionych 2 proc. PKB, jakie sojusznicy w ramach NATO zobowiązali się przeznaczać na obronność. Project 2025 - czyli próba konserwatywnych ekspertów, by przygotować program na drugą kadencję Trumpa - zakłada, że docelowo Europa sama będzie w stanie odstraszać Rosję w zakresie broni konwencjonalnej. Amerykanie będą osłaniali Stary Kontynent wyłącznie swoją bronią nuklearną. Aktywne działania w Europie Stany Zjednoczone miałyby podejmować wyłącznie w sytuacji kryzysowej.
Podobne założenie przyjmuje Sumantra Maitra w swoim tekście opublikowanym na stronie Center for Renewing America (uchodzącym za zaplecze intelektualne kampanii Trumpa). "Stany Zjednoczone powinny zacząć ustalać harmonogram przenoszenia obciążeń w ramach NATO i przyjąć bardziej zdystansowane podejście polegające na offshore balancing [chodzi o strategię, w ramach której mocarstwo nie wysyła własnych sił w odległy zakątek świata, a jedynie wspiera wybrane państwo w regionie, by zabezpieczyć własne interesy i nie dopuścić do dominacji innego mocarstwa - red]". Maitra proponuje koncepcję "uśpionego NATO", ściśle militarnych struktur łączących sojuszników, które byłyby aktywowane wyłącznie na wypadek wojny.
Ta koncepcja ma bardzo poważną słabość: Europa długo polegała na amerykańskim wsparciu i nie jest obecnie w stanie przejąć w całości ciężaru własnego bezpieczeństwa. Wiele więc będzie zależało od tego harmonogramu, o którym pisał Maitra:
- Ile czasu dałby Waszyngton, rządzony przez Trumpa, by Europa zaadaptowała się do nowej sytuacji?
- Czy w tym okresie przejściowym Europejczycy mogliby liczyć na amerykańską pomoc?
- Czy istniałyby dodatkowe warunki uzyskania tej pomocy?
Bo na przykład Keith Kellog - emerytowany generał i były doradca do spraw bezpieczeństwa wiceprezydenta Mike'a Pence'a - sugerował, że mogłoby powstać coś w rodzaju NATO dwóch prędkości. W tej koncepcji chodzi o to, że zapisy Artykułu 5 (atak na któregoś z członków sojuszu powinien być przez pozostałe państwa członkowskie interpretowany jako atak na nie same) chroniłyby wyłącznie tych sojuszników, którzy przeznaczają 2 proc. PKB na swoją obronność.
Dlatego prawdziwym zagrożeniem dla NATO w czasie drugiej kadencji Trumpa nie będzie wycofanie Stanów Zjednoczonych z Sojuszu. Zagrożeniem jest osłabienie NATO, jakie może wynikać z założenia, że stało się ono słabsze, a wzajemne gwarancje sojuszników - mniej wiarygodne. Ostatecznie to błędna ocena potencjalnej reakcji Zachodu popchnęła Putina do pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Dlatego jeśli Trump wygra, europejscy sojusznicy będą musieli przekonać go, że pojmują jego ofertę i są gotowi na większe wydatki.
Nie apokalipsa, lecz transformacja
Amerykańska polityka zagraniczna rzadko ulega rewolucyjnym zmianom z wyborów na wybory. Przeciwnie - kolejne administracje, niezależnie od politycznych barw, często kontynuują działania poprzedników. Na przykład polityka Bidena względem Chin nie różniła się tak bardzo od polityki Trumpa. Wycofanie się Amerykanów z Afganistanu, zapoczątkowane przez Trumpa, zostało dokończone przez Bidena. Na zbyt mały udział państw sojuszniczych we wspólnym bezpieczeństwie skarżył się już Barack Obama, mówiąc o "pasażerach na gapę".
Potencjalną prezydenturę Trumpa trzeba potraktować nie jak nadchodzącą apokalipsę, ale jeden z etapów transformacji relacji transatlantyckich. Nawet jeśli Trump przegra wybory albo wygra, ale po jego kadencji do Białego Domu wróci demokrata, Europa nie ucieknie od pytania, jak będzie wyglądało jej bezpieczeństwo, kiedy zasoby Waszyngtonu zostaną zaangażowane w innej części świata.
O ile administracja Joe Bidena postrzega powstrzymywanie Rosji jako element większej walki o przetrwanie globalnego ładu, o tyle dla obozu Donalda Trumpa Putin nie jest bezpośrednim zagrożeniem dla USA.
Republikanie tacy jak J.D. Vance - kandydat Trumpa na wiceprezydenta - uważają, że zbytnie angażowanie się w konflikt ukraiński osłabia Stany Zjednoczone przed potencjalną konfrontacją z Chinami.
Program republikanów, zaprezentowany tuż przed konwencją partyjną, mówi o "przywróceniu pokoju w Europie". Ukraina nie została w nim wymieniona.
Najważniejsza obawa europejskich sojuszników USA dotyczy możliwości opuszczenia NATO przez Amerykanów.
Ile czasu dałby Waszyngton, rządzony przez Trumpa, by Europa zaadaptowała się do nowej sytuacji?
Czy w tym okresie przejściowym Europejczycy mogliby liczyć na amerykańską pomoc?
Czy istniałyby dodatkowe warunki uzyskania tej pomocy?
Autorka/Autor: Andrzej Kohut - amerykanista, ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, specjalista ds. nowych mediów w Ośrodku Studiów Wschodnich. Jest twórcą popularnego podcastu "Po amerykańsku" i autorem książki "Ameryka. Dom podzielony"
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: SHAWN THEW/PAP/EPA