Nigdy - przynajmniej za mojego życia - nie byliśmy świadkami tego, co obserwujemy dzisiaj, a więc próby przejęcia politycznej kontroli nad swobodą wypowiedzi, nad podejmowanymi tematami czy budowanymi narracjami. To jest anatema najbardziej fundamentalnych podstaw amerykańskiej demokracji - ocenia w rozmowie z TVN24+ wybitny amerykański dziennikarz śledczy, pisarz i filmowiec David France.
"Kongres nie ustanowi ustaw wprowadzających religię lub zabraniających swobodnego wykonywania praktyk religijnych; ani ustaw ograniczających wolność słowa lub prasy, lub naruszających prawo do pokojowych zgromadzeń i wnoszenia do rządu petycji o naprawę krzywd" - brzmi pierwsza poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, uchwalona jako jedna z dziesięciu poprawek zapisanych w Bill of Rigths - Karcie Praw Stanów Zjednoczonych z 1791 roku. Bill of Rigths uznawana jest w USA za fundament swobód i wolności obywatelskich.
Decyzją Zgromadzenia Ogólnego ONZ w 1993 roku ustanowiony został Światowy Dzień Wolności Prasy, który obchodzony jest 3 maja. W tym czasie co roku organizacja Reporterzy Bez Granic publikuje raport znany jako Światowy Indeks Wolności Prasy. W tegorocznym wydaniu, obejmującym 180 państw, po raz pierwszy w historii Reporterzy bez Granic sklasyfikowali globalną sytuację wolności prasy jako "trudną". Średni wynik w rankingu spadł poniżej 55 punktów. Polska poprawiła swoją pozycję o 16 miejsc, USA - spadły o dwie pozycje (z 55. na 57.).
W ubiegłorocznym raporcie zwrócono uwagę, że USA przygotowywały się do wyborów w 2024 roku w atmosferze "rosnącej nieufności wobec mediów, która przynajmniej częściowo podsycana jest przez otwarcie antagonistycznie nastawionych polityków, wzywających do zamykania dziennikarzy w więzieniu".
W kilku głośnych przypadkach, lokalne organy ścigania prowadziły mrożące krew w żyłach działania, w tym naloty na redakcje informacyjne oraz zatrzymania dziennikarzy
- czytamy w ubiegłorocznym raporcie.
- Wolność prasy atakowana jest na sposoby, jakich od pokoleń w Stanach Zjednoczonych nie widziano - komentuje w rozmowie z TVN24+ wybitny amerykański dziennikarz śledczy, pisarz i filmowiec David France.
France w swojej ponad 40-letniej karierze współpracował z takimi redakcjami, jak: "Newsweek", "New York Magazine", "New Yorker", "New York Times Magazine" czy "GQ". Uznanie przyniosły mu przede wszystkim materiały śledcze dotyczące osób LGBTQ+.
Jako reżyser debiutował w 2012 roku, tworząc wybitny pełnometrażowy dokument "Jak przetrwać zarazę". Film zdobył nominację do Grand Jury Prize w Konkursie Dokumentalnym Festiwalu Filmowego Sundance, dwie nominacje do nagród Emmy oraz nominację do Oscara w kategorii najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny. Nagrodzony został m.in. nagrodą Gotham.
W 2020 roku w Konkursie Dokumentalnym Sundance pokazał premierowo jeden z najważniejszych filmów dokumentalnych XXI wieku - "Witamy w Czeczenii". France przygląda się w nim pracy aktywistów ratujących życie osobom LGBTQ+, które przetrwały tortury, będące częścią antygejowskiego pogromu w Czeczenii, który trwa tam od 2017 roku. Część zdjęć nakręcono ukrytymi kamerami, stworzono je z ukrycia za pomocą smartfonów czy kamer GoPro. Aby chronić tożsamość występujących w filmie osób, wykorzystano technologię deepfake, zmieniając twarze i głosy osób filmowanych. Tym samym - jak zgodnie przekonują krytycy i teoretycy filmu - France "wprowadził" deepfake do kinematografii. "Witamy w Czeczenii" był pierwszym w historii filmem dokumentalnym, który znalazł się na krótkiej liście tytułów z szansą na nominację do Oscara za najlepsze efekty specjalne.
Jego najnowszy film to "Uwolnić Leonarda Peltiera". I o nim, i o stanie wolności słowa w USA rozmawiamy z dziennikarzem. David France będzie też gościem warszawskiej odsłony 22. Festiwalu Filmowego Millennium Docs Against Gravity, który ruszy 9 maja.
Tomasz-Marcin Wrona: Karierę rozpoczął pan jako dziennikarz na początku lat 80., pracując przez kolejne dekady w najróżniejszych redakcjach. Jak na podstawie tych wszystkich doświadczeń ocenia pan stan wolności prasy w Stanach Zjednoczonych?
David France: To bardzo szerokie zagadnienie i jeszcze za wcześnie, aby stawiać jednoznaczną odpowiedź. Jednocześnie wolność prasy atakowana jest na sposoby, jakich od pokoleń w Stanach Zjednoczonych nie widziano. Obecna administracja jest przekonana, że jest w stanie kontrolować prasę oraz narracje Białego Domu.
Obserwowaliśmy podobne procesy w innych państwach. Sądzę, że Biały Dom korzysta z przykładów z tych krajów, a konkretnie z Rosji, kształtując własną politykę wobec mediów. Robi to nie tylko wobec konkretnych tytułów, ale również wobec pojedynczych osób. W ciągu ostatnich tygodni amerykańskie władze nie wpuszczały bądź wydalały z kraju osoby tylko na podstawie wymienianych na komunikatorach wiadomości ze znajomymi czy przyjaciółmi. Okazuje się, że samo wyrażanie opinii wystarczy, aby w ocenie amerykańskich władz czyjaś obecność w Stanach Zjednoczonych stała się niepożądaną, nawet w charakterze turysty.
Czy przejęcie kontroli nad narracjami medialnymi jest możliwe?
Obecna administracja bardzo mocno stara się tego dokonać i robi to na wiele sposobów. Jednym z nich - i to wydaje się na ten moment bardzo efektywne - są indywidualne pozwy składane przez Donalda Trumpa przeciw poszczególnym największym organizacjom medialnym w Stanach. Dotychczas dwie sprawy zakończyły się ugodami. Oznacza to, że media musiały zapłacić Trumpowi za - sam nie wiem - jego zgodę na to, aby te media mogły funkcjonować w jakiś wyważony sposób.
Sam Trump oraz jego administracja są zaangażowani w spór sądowy z redakcją jednego z czołowych amerykańskich programów informacyjnych "60 Minutes" (jeden z najważniejszych programów informacyjnych w historii telewizji, nadawany przez CBS od 1968 roku, wyróżniony ponad 130 nagrodami Emmy i 20 nagrodami Peabody - red.). Ten spór oparty jest na jakichś nieprawdziwych przesłankach. Pozew doprowadził między innymi do odejścia dyrektora wykonawczego, szefa programu - Billa Owensa.
Dlaczego?
Coś wewnątrz CBS doprowadziło do tego, że uznał, że nie jest już w stanie wykonywać swoją pracę w sposób niezależny.
Te ataki ze strony administracji Trumpa mają paraliżujący efekt. Dziennikarze stają się bardzo ostrożni, zanim nawet pojawi się jakakolwiek presja - na przykład prawna - ze strony rządowej. Ta ostrożność natomiast pokazuje, że media pozwalają na to, by administracja miała wpływ na ich pracę.
W dniu swojej inauguracji prezydent Trump podpisał wiele rozporządzeń i aktów prawnych, między innymi to zatytułowane "Przywrócenie wolności wypowiedzi i zakończenie federalnej cenzury". Jak pan ocenia to stanowisko Trumpa?
Cóż, prezydent myli się w każdym aspekcie. Otóż rząd (za czasów prezydentury Joe Bidena - red.) poprzez Center for Disease Control and Prevention (CDC - jedna z agencji rządowych, jej celem jest monitorowanie, zwalczanie i przeciwdziałanie przede wszystkim chorobom zakaźnym - red.) - o czym mówiono otwarcie - zwrócił się do portali społecznościowych z prośbą o pomoc w kampanii społecznej dotyczącej szczepień. Chodziło o to, że w Stanach Zjednoczonych - podobnie jak w innych państwach - zaczął wzrastać odsetek populacji niechętnie nastawiony wobec szczepień. Okazało się, że narracje antyszczepionkowe rozpowszechniane były przez 12 kont w portalach społecznościowych. Te 12 kont robiło to na tyle skutecznie, że CDC zwróciło się z prośbą do portali społecznościowych, aby rozważyły to, w jaki sposób wykorzystywana jest siła tych portali i ewentualnie spróbowały wykorzystać tę moc dla dobra ludzkości.
Prośby CDC skierowane do portali społecznościowych Donald Trump określił mianem cenzury. Tymczasem to właśnie to, co on robi, jest cenzurą, kryminalizacją wolności wypowiedzi oraz naraża organizacje medialne na kolejne procesy.
Trump wyrzucił z Białego Domu przedstawicieli niektórych mediów, prowadził kampanie przeciwko temu, co rozumiemy jako dziennikarstwo. Dziennikarzy zastąpił przedstawicielami ideologicznych redakcji, które zwykle popierają jego politykę.
Co ma pan na myśli, mówiąc o kryminalizacji wolności wypowiedzi?
Chodzi o to, że są przypadki osób zatrzymywanych przez władze federalne - na przykład za pisanie felietonów, publikowanych w głównych tytułach prasowych - którym cofnięto wizy tylko za wyrażane opinie. Osoby te otrzymały nakaz dobrowolnego opuszczenia kraju ("self-deportation" - jedna z metod wydalania imigrantów z kraju, stosowana w USA oraz Wielkiej Brytanii, polega na tym, że wydalana w ten sposób osoba może uniknąć procedury deportacji i sama opuścić kraj, z którego jest wydalana - red.) bądź są obecnie przetrzymywane w aresztach tylko dlatego, że skorzystały z tej fundamentalnej amerykańskiej idei: możliwości wypowiadania się, możliwości posiadania własnych opinii, które mogą różnić się od opinii rządu.
Ludzie zostali również aresztowani za uczestnictwo w protestach, demonstracjach. Jest to rusyfikacja amerykańskiego życia obywatelskiego, którą obserwujemy zaledwie od trzech miesięcy, od kiedy ta administracja przejęła władzę.
Jak pan definiuje wolność słowa?
Myślę, że definicja wolności słowa nie podlega dyskusji. Stany Zjednoczone zostały zbudowane na przekonaniu, że im większa swoboda wypowiedzi, tym lepiej. Jedynym sposobem na to, by wygrać z wypowiedziami, z którymi się nie zgadzamy, jest zabranie głosu. Dobre idee, przekonania zawsze wygrają na rynku idei. One niosą prawdę i zawsze były światłem prowadzącym demokrację przez całą amerykańską historię.
Nigdy - przynajmniej za mojego życia - nie byliśmy świadkami tego, co obserwujemy dzisiaj, a więc próby przejęcia politycznej kontroli nad swobodą wypowiedzi, nad podejmowanymi tematami czy budowanymi narracjami. Wszystko to sprawia, że niektóre wypowiedzi są słuszne, a inne nie. Przecież to jest anatema najbardziej fundamentalnych podstaw amerykańskiej demokracji.
Znaczna część pana dorobku to efekt pracy jako dziennikarza śledczego. Jaka jest obecnie kondycja dziennikarstwa śledczego w USA?
Chociaż ciągle wiele redakcji angażuje się w nie, to dziennikarstwo śledcze jest kosztownym przedsięwzięciem. Od roku 2008 - od światowego kryzysu ekonomicznego - media informacyjne stały się z konieczności inną formą działalności. Ekonomia przyjęła inne strategie reklamowe, niż te, które wcześniej utrzymywały te tytuły. Media było stać, aby poświęcać zasoby na zespoły, które mogły zajmować się jednym tematem przez sześć miesięcy, rok czy dłużej i dogłębnie wejść w daną historię. Tego rodzaju forma dziennikarska - mam wrażenie - przeniosła się w obszar tworzenia filmów dokumentalnych.
Powstaje coraz więcej niezależnych dokumentów, będących długimi formami reportażowymi, poważnymi śledztwami dziennikarskimi, dziennikarskim zagłębianiem się w różne zakątki świata i historii. Podawane jest to odbiorcom w sposób, do jakiego wcześniej przyzwyczajały nas gazety, telewizje informacyjne, kanały kablowe.
Administracja prezydenta Trumpa wstrzymała również granty na tworzenie kina dokumentalnego, prawda?
Zgadza się. Nie dość, że wstrzymane zostały programy grantowe, za które odpowiedzialna jest między innymi National Endowment for the Arts (niezależna agencja rządowa zajmująca się wspieraniem i finansowaniem sztuki i kultury - red.) oraz inne agencje federalne, to zamrożone zostały środki na przyznane już granty. Niektórzy filmowcy, żeby z tych środków móc skorzystać, ponieśli już pewne koszty. To oznacza, że nie tylko te filmy nie zostaną ukończone, ale również że filmowcy na podstawie kontraktów z amerykańskim rządem ponieśli koszty, których nikt im nie zwróci. To sytuacja katastrofalna dla wielu ludzi i organizacji zajmujących się promocją niezależnego kina dokumentalnego.
Czy nominacje do takich nagród jak Emmy czy Oscar pomagają w zdobyciu finansowania na kolejne projekty?
Zdecydowanie. Jednocześnie myślę, że w tym świecie, w którym nie ma podziału na wypowiedzi słuszne i niesłuszne, film nagrodzony Oscarem w kategorii najlepszy film dokumentalny nie znalazł dystrybutora w Stanach Zjednoczonych. Chodzi o "Nie chcemy innej ziemi", który dokumentuje działania palestyńskich aktywistów, sprzeciwiających się przymusowym wysiedleniom Palestyńczyków z okupowanego przez siły izraelskie terytorium Zachodniego Brzegu Jordanu. Film stworzył izraelsko-palestyński kolektyw: Hamdana Ballala, Yuvala Abrahama, Rachel Szor oraz Basela Adrę. Po tym, jak obraz otrzymał na początku roku Nagrodę Akademii, szefostwu przynajmniej jednego z kin zagrożono utratą najmu budynku, jeśli wyświetlony zostanie ten dokument (chodzi o kontrowersyjny wniosek burmistrza Miami Beach Stevena Meinera, który chciał wypowiedzieć umowę najmu budynku i wstrzymać dofinansowanie dla O Cinema w Miami Beach - red.). Mówimy o tytule, do którego trafiła Nagroda Akademii dla najlepszego filmu dokumentalnego roku.
To pokazuje, że ograniczenia pojawiające się wokół pewnych treści - przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, ale nie tylko - mają wpływ na rynek w przypadku takich filmów jak "Nie chcemy innej ziemi". Branża nie przestaje jednak tworzyć tego typu historii, nie przestaje próbować znajdować sposobów na docieranie do widowni.
Czy ma pan - jako dziennikarz śledczy, filmowiec - jakiś zestaw złotych reguł, których trzyma się w pracy?
Przede wszystkim staram się opowiadać o rzeczach, które w mojej ocenie są ważną częścią historii oraz należą do kanonu ludzkiej cywilizacji, a o których nikt nie słyszał lub niewielu o nich wie.
Zależy mi na wydobywaniu historii, szczególnie dotyczących społeczności takiej jak osoby LGBTQ+, której wpływ na świat przez ostatnich 50 lat albo i dłużej był ogromny, ale niewielka część jej historii została opowiedziana. W tego typu ruchach pojawiały się głównie postacie historyczne, które powinny być powszechnie znane. Nasza rzeczywistość została częściowo ukształtowana dzięki pracy osób, o których lubię opowiadać.
Pana najnowszy film "Uwolnić Leonarda Peltiera" opowiada o wybitnym aktywiście ruchu American Indian Movement. Peltier określany jest mianem więźnia politycznego.
W przypadku Leonarda Peltiera wiemy, że był celem FBI - policji politycznej, odzwierciedlającej polityczną perspektywę ówczesnej administracji. Sam Peltier, jak i cały ruch, którego był członkiem - American Indian Movement - stał się celem, w który uderzono z całą siłą i zaciekłością.
W tym celu w latach 70. XX wieku FBI wnosiło oskarżenie za oskarżeniem przeciwko i kierownictwu i szeregowym członkom AIM. Mimo tych działań nie udawało im się doprowadzić do żadnego skazania, a oskarżane przez FBI osoby były przez sądy uniewinniane. Doprowadziło to FBI do wściekłości, której efektem było uderzenie w Peltiera. Jego sprawa została zbudowana na sfałszowanych dowodach, inne zostały ukryte, co było niemal całkowitym złamaniem procedur dowodowych. To doprowadziło do skazania Leonarda na podwójne dożywocie.
W ciągu minionych pięciu dekad Leonard wielokrotnie próbował odzyskać wolność, wnioskował o wznowienie procesu. Jego starania wspierali liderzy polityczni, przywódcy religijni i duchowi, przedstawiciele świata kultury z najróżniejszych stron świata. Mimo to amerykański rząd robił wszystko, żeby odrzucić te starania.
Leonard zatem - z definicji - jest osobą, która trafiła do więzienia oraz przetrzymywana jest w nim z powodów politycznych. Ustępująca administracja Joe Bidena nie uznała Peltiera za więźnia politycznego, którego należy uwolnić i przeprosić, ale stwierdziła, że ma 80 lat, nie stanowi już zagrożenia dla ludzi w swoim otoczeniu i może resztę wyroku odbyć w areszcie domowym. A zatem nadal jest więźniem politycznym.
W jednym z wywiadów powiedział pan: "American Indian Movement w czasach mojego dzieciństwa był bardzo istotną siłą, która napędzała nagłówki prasowe i budziła zainteresowanie wielu ludzi kwestiami związanymi ze sprawiedliwością. Postrzegałem to jako naturalne konsekwencje pewnego rodzaju aktywizmu politycznego, który opisywałem z perspektywy queerowej, żeby dostrzec, na czym polegają podobieństwa między nimi". Jakie paralele między ruchem queerowym a AIM pan dostrzegł?
American Indian Movement był jednym z pierwszych ruchów wyzwoleńczych w Stanach Zjednoczonych, który bardzo blisko współpracował z mediami. Na ich protestach pojawiały się kamery. AIM chciał, żeby przesłanie oraz obrazy z ich oporu stały się częścią debaty publicznej. Stali się bardzo barwnym ruchem, bardziej telewizyjnym niż Czarne Pantery. Reporterzy chcieli z nimi spędzać czas, co oznaczało, że my, Amerykanie, mogliśmy spędzać z nimi czas w naszych salonach. Ich przesłanie było bardzo proste: rząd USA podpisał szereg traktatów z narodami rdzennymi, a następnie złamał każdy z nich. Chodziło im o to, aby wrócić do przestrzegania gwarancji zawartych w traktatach. Niesprawiedliwość, z jaką narody rdzenne się mierzyły, była czytelna i zrozumiała dla większości ludzi, w tym dla mnie - wówczas nastolatka. Po zatrzymaniu i aresztowaniu Leonarda powstał pierwszy w historii ruch "bumper sticker" (forma wyrażania poparcia przez naklejki na zderzakach samochodowych - red.): "Uwolnić Leonarda Peltiera".
Urodziłem się na Środkowym Zachodzie - w części Stanów Zjednoczonych, w której widoczna jest obecność ludności rdzennej. Hasła: "Uwolnić Leonarda Peltiera" były wszędzie. Można było je zobaczyć namalowane na stodołach, na samochodach, na wiaduktach nad autostradami. Przez dekady ruch na rzecz uwolnienia Leonarda przybierał na sile. Myślę, że ważnym czynnikiem było to, że Leonard sam w sobie jest bardzo charyzmatyczną postacią. Udzielał wywiadów, gościł w programach telewizyjnych.
Aż w pewnym momencie rząd zdecydował się temu przeciwstawić i odciąć go od debaty publicznej. Przez ostatnie mniej więcej trzydzieści lat Leonard nie otrzymywał pozwolenia na udzielanie wywiadów. Został uciszony. Przez te 30 lat naklejki zdążyły odkleić się od zderzaków, a ludzie przestali rozmawiać o Leonardzie i całym ruchu. Istnieje więc jedno lub dwa pokolenia Amerykanów, które nie wiedzą, kim jest Leonard, nie wiedzą, jak niezwykle popularną był kiedyś postacią, kimś kluczowym w ruchu na rzecz sprawiedliwości dla rdzennych narodów. Stąd też postanowiliśmy przedstawić jego historię za pomocą filmu, aby umieścić Leonarda wśród najważniejszych osób związanych z walką o prawa obywatelskie.
Wśród pierwszych dokumentów podpisanych przez Donalda Trumpa pojawiło się też rozporządzenie: "Defending Women From Gender Ideology Extremism and Restoring Biological Truth to the Federal Goverment" ("Obrona kobiet przed ekstremizmem ideologii gender oraz przywrócenie prawdy biologicznej w rządzie federalnym"). Czy istnieje coś takiego jak "ideologia gender"?
Cóż, wydaje się, że istnieje i wydaje się, że to coś, co stworzyła ta administracja.
Co ma pan na myśli?
Okazuje się, że mają swoje ideologiczne przekonanie, które zabrania im dostrzec naturalne dla człowieka wyrażanie własnej płci. I to jest ideologia. Wykorzystują ją do usuwania części książek z bibliotek, zakazywania debat czy demonizowania osób LGBTQ+. Robią to z ideologicznym zacięciem.
Czy robią to w odpowiedzi na coś realnego? Nie. W mojej ocenie chodzi im o znalezienie jakiegoś kozła ofiarnego, którym mogliby uzasadnić to, co robią na płaszczyźnie kulturowej, wszczynając wojny kulturowe. Robią to w sposób, dzięki któremu osiągną swoje cele - głównie finansowe. A żeby je osiągnąć, muszą zniszczyć całą infrastrukturę naszej demokracji.
Do czego potrzebna jest wojna, jaką prezydent Trump wypowiedział różnorodności?
To działa! W istocie administracja Trumpa jest ruchem białych suprematystów, chrześcijańskich nacjonalistów, którzy z wielką desperacją trzymają się białej większości Stanów Zjednoczonych. Ta większość się kurczy i według różnych prognoz biali Amerykanie w ciągu najbliższych kilku lat mogą stać się mniejszością. Jest to przerażające i rozpaczliwie frustrujące dla pewnej grupy Amerykanów, zjednoczonych w ruchu MAGA, którzy przekonani są, że te zmiany demograficzne można powstrzymać, choć w rzeczywistości tak nie jest.
Zmierzam do tego, że Stany Zjednoczone, jak i reszta świata, są bardzo zróżnicowane. Nie ma wystarczającej liczby murów, które można byłoby zbudować na granicach, żeby zmniejszyć prawdopodobieństwo tego, że biali Amerykanie będą demograficzną mniejszością.
Czy w pana ocenie naruszanie, ograniczanie praw osób queerowych to naruszanie praw człowieka?
To nie tylko moja ocena. Zostało to ustalone przez wszystkie organy międzynarodowe: wiemy, czym są prawa człowieka, wiemy więc też, czym są naruszenia praw człowieka. Nie ma znaczenia, jakiej osobie czy grupie ludzi odmawia się tych praw, jest to po prostu oczywiste, bo dla wszystkich zdefiniowano je tak samo.
Muszę przyznać, że pański obraz "Witamy w Czeczenii" był dla mnie jednym z najbardziej przytłaczających doświadczeń filmowych. Wspomniał pan, że administracja Donalda Trumpa dąży do "rusyfikacji amerykańskiej demokracji". Czy dostrzega pan podobieństwa w retoryce Trumpa na temat różnorodności do tej kremlowskiej?
Jego retoryka została przepisana z kremlowskiego podręcznika i widzimy to w języku, jakiego używa. Dostrzegamy to w celach, jakie stoją za tego typu polityką (skierowaną przeciwko różnorodności - red.). Widzimy to w sposobie, w jaki Trump broni Rosji przed oskarżeniami o łamanie praw człowieka. Trump nie jest jedynym przywódcą, który wziął tę retorykę z Kremla, prawda? Podobne rzeczy obserwujemy na Węgrzech czy na Białorusi i w wielu innych miejscach. Przez jakiś czas podobne rzeczy działy się w Polsce, chociaż nie oznacza to, że ta retoryka całkowicie zniknęła. Siła tych narracji jest ogromna, a zdolność do wykorzystania antyqueerowej retoryki do straszenia obywateli i do ograniczania praw człowieka jest bardzo skuteczna. Dlatego należy znaleźć sposób, żeby nie tylko pozbyć się tego typu narracji, ale również pozbawić je ich mocy sprawczej.
Administracja USA wzięła w sposób szczególny na celownik społeczność osób transpłciowych. Tylko w ciągu tych trzech miesięcy prezydent podpisał szereg transfobicznych rozporządzeń. W jaki sposób osoby transpłciowe mogą odnaleźć się w tej sytuacji?
To bardzo dobre pytanie. Nasza queerowa społeczność jest bardzo odporna, jednak szczególnie w przypadku osób transpłciowych pojawia się ogromne zagrożenie związane ogólnie z ich zatrudnianiem, ich dostępem do edukacji czy też możliwością podróżowania. Obecna polityka rządu zabrania wydawania paszportów osobom transpłciowym z oznaczeniem płci, jaką te osoby wskazują.
W przypadku wojska wydano rozkazy, aby wydalić ze służby wszystkie osoby transpłciowe. A przecież wcześniej zachęcano je do służby na 12, 15, 20 lat. Żadna z tych osób przecież się nie ukrywała. Istnieją również badania opisujące wpływ osób transpłciowych oraz ich obecności na wojsko. Każde kolejne badania prowadzone przez armię wskazywały jedynie na pozytywny wpływ osób transpłciowych na siły zbrojne. Natomiast w ostatnich trzech miesiącach widzimy, jak armia pozbywa się ich tylko dlatego, że są, kim są. To sprawia, że cała ta transfobiczna kampania osiąga nowy poziom.
Czego można się jeszcze spodziewać w atakach Białego Domu wymierzonych w społeczność osób queerowych?
W najbliższych dniach organizacje pozarządowe oraz non-profit mogą się spodziewać rozporządzenia skierowanego przeciw grupom, inicjatywom, które składają pozwy przeciw władzom federalnym w obronie osób LGBTQ+ oraz innych ruchów aktywistycznych.
Nikt nie wie, w jaki sposób dokument zostanie skonstruowany. Natomiast można zakładać, że te organizacje zostaną pozbawione odpowiedniego statusu podatkowego, co uniemożliwi im zbieranie i wydawanie pieniędzy w określony sposób, nie będą mogły zapewniać pomocy prawnej w pozwach przeciw rządowi federalnemu. Sprawy sądowe natomiast są prostym i tradycyjnym sposobem reagowania na tego typu przypadki łamania praw konstytucyjnych.
Tego typu działania zablokują wszelkie możliwości bronienia należnych praw. Pozostanie tylko oddolny aktywizm uliczny. Natomiast ta forma obrony najróżniejszych kwestii społecznych powoduje jedynie zmianę postrzegania przesłania przez społeczeństwo. Oczywiście, co typowe dla tej administracji, aktywizm uliczny nie miał nigdy wpływu na decyzje Trumpa.
Źródło: TVN24+
Źródło zdjęcia głównego: Joshua Sukoff / Shutterstock.com