Matka wie, że Mauro żyje: - Widziałam go, poznałam po oczach. Brat: - Przy pierwszej bliźnie pomyślałem o przypadku. Ale przy drugiej przeszły mi ciarki po plecach. Po 43 latach od zaginięcia chłopca śledczy wskazują na przyjaciela rodziny - fryzjera. To on miał uprowadzić Maura sprzed domu dziadków. Ale dokąd zabrali go później dwaj porywacze "bez twarzy i nazwiska"? Czy mężczyzna z okładki to Mauro?
- Jaki był? Bardzo bystry i ruchliwy, nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. To zawsze on wychodził z inicjatywą i wymyślał nam kolejne przygody - opowiada mi Antonio Romano, starszy brat Maura. Z południowej Apulii, samego końca obcasa Włoch, on sam wyjechał już dawno. Przeprowadził się do Genewy, założył tam rodzinę. Ale to wspomnienie gorącego lata w małym Racale prześladuje go do dziś.
Antonio: - Tamtego dnia ja, wtedy 10-letni, nasza 15-letnia ciocia Gina i mój 6-letni brat Mauro wracaliśmy z ogrodu do domu dziadków, kiedy podjechał do nas kuzyn. Zapytał, czy nie przejechałbym się z nim rowerem. Chcieliśmy zobaczyć uczestników wyścigu kolarskiego, ich trasa przebiegała niedaleko. Mauro, spryciarz, nagle wyrwał się cioci. Zrozumiał, że chcemy jechać bez niego. Ginie udało się go schwytać. "Zostaw mnie" - powtarzał ciągle, wymykając się z jej rąk. To są ostatnie słowa mojego brata, jakie zapamiętałem.
Ciocia kupiła mu loda, żeby się uspokoił. Kiedy dotarliśmy do dziadków, którzy siedzieli przed domem (to u nas typowy zwyczaj po zakończonym obiedzie, szczególnie latem), wykorzystaliśmy chwilę nieuwagi Maura i odjechaliśmy.
Z późniejszych relacji Giny Antonio dowiedział się, że chwilę po 17.30 wysłała chłopca na podwórko. "Zdejmij te buty i załóż sandały, przecież jest za ciepło" - mówiła mu. Mauro przeszedł około 30 metrów i skręcił za rogiem domu.
Jak ustalili śledczy, zaraz po tym, kiedy zniknął z jej pola widzenia, dorosły mężczyzna na skuterze wykorzystał chwilę jej nieuwagi. Zaprosił malca na siodełko i wywiózł z miejscowości. Od tamtej pory nikt z rodziny nigdy już nie zobaczył Maura.
Prokuratura z Lecce zakończyła śledztwo w sprawie dziecka, które 21 czerwca 1977 roku zniknęło z przydomowego podwórka. Śledczy uznali, że chłopca porwał 79-letni dziś Vittorio R., przyjaciel rodziny i miejscowy fryzjer. - O tym, czy stanie przed sądem, prokurator zdecydował pod koniec grudnia. Nie dostaliśmy jeszcze zawiadomienia, czekamy niecierpliwie na pismo w tej sprawie - mówi mi Antonio La Scala, adwokat państwa Romano. I ujawnia więcej na temat śledztwa, które równolegle prowadziła rodzina.
- Matka rozpoznała Maura w mężczyźnie na okładce magazynu. Znaleźli jego adres, numer telefonu. Zaprosił ich do siebie… - zdradza.
43 lata. Tyle musiało minąć, żeby rodzice Maura doczekali się momentu, w którym działania śledczych w końcu nabiorą tempa.
Ich działania zakończyły się w grudniu. Prokuratorka prowadząca sprawę potwierdziła przypuszczenia rodziców chłopca: znalazła dowody na to, że został uprowadzony przez dorosłego mężczyznę, który odwiedzał jego dom na tyle często, że wszyscy traktowali go jak członka rodziny.
- Zawiadomiła pisemnie niejakiego Vittoria R. o zakończeniu postępowania, w którym figuruje on jako jedyny podejrzany. Postawiła mu zarzut porwania dziecka. To 79-letni dziś mężczyzna, przyjaciel, który przez lata pracował w Racale jako fryzjer - precyzuje mecenas Antonio La Scala.
Nawet jeśli porwał malca, to co z nim zrobił?
Podejrzany, mimo że żyje, nie wniesie do tej historii już nic nowego. Milczy nie bez powodu - cierpi na alzheimera, jest w zaawansowanym stadium choroby.
"Wujek" i porywacze bez twarzy
44 lata temu do domu państwa Romano wchodził bez pukania. - Odwiedzał ich kilka razy w tygodniu. Swego czasu i on, i rodzice Maura należeli do tego samego zboru świadków Jehowy - opowiada mecenas La Scala.
"Dziecko ufało mężczyźnie. Dorosły zabawiał go, zabierał na przejażdżki vespą. Chłopiec zwracał się do niego czułym określeniem 'wujku'" - pisze dziennik "La Repubblica", przytaczając końcowe ustalenia śledczych.
"Wujek" był i przy tym, jak państwo Romano w połowie czerwca odebrali telegram o śmierci dziadka spod Neapolu. Wiedział, na kiedy zaplanowano pogrzeb i kiedy rodziców nie będzie na miejscu.
21 czerwca 1977 roku, chwilę po godzinie 17.30, podjechał skuterem w okolice via Immacolata.
"Wsadził go na siodełko i odjechał w kierunku pól Castelforte, niedaleko Taviano, gdzie miał drugi dom, którego używał przede wszystkim latem" - wnioski prokuratorki cytuje lokalny portal LeccePrima.
"Tam mały Mauro zaczął się bawić z synem R., chłopcem o imieniu Sergio. Ten z kolei kilka chwil później miał być świadkiem, jak Mauro zostaje porwany przez dwóch nieznanych mężczyzn. To do dziś dwa największe znaki zapytania w tej sprawie. Porywacze bez twarzy, bez nazwiska" - czytamy dalej w artykule LeccePrima.
Syn "wujka"
Sergio R. żyje. Nigdy nie wyprowadził się z Racale. W 1977 roku on i Mauro skończyli pierwszą klasę podstawówki, chodzili do tej samej grupy. Wystarczyłoby, żeby opowiedział, co wydarzyło się w tamten wtorek przed osiemnastą w letnim domu rodziców.
Nie opowie.
Pod koniec listopada ubiegłego roku otrzymał wezwanie do prokuratury. "Śledczy przesłuchują syna fryzjera". "Syn fryzjera zeznaje jako świadek w sprawie" - donosiły nagłówki włoskich portali. I Sergio R. bardzo szybko zyskał status podejrzanego. Jak podał lokalny portal Leccenews24, prokuratorka postawiła mu zarzuty składania fałszywych zeznań: "Miał zeznać nieprawdę co do okoliczności porwania Maura, jego wyjaśnienia nie przekonały prokurator Stefanii Mininni".
Nie przekonały, bo nie powiedział jej zbyt wiele - powtarzał tylko, że nic nie pamięta. Dodatkowo zaprzeczył, jakoby miał być świadkiem porwania kolegi. Prokuratorka twierdzi, że było inaczej, ale dowodów mediom nie ujawnia.
Żona "wujka"
Są przynajmniej cztery osoby, które myślą podobnie jak prokuratura. W aktach sprawy znajdują się zeznania właśnie czworga dorosłych mieszkańców Racale, w tym matki Maura, którzy osobiście słyszeli, jak kilka lat po tragedii Sergio drżącym głosem relacjonował im, co się wydarzyło 21 czerwca 1977 roku.
Fragmenty ich relacji przytoczyła dziennikarka RAI w grudniowym odcinku programu "Storie italiane" ("Włoskie historie"):
Opowiedział mi, że kiedy bawili się na działce, nagle nadjechało białe auto i wyszedł z niego wielki, dobrze zbudowany mężczyzna z wąsami. Chwycił Maura pod ramię i wsadził go do samochodu. Mauro próbował się opierać, wyrywać, płakał. Sergio natychmiast uciekł w stronę domu, żeby powiedzieć o tym mamie. Kobieta już miała wyjść z domu, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale przytrzymywała ją babka. Zakładam, że ze strachu, pewnie się bała.
Kiedy Sergio później relacjonował, co się działo, matka mu przerywała, ewidentnie zezłoszczona mówiła: 'Cicho, co ty opowiadasz. Jeśli coś się stanie, nie będę płacić za żadnego adwokata, nic mnie to nie obchodzi'. Sergio odpowiedział wtedy matce: 'Nigdy nie zapomnę tego, co się wtedy wydarzyło'.
Ale teraz twierdzi, że nic nie pamięta. Reporterowi RAI udało się złapać 50-latka przed jego domem, próbował go namówić na dłuższą rozmowę:
- Dobry wieczór. Jestem dziennikarzem, mogę na chwilę przeszkodzić? - zapytał.
- Nie, wyjeżdżam, nie mam nic do powiedzenia - uciął Sergio R.
- A jakieś wspomnienie z tego dnia?
- Nic, nic. Przepraszam, muszę już jechać.
- Jak pan skomentuje fakt, że są świadkowie, którzy pamiętają, jak opowiadał pan, co się wtedy stało?
- Ta sprawa należy do przeszłości. To już się wydarzyło.
- Pan nic nie pamięta?
- Nie. A co miałbym pamiętać? Miałem siedem lat.
75-letnią matkę Sergia, a żonę Vittoria, również przesłuchali śledczy. "Zeznała, że tamtego dnia ani jej, ani męża i dzieci nie było w ich domu letniskowym, a syn nigdy nie opowiadał jej o żadnym porwaniu kolegi" - pisze portal Leccesette.
Prokurator Mininni postawiła jej ten sam zarzut, co synowi. W sprawie składania fałszywych zeznań toczy się przeciwko nim równoległe postępowanie, grozi im od roku do pięciu lat pozbawienia wolności.
Matka Maura
- Znamy tych ludzi bardzo dobrze. Przychodzili do naszego domu, oni przecież nawet pomagali nam w poszukiwaniach - mówiła Bianca Colaianni, matka Maura, w programie "Storie italiane", odnosząc się do zeznań rodziny R. - Po tym, jak Sergio opowiedział mi to po raz pierwszy [w 1997 roku - red.], byłam bliska zawału. Wyjawił mi to dopiero, kiedy dorósł, chwilę przed swoim ślubem. Mówił, że rodzina zabroniła mu o tym komukolwiek wspominać - dodała.
Bianca Colaianni skończy w tym roku 78 lat. Przez ostatnie lata wystąpiła w kilkudziesięciu programach telewizyjnych, większość odcinków można łatwo odnaleźć w sieci. Za każdym razem jest skromnie ubrana, przerzedzone siwe włosy zaczesuje do tyłu. Nie histeryzuje, ale też prawie w ogóle się nie uśmiecha. Najczęściej marszczy brwi, jest bardzo skupiona na tym, co mówi, a mówi zdecydowanie więcej niż jej mąż, który często siedzi u jej boku. Z ich dwojga to ona sprawia wrażenie bardziej zdeterminowanej i walecznej, choć zdarzają jej się momenty, kiedy pod wpływem emocji coś w niej pęka.
Jesienią ubiegłego roku studio telewizyjne RAI po raz kolejny połączyło się na żywo z reporterką, która odwiedziła państwa Romano w Racale. Usiedli razem na marmurowej ławce, w cieniu roślin pnących się po dachu ich ganku. Był wrzesień. Rodzice Maura mieli za sobą kilka przełomowych miesięcy, w mediach zrobiło się głośno o tym, że pojawiła się szansa na rozwikłanie sprawy z 1977 roku. Po Biance było widać, że jest u kresu sił psychicznych i fizycznych.
- Od 43 lat w moim domu nie mówi się o niczym innym. 43 lata łez. Bardzo proszę władze mojego kraju i włoskie media: nie opuszczajcie mnie znowu. Tym razem nam się uda. Nie wierzę, że to będzie trwało kolejne lata, bo ja już nie mam tyle czasu - zaapelowała ze łzami w oczach.
- To jest jak tortury. W dzień i w nocy. Mamy zszargane nerwy, chodzimy od lekarza do lekarza. A oni? Jak ci ludzie dalej żyją? Wiedząc, co mi zrobili? Powinni za to zapłacić - mówiła drżącym głosem.
Najbardziej frustruje ją fakt, że za każdym razem, kiedy jej rodzina jest o krok od prawdy, kończy w ślepym zaułku, bo ktoś komuś każe milczeć. Sergiowi usta zamknęła jego matka. Matce - babka. A babce? Strach? Omertà?
Omertà
Zmowa milczenia naznaczyła życie mieszkańców południa Włoch już dziesiątki lat temu, kiedy nieformalną władzę przejmowały tam pierwsze mafijne klany. Walka z nimi trwa do dziś. Omertà jest głosem z tyłu głowy, który cicho podpowiada: nie odzywaj się niepytany. Bo za gadanie się tam karze, a za milczenie nagradza. Bezpieczniej jest nic nie wiedzieć i niczego nie pamiętać.
- Nieważne, czy chodzi o te większe mafijne afery, czy o drobne lokalne historie, zmowa milczenia zawsze działa na niekorzyść naszej społeczności. Po prostu utrudnia śledztwa. Jestem przekonana, że gdyby 43 lata temu ktoś odezwał się w sprawie Maura, byłaby dziś zamknięta - oceniła w sierpniu w rozmowie ze mną Valentina Murrieri, lokalna dziennikarka LeccePrima.
Świadkowie Jehowy
Dziś Bianca jest mądrzejsza, bo dotknęła ją tragedia, i widzi, jak to jest, kiedy potrzebuje się pomocy, a wszyscy wokół milczą jak zaklęci. Ale sama kilka lat temu zamilkła dla "idei". Przecież Sergio R. już w 1997 roku powiedział jej, że widział, jak jakiś rosły mężczyzna wciąga małego Maura do samochodu i odjeżdża. Mogła od razu zgłosić to służbom. Ani ona, ani jej mąż nie zrobili tego, bo członkowie rodziny R. należeli do tego samego zboru świadków Jehowy, a - jak pisał portal LeccePrima - "ich ówczesna wiara nie pozwalała im oceniać zachowania współbrata".
"Funkcjonariusze z działu dochodzeniowego stwierdzili, że w społeczności religijnej, do której należeli wnioskujący i osoba podejrzewana, panuje klimat powszechnej omerty. Ten aspekt znacznie utrudnił dochodzenie w sprawie" - napisała Annalisa De Benedictis, sędzia nadzorująca w tamtym czasie postępowanie przygotowawcze.
Rodzice Maura krótko po wyznaniu Sergia wystąpili ze zboru. W 2011 roku, kiedy zrobił to również Sergio R., złożyli w prokuraturze wniosek o jego przesłuchanie. Ale i wtedy, i w zeszłym roku nie potwierdził swojej relacji sprzed 11 lat. Ostatecznie w lutym 2012 roku sprawę umorzono po raz drugi (pierwszy raz śledczy zrobili to już rok po zaginięciu dziecka). W obu przypadkach powodem był brak dowodów.
- Niestety, ciężko się o takich sprawach rozmawia. Ja sam na początku musiałem dochodzić do wszystkiego po kolei, a przecież chciałem pomóc rodzicom Maura. Ostrożnie dozowali mi swoje teorie na temat wydarzeń z 1977 roku - mówi nam mecenas Antonio La Scala, pełnomocnik rodziny.
Bianca w końcu się otworzyła i ewidentnie liczy na to, że Sergio R. zrobi podobnie. - On się w końcu zdecyduje i przemówi. Mam nadzieję, że [członkowie rodziny R. - red.] zrozumieją, co ja czuję, i powiedzą w końcu jak było naprawdę - powiedziała 7 stycznia na antenie RAI.
A.S.
Po zakończeniu śledztwa w sprawie porwania obrońcy Vittoria R. złożyli w prokuraturze obszerną odpowiedź na postawione mu zarzuty. Ich wnioski przytacza między innymi portal Leccenews24:
"Nie wszystkie ustalenia śledztwa, na których zbudowano fundament zarzutu, znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości, są niespójne i pełne sprzeczności" - piszą prawnicy. O synu ich klienta, Sergiu R., mówią: "(…) nie ma mocnych dowodów, które potwierdziłyby, że był świadkiem porwania Maura, nie ma nawet na to, że tamtego dnia razem się bawili".
Uważają też, że śledczy niedostatecznie dużo uwagi poświęcili niejakiemu A.S., mieszkańcowi sąsiedniej miejscowości Taviano, który dziś ma 70 lat i siedzi za kratkami: sąd skazał go w ubiegłym roku za molestowanie nieletnich chłopców z okolicy.
- Akurat tutaj się z nimi zgadzam. Przecież to człowiek, który kilka tygodni po zniknięciu małego Maura w 1977 roku wydzwaniał do rodziny Romano i żądał pieniędzy. Mówił, że przetrzymuje chłopca i go torturuje - przyznaje Antonio La Scala, prawnik rodziców.
Karabinierzy złapali go wtedy na gorącym uczynku w budce telefonicznej, tuż po tym, jak któryś raz z rzędu chwycił za słuchawkę.
- Twierdził, że wie, gdzie jest chłopiec. To właśnie on zaprowadził policjantów do Castelforte [gdzie R. miał dom letniskowy - red.], jednak chłopca tam nie znaleziono. Musieli się znać z Vittoriem R. Jego telefony pewnie miały odwrócić uwagę policji, zmylić trop… - podejrzewa mecenas La Scala.
Ostatecznie A.S. stwierdził, że całe porwanie sobie wymyślił. Za wymuszenia odsiedział później cztery i pół roku w więzieniu.
Tamtego dnia, tuż po jego zatrzymaniu, do Castelforte ściągnięto jednak patrole z psami tropiącymi. Funkcjonariusze przeczesywali gaje oliwne i pola rozdzielone niskimi kamiennymi murami. Przy jednym z opuszczonych budynków komendant karabinierów odnalazł kłębek waty nasączony silną chemiczną substancją. Śledczy uznali wtedy, że mógł zostać użyty do uśpienia dziecka, ale na tych ustaleniach się skończyło. Kilka miesięcy po tym drobnym odkryciu, które ostatecznie do śledztwa nic nie wniosło, sprawę umorzono.
Mauro (To ty?)
Mijały lata, sprawa stała w miejscu, a ból po utracie Maura nie malał. Brat, mama i ojciec nauczyli się z nim żyć, co nie oznacza, że kiedykolwiek przestał ich gnębić. Już od tamtego czerwca 1977 roku działali na własną rękę, starali się ustalić, co się stało z ich synem i bratem. W 1999 wydarzyło się coś, co do dziś pozwala im myśleć, że Mauro żyje i mieszka za granicą.
Na pierwszej stronie wrześniowego numeru tygodnika "Novella 2000" (jednego z najstarszych i najpopularniejszych magazynów plotkarskich we Włoszech) pojawił się news o włoskiej aktorce i modelce. Paparazzi sfotografowali ją na plaży. Artykuł głosił, że właśnie znalazła sobie nowego partnera. Obok tekstu zamieszczono zdjęcie szczupłego bruneta w białej kandurze (męska szata sięgająca do kostek, ubiór charakterystyczny dla mieszkańców Półwyspu Arabskiego) i okularach. I podpis: "H. to członek jednej z najbogatszych rodzin Zjednoczonych Emiratów Arabskich".
Przyjaciółka Bianki pewnego dnia przyszła do niej z gazetą w ręku: - "Zobacz, nie przypomina ci kogoś?".
- Rozpoznałam jego oczy. Uderzyło mnie to, po prostu, tak nagle. Pamiętałam, jak na mnie patrzył - wyznała w jednym z grudniowych odcinków programu RAI.
To nie jest podobieństwo, które od razu rzuca się w oczy.
Antonio Romano: - Ja doskonale rozumiem wszystkich, którzy twierdzą, że to nie on. Ja też nie mogłem w to uwierzyć. Mimo że faktycznie - to spojrzenie bardzo przypominało spojrzenie mojego brata, który miał oczy bardzo podobne do mamy oczu.
Znał imię i nazwisko mężczyzny, więc od razu wpisał je w wyszukiwarkę internetową. - Ku swojemu zdumieniu natknąłem się na zdjęcie, na którym wyraźnie widać, że ma bliznę na prawej dłoni. W tym samym miejscu, gdzie kiedyś zranił się Mauro - opowiada. Mauro oparzył się kiedyś żelazkiem mamy.
- Przypadki się zdarzają, pomyślałem, to jest zwyczajnie możliwe. Chwilę później trafiłem na kolejne zdjęcie. I już wtedy przeszły mi ciarki po plecach. Nad lewą brwią mężczyzny zobaczyłem drugą bliznę. Mój brat miał łudząco podobną, dokładnie w tym miejscu. Do dziś pamiętam, jak upadł, tuż obok mnie. Pamiętam, jak po czole spływała mu krew - przypomina sobie Antonio Romano.
Brat
Po tych odkryciach ruszyło ich prywatne śledztwo. Po tygodniach starań udało im się zdobyć telefon domniemanego Maura. - Dzwoniłem do niego kilka razy, tłumaczyłem, o co mi chodzi. W końcu poprosił, żebym przyjechał do Rzymu, gdzie chwilowo był ze swoją włoską partnerką - mówi Antonio.
Kiedy znalazł się w stolicy, do spotkania jednak nie doszło. - Po kilkunastu telefonach odebrał ktoś inny. Mówił po włosku, pytał, dlaczego tu jesteśmy. Tłumaczyłem, że otrzymaliśmy stosowne zaproszenie kilka dni wcześniej. Kolejny głos w słuchawce mówił po arabsku, rozmawiała z nim moja żona, która pochodzi z Bliskiego Wschodu. Nie rozumiał, dlaczego tak nam zależy na kontakcie, w pewnym momencie usłyszeliśmy krzyk: "On nie żyje! Nie żyje! ", po czym rozmówca rzucił słuchawką. Wróciliśmy do domu, do Genewy - relacjonuje nam brat Maura.
Te głosy nie dawały mu spokoju. Czuł, że musi spróbować jeszcze raz. W końcu ośmielił się i w 2005 roku zadzwonił pod numer, którego nauczył się na pamięć już kilka lat wcześniej. - Odebrał znowu on. Mówił po włosku. Pytałem, po co obiecywał, że się zobaczymy, skoro później przestał się odzywać. Nie odpowiadał, tylko ponownie mnie zaprosił, tym razem do Dubaju, gdzie żyje na co dzień. Powiedziałem, że przyjadę, ale mówię serio, bo chcę raz na zawsze zakończyć tę sprawę. Zapewniałem go, że nie będę w żaden sposób ingerował w jego obecne życie - relacjonuje.
Był dobrej myśli. Kupił pudełko szwajcarskich czekoladek i wyruszył w podróż. Jednak, gdy dotarł do hotelu, gdzie mieli się spotkać, dowiedział się, że znów się nie uda. - Głos w słuchawce, tym razem mówiący po francusku, życzył mi miłego pobytu w Dubaju i zalecał jak najszybciej wracać do domu. Zostałem na noc, rano przekazałem w recepcji, że zostawiam upominek i, odrobinę przestraszony, wróciłem pierwszym możliwym samolotem - opowiada Antonio.
Kolejną próbę kontaktu podjęła ich mama. Tym razem chciała coś zdziałać oficjalną drogą. W 2007 roku Bianca zwróciła się do ministerstwa spraw wewnętrznych z prośbą o kontakt z rodziną mężczyzny ze zdjęcia. Udało się do nich dotrzeć dzięki włoskiemu konsulowi w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Antonio: - Otrzymaliśmy wtedy list z odpowiedzią. Ojciec mężczyzny wyrażał ubolewanie z powodu naszej tragedii, ale jednocześnie podkreślił, że nie ma możliwości, żeby jego syn był naszym Maurem. Rodzina znowu zaprosiła nas do Dubaju. Zapewniali, że zafundują nam bilety lotnicze. Bardzo się ucieszyliśmy, zaproponowaliśmy, żeby to oni wybrali datę spotkania. Ale od tamtej pory już nigdy się nie odezwali.
***
- Pyta pani, jak się dziś czuję? Jakby to było wczoraj. W ten przeklęty dzień nie powinienem był go zostawiać samego. To, co się stało, to wyłącznie moja wina. Jeślibym mógł, zamieniłbym się na życie z Maurem. Wszystko, byleby tylko uszczęśliwić mamę, która cierpi już tyle lat - wyznaje Antonio.
- Nie mówię z pewnością, że mężczyzna ze zdjęcia jest moim bratem. Ale wszystko mi na to wskazuje - kończy.
Mecenas (apeluje)
Wszystkie telefony, o których opowiadał Antonio, wnioski włoskiego MSW, a nawet list od jednej z najzamożniejszych rodzin Dubaju - włączone są do akt śledztwa. Teraz, kiedy się zakończyło, dokumenty zostały częściowo ujawnione, zainteresowani mogą ubiegać się o wgląd w prokuraturze w Lecce.
- Nieczęsto zdarza się, że w jakiejś sprawie trafia się na dowód z prawdziwego zdarzenia, jak na przykład nagranie z momentu zabójstwa. U nas również nie udało się takiego znaleźć. Jednak nasze tezy potwierdzają odpowiednie dokumenty. To nie są same zeznania, ale również urzędowe pisma - podkreśla Antonio La Scala.
- Do uzyskania stuprocentowej pewności, że się nie mylimy, konieczny byłby test DNA, do którego oczywiście nikogo nie będziemy zmuszać - dodaje.
7 stycznia, podczas ostatniego spotkania z telewidzami RAI, mecenas rodziny Romano wystosował apel uzgodniony wcześniej z matką i ojcem Maura. Poprosił mężczyznę ze zdjęcia, żeby się do nich odezwał. - Stworzyliśmy pewien prywatny kanał wymiany informacji. Zainteresowany wie, jak może się z nami skontaktować. Po wszystkim znikniemy, nikt o niczym się nie dowie - zapewnia La Scala.
- Wystarczyłby mi jeden telefon, chciałabym go tylko usłyszeć. I powiedzieć: synu, rób to, co każe ci robić serce. Ja wiem, że on żyje - dodała od siebie Bianca.
Jeden telefon. Mecenas nie ukrywa, że zależy im na nim bardziej niż na tym, żeby Vittorio R. stanął przed sądem. - To schorowany człowiek w podeszłym wieku, ten proces nie miałby już sensu, zmarnowalibyśmy dużo czasu. Czekamy na decyzję prokuratora, który albo skieruje sprawę do sądu, albo umorzy sprawę ze względu na przedawnienie [zgodnie z włoskim prawem, w przypadku porwania sprawę można umorzyć po 16 latach od popełnienia przestępstwa - red]. Ja preferuję tę drugą opcję. To umożliwi nam walkę o odszkodowanie w procesie cywilnym - wyjaśnia.
Antonio Romano planuje wydać książkę o sprawie zaginięcia Maura. Pracuje nad ostatnim rozdziałem.
Autorka/Autor: Wanda Woźniak
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne, tvn24.pl