Do tragicznego pożaru apartamentowca w Walencji doszło w czwartek. Burmistrz miasta mówił, że zginęło wtedy co najmniej dziesięć osób. Z dziesiątego piętra płonącego budynku, z żoną i czteromiesięczną córką, uciekał pan Kamil. - Ogień momentalnie się roznosił, to było jak wielka pochodnia. Widzieliśmy, że na niektórych balkonach byli ludzie, którzy krzyczeli. Wołali o pomoc - mówił w rozmowie z redakcją Kontakt 24.
W czwartek w Walencji późnym wieczorem wybuchł pożar w 14-piętrowym apartamentowcu. Lokalne służby przekazały, że ogień pojawił się na czwartym piętrze budynku i rozprzestrzenił się na inne. Do jego gaszenia wysłano szesnaście jednostek straży pożarnej. Na miejscu pojawiło się też pięć karetek pogotowia. Burmistrz miasta Maria Jose Catala poinformował o co najmniej dziesięciu ofiarach śmiertelnych. 15 osób zostało rannych.
Hiszpański dziennik "El Pais" napisał, że w 14-piętrowym apartamentowcu znajduje się 138 mieszkań, które zamieszkuje około 450 osób. W płomieniach stanęła cała fasada budynku, płonące fragmenty budowli spadły na chodnik, a wewnątrz słychać było niewielkie eksplozje - donosił z kolei Reuters.
Na dziesiątym piętrze wieżowca mieszkał pan Kamil z żoną i czteromiesięczną córką. W rozmowie z redakcją Kontakt 24 opowiedział, jak wyglądała ucieczka z płonącego budynku.
Dzień zapowiadał się dość zwyczajne. Pan Kamil w czwartek był w pracy, po powrocie do domu zamówił makaron, zjadł z żoną obiad, miał wywiesić pranie. - Właśnie wtedy poczułem dym, a moją pierwszą myślą było, że ktoś rozpala grilla. Wyszedłem z budynku, chcąc zobaczyć na zewnątrz, czy cokolwiek widać i mój wzrok napotkał płonący balkon - relacjonował rozmówca Kontaktu 24.
"Na jednej ręce miałem córkę, w drugiej transporter z kotem"
Decyzja zapadła szybko mimo alarmu o niebezpieczeństwie. - Nie czekając na nic, pobiegłem do mieszkania i powiedziałem żonie, że wychodzimy i musimy wziąć tylko to co najważniejsze. Zaczęliśmy ubierać córeczkę, zrezygnowaliśmy z wózka, bo po schodach byśmy sobie nie poradzili. Chwyciliśmy kota. Na jednej ręce miałem córkę, w drugiej transporter z kotem. Żona złapała torbę, gdzie były najważniejsze rzeczy dla dziecka. Jeszcze w ostatnim odruchu wziąłem nasze dokumenty - powiedział.
W tym czasie jeden z sąsiadów biegał od drzwi do drzwi, pukał i alarmował o niebezpieczeństwie.
Po otworzeniu drzwi mieszkania małżeństwo zobaczyło na korytarzu kłęby dymu. Rozchodził się "mocno nieprzyjemny zapach". - Żona założyła na twarz córeczki pieluszkę i gdy znowu otworzyliśmy drzwi, widoczność była bardzo słaba, nie widziałem własnej ręki. Było zupełnie czarno od dymu - opowiadał pan Kamil. Dotarcie do wyjścia było trudne, ale mieszkanie, z którego uciekało małżeństwo "było najbliżej wyjścia na klatkę schodową".
"Stały jak sparaliżowane"
- Zaczęliśmy schodzić te dziesięć pięter. Na początku nikogo po drodze nie spotkaliśmy - relacjonował pan Kamil.
- Chyba na drugim piętrze, spotkaliśmy dwie starsze kobiety, które stały jakby sparaliżowane na schodach i nie wiedziały, co robić. Zmusiliśmy je do dalszej ewakuacji. Wyszliśmy z budynku, stanęliśmy za kordonem policji i obserwowaliśmy, jak wszystko płonie - opowiadał.
"Ogień momentalnie się roznosił, to było jak wielka pochodnia"
- O 18:09 płonęła już połowa budynku. Ogień momentalnie się roznosił, to było jak wielka pochodnia. Widzieliśmy, że na niektórych balkonach byli ludzie, którzy krzyczeli. Wołali o pomoc. Córka o dziwo była spokojna, zasnęła przytulona i zawinięta w chustę. (...) Emocje były na wysokim poziomie, martwiliśmy się o wszystko. Dopadła nas rezygnacja - przyznał w rozmowie z Kontaktem 24.
Po wyjściu z bloku przyszedł czas na myślenie o miejscu na spędzenie najbliższej nocy. - Postanowiliśmy, że trzeba coś zorganizować, trzeba znaleźć lokum na tę noc, trzeba zacząć działać - powiedział pan Kamil.
Pan Kamil opowiadał, że jego rodzina otrzymała dużo wsparcia od bliskich, ale też od członków facebookowej grupy, która zrzesza Polaków w Walencji. Wiele osób kontaktowało się z nim między innymi w sprawie leków i sprzętu dla dziecka. - Ludzie z mojej pracy i nasze rodziny wykazywali się ogromną inicjatywą, chcieli pomóc, zaczęli szukać noclegu. Niestety Walencja jest mocno obłożona w tym czasie, zwłaszcza że zbliża się święto ognia - mówił. Tymczasowo znaleźli się w hotelu.
- To fantastyczne, że z każdej strony wszyscy chcą nam pomóc, aczkolwiek poczucie tego, iż było tak blisko do tragedii, jest dramatyczne - przyznał rozmówca.
Redakcja Kontaktu 24 już w czwartek otrzymała informację, że budynek zamieszkiwali Polacy. Pan Kamil opowiadał, że zobaczył sąsiadów: Polkę i jej syna, gdy wybiegał z płonącego budynku. Według jego informacji "są cali i zdrowi". - O innych Polakach nic nie wiem. Sytuacja jest bardzo rozwojowa, urząd miasta ma z nami kontakt, mamy pomoc zewsząd. Na razie jest trudno, bo to świeża sytuacja, emocje jeszcze nie opadły. Dostaliśmy propozycję rozmowy z polską panią psycholog - dodał.
Źródło: Kontakt 24, tvn24.pl