Konflikt rosyjsko-ukraiński w ostatnich tygodniach stał się przede wszystkim wojną artylerii. Tak jak podczas wojen światowych obie strony przerzucają się tyloma rakietami i pociskami, że najłatwiej byłoby je liczyć w wagonach. Artylerzyści polują nie tylko na piechotę i czołgi przeciwnika, ale i na jego działa i wyrzutnie rakiet. Pomagają im radary, drony i satelity. W tej grze Rosjanie mają przewagę ilości, lecz po stronie Ukrainy może stanąć jakość. Ale tylko pod warunkiem, że dostawy z Zachodu będą kontynuowane.
Ukraina broni się przed rosyjską inwazją już cztery miesiące. W początkowym okresie walk agresorzy próbowali szybko zająć stolicę kraju, Kijów, atakując z północy, od strony Białorusi, i z północnego-wschodu, z terytorium Rosji. Gdy to się nie powiodło, Rosjanie wycofali z tej części Ukrainy, pozostawiając po sobie dowody na popełnione zbrodnie wojenne w takich podkijowskich miejscowościach, jak Bucza i Makarów. Od kilku tygodni walki koncertują się w Donbasie, którego część osiem lat temu udało się oderwać pod szyldem dwóch separatystycznych republik ludowych - donieckiej i ługańskiej. W lutym tego roku, tuż przed inwazją, prezydent Rosji Władimir Putin oficjalnie uznał - jako jedyny na świecie - niepodległość obu państewek w granicach całych ukraińskich obwodów - donieckiego i ługańskiego, podczas gdy wtedy kontrolował około 30 procent terytorium każdego z nich.
Obecnie, w drugiej połowie czerwca, jednym z ostatnich skrawków obwodu ługańskiego, który pozostaje pod kontrolą ukraińską, jest Siewierodonieck, przed atakiem Rosjan miasto około stutysięczne. To tutaj koncentrują się najcięższe walki. Według relacji strony ukraińskiej poszczególne kwartały miasta przechodzą z rak do rąk. Z całą pewnością w starciu ważną role odgrywa artyleria, którą Rosjanie ostrzeliwują dzielnice mieszkalne i przemysłowe. - Budynki, które zajmowaliśmy wczoraj, zostaną dzisiaj zniszczone ich artylerią. Musimy się z nich wycofać, bo nie ma sensu tam zostawać - powiedział niedawno dowódca ukraińskiego batalionu, który broni miasta. Dodał, że taktyka Rosjan polega na tym, że "jeśli zobaczą Ukraińców zajmujących pozycję, nie szturmują i nie przejmują budynków", lecz "po prostu równają je z ziemią".
"Obecnie toczy się wojna artylerii", którą Ukraina przegrywa - przyznał niedawno wiceszef ukraińskiego wywiadu wojskowego. Także polski minister obrony Mariusz Błaszczak doszedł do wniosku, że "wojna na Ukrainie pokazała, jak istotna jest artyleria" i "dlatego Polska musi stać się potęgą artyleryjską". Pod koniec maja resort obrony oficjalnie zapytał rząd USA o możliwość zakupu wyrzutni HIMARS, których rakiety - w zależności od typu - mogą razić cele odległe o około 80 lub 300 kilometrów. MON - wynika z zapytania - chce mieć tej broni więcej niż mają same Stany Zjednoczone.
Skąd taka zmiana w charakterze walk? Dlaczego Rosjanie działają w ten sposób? Jak mogą im się przeciwstawić Ukraińcy? I jaką rolę odgrywają w tym dostawy z Zachodu? O to wszystko zapytaliśmy byłego przełożonego polskich artylerzystów w Wojskach Lądowych, emerytowanego generała brygady Jarosława Kraszewskiego. Z byłym szefem Wojsk Rakietowych i Artylerii, opinii publicznej szerzej znanym jako najważniejszy wojskowy doradca Andrzeja Dudy w pierwszych latach prezydentury, już raz analizowaliśmy dla czytelników tvn24.pl rolę artylerii w konflikcie rosyjsko-ukraińskim. Było to jednak w pierwszym miesiącu inwazji, gdy wciąż decydujący dla przebiegu walk był manewr. Obecnie walki mają charakter bardziej pozycyjny i pod wieloma względami przypominają to, co działo się na frontach pierwszej i drugiej wojny światowej.
"Żeby zdobyć Siewierodonieck, muszą go zniszczyć"
Generał Kraszewski zwraca uwagę, że wycofując się spod Kijowa, Rosjanie skrócili front, ale nadal rozciąga się on na długości około tysiąca kilometrów, od Chersonia na południu Ukrainy, który agresorom udało się zająć stosunkowo łatwo w pierwszych dniach inwazji, przez Donbas na południowym wschodzie, gdzie obecnie toczą się najcięższe walki, po Charków na północnym wschodzie, skąd Rosjanie się wycofali, ale tylko na tyle, by mogli wciąż ostrzeliwać miasto. Tymczasem rosyjskie siły zbrojne mają na Ukrainie od 70 do 100 batalionowych grup taktycznych, liczących od 700 do 900 ludzi. - To zdecydowanie za mało, w dodatku bataliony wycofane spod Kijowa są już zmęczone walką. Mają duże straty w ludziach i sprzęcie - wskazuje Kraszewski.
Co więcej, obie strony ponoszą straty. - Dlatego dla bezpieczeństwa i zachowania przy życiu żołnierzy, którzy są wyszkoleni i mają doświadczenie w walce - mówię tu przede wszystkim o Rosjanach - przechodzą do etapu, który jest nazywany ogniowym przygotowaniem natarcia - mówi emerytowany oficer. Celem takiego ostrzału w wykonaniu artylerii lufowej i rakietowej, ale także lotnictwa, jest obezwładnienie ukraińskiej obrony tam, gdzie zamierzają uderzyć Rosjanie. Jednak, jak mówi nasz rozmówca, "ogniowe przygotowanie natarcia może trwać w nieskończoność, zupełnie jak podczas pierwszej wojny światowej, na przykład w bitwie pod Verdun".
- Rosjanie, żeby zdobyć Siewierodonieck, muszą go zniszczyć, tak jak zniszczyli Grozny podczas drugiej wojny czeczeńskiej i Aleppo w trakcie wojny domowej w Syrii, i tak jak niedawno zniszczyli Mariupol. Stąd długotrwała walka artylerii i użycie lotnictwa - podkreśla Kraszewski.
Czy najeźdźcy mogliby zdobyć miasto bez obracania go w ruinę? Po pierwsze, mają za mało żołnierzy, po drugie, ponieśliby przy tym duże straty - wynika z odpowiedzi generała. - Żeby zdobyć stutysięczne miasto takie jak Siewierodonieck, Rosjanie musieliby rzucić do boju około 20 batalionowych grup taktycznych - szacuje na szybko Kraszewski, podkreślając, że byłoby to zajmowanie miasta kwartał po kwartale związane z ponoszeniem ciężkich strat przez atakujących i obrońców. - Jeżeli Rosjanie nie mają takiego potencjału, a obecnie moim zdaniem nie mają, to muszą zniszczyć miasto, powodując ogromne straty wśród ludności i infrastruktury cywilnej. Z tego samego powodu zbombardowali teatr w Mariupolu, w którym chronili się cywile - wyjaśnia emerytowany oficer.
Maszynka do mielenia
Kraszewski dodaje, że to najprostsza metoda, bo nie naraża się własnych żołnierzy. - Amerykanie mówią, że tam, gdzie nie trzeba wysyłać żołnierza, wysyła się stal, czyli rakiety i pociski. Żeby nie narażać życia żołnierza, prowadzi się długotrwały ostrzał artyleryjsko-rakietowo-lotniczy. Właśnie to robią Rosjanie w Siewierodoniecku - wskazuje generał i dodaje, że rosyjskie założenia są takie, że do osiągnięcia powodzenia w natarciu trzeba mieć co najmniej trzykrotną przewagę nad obrońcami, a najlepiej pięciokrotną.
Choć skala jest mniejsza, to metody dokładnie te same. Rosyjska artyleria strzela tak jak Armia Czerwona w drugiej wojnie światowej. To wtedy artylerzyści spod znaku czerwonej gwiazdy dorobili się określenia "miasoróbka" (rus. мясорубка), co oznacza po prostu maszynkę do mielenia mięsa. - Takie zadania jak wał ogniowy, stały ogień zaporowy i ruchomy ogień zaporowy, to są pomysły Rosjan. Wystrzeliwało się przy tym wagony amunicji. Później przez długie lata, jeszcze w czasach Układu Warszawskiego, każdy oficer artylerii musiał umieć takie zadania zaplanować i wykonać - wspomina artylerzysta, który naukę w szkole oficerskiej rozpoczął w 1988 roku.
Jak to jest być wkręconym w taką "maszynkę do mielenia mięsa"? To dosadnie tłumaczy ukraiński generał brygady Dmytro Krasilnikow, który dosłużył się już tytułu Bohatera Ukrainy, czyli najwyższego orderu w swojej ojczyźnie. - Mamy wielu żołnierzy, którzy są wysoce zmotywowani. Są gotowi na walkę z przeciwnikiem w bliskim kontakcie. Potrafią stanąć przeciw czołgowi jedynie z granatnikiem. Ale po dwóch-trzech dniach pod ciągłym ogniem artylerii ci ludzie tracą wolę do życia i do zwycięstwa, wiarę w armię i w ogóle swoje państwo - ostrzega generał. - Użycie artylerii jest tak szerokie, że w wielu przypadkach na jeden pluton [około 40 ludzi - red.] spada od dwóch do czterech tysięcy pocisków w ciągu pół dnia. Wszystko jest dosłownie zaorane i niestety ponosimy straty - przyznaje ukraiński oficer, dodając, że Rosjanie mają dużo samobieżnych dział i wyrzutni rakietowych. Bez ich zniszczenia - zastrzega - ukraińska piechota będzie ponosiła ciężkie straty i nie będzie w stanie wypełnić stawianych przed nią zadań. Dlatego apeluje o dostawy dział, wyrzutni rakietowych i amunicji krążącej, czyli dronów samobójców z Zachodu.
Ukraińcy też potrafią zrobić z własnej artylerii właściwy użytek. Dobrym przykładem jest zniszczona rosyjska przeprawa przez rzekę w okolicy miejscowości Biłohoriwka.
Grad odłamków
Artylerzyści mają sposoby, by jak najbardziej zwiększyć promień rażenia wybuchających pocisków. Rzecz sprowadza się do tego, by eksplodowały one nad ziemią, a nie przy uderzeniu w nią, bo wtedy część odłamków wbija się w glebę zamiast w przeciwnika. Historycznie był to tak zwane strzelanie odbitkowe - nastawiało się zapalnik pocisku, żeby działał ze zwłoką, następnie strzelało się przy niskich kątach podniesienia lufy, trochę tak jak na wodzie puszcza się kaczki. Pocisk odbijał się od podłoża i wybuchał w powietrzu. Obecnie stosuje się zapalniki zbliżeniowe. Efekt ten sam - eksplozja 30-50 centymetrów nad ziemią i odłamki zasypujące znacznie większy obszar niż w razie eksplozji bezpośrednio na ziemi - wyjaśnia Kraszewski.
To właśnie odłamki są podstawą rażenia pocisków armatnich i rakiet. Sama eksplozja służy przede wszystkim rozpędzeniu kawałków skorupy pocisku lub rakiety do bardzo dużej prędkości. Po drugie, pociski i rakiety są tak konstruowane, by eksplozja rozrywała je na odłamki o zaostrzonych krawędziach. Jedno w połączeniu z drugim sprawia, że człowiek, nawet w hełmie i kamizelce kuloodpornej, jest dla nich miękki jak gąbka. Oderwane kończyny, rozerwane klatki piersiowe, ucięte głowy, ciała przecięte na pół - ludzie, którzy nie zdążą uciec lub się schować, po prostu nie mogą przeżyć. Szanse na ujście z życiem mają ci ukryci w bunkrach lub piwnicach. Albo okopach, o ile nie będzie bezpośredniego trafienia. Przy odrobinie szczęścia przetrwać mogą także załogi czołgów i wozów opancerzonych, ale one z reguły są słabiej opancerzone od góry, z tyłu i po bokach, więc ryzyko śmierci jest duże. Nawet jeśli załoga przetrwa, to pojazd z reguły nie nadaje się do dalszej walki. Chociażby dlatego, że odłamki potrafią stłuc wszystkie peryskopy i celowniki, bez których nie da się prowadzić ognia ani nawet jechać.
Jak daleko sięga promień rażenia odłamków z pojedynczego pocisku? Przy kalibrze (średnicy lufy) 155 mm to 25 metrów. Taki kaliber to wspólny standard w NATO, a więc także w działach, które od niedawna są dostarczane Ukrainie. Niewiele mniej jest przy kalibrze 152 mm, używanym przez Rosjan i Ukraińców od początku inwazji. Tylko że prawie nigdy nie strzela jedno działo. Rosjanie zazwyczaj strzelają jedną baterią, czyli sześcioma działami - obserwuje generał Kraszewski. Te sześć dział, strzelając po cztery pociski (dlaczego tyle, o tym później) na niewielki odcinek frontu, jest w stanie przeorać każdy cel powierzchniowy.
Jeszcze większe piekło potrafi zgotować artyleria rakietowa, czyli współczesne katiusze. Jedna wyrzutnia BM-21 Grad, używana zarówno przez Rosjan, jak i przez Ukraińców, potrafi wystrzelić w salwie 40 pocisków, które są w stanie przeorać obszar wielkości boiska piłkarskiego. - Nie ma czego szukać w takim miejscu - komentuje generał. I przypomina, że w jednej rosyjskiej baterii jest sześć wyrzutni, a w dywizjonie - 18.
Tysiące pocisków dziennie
Wspominany na początku zastępca szefa ukraińskiego wywiadu wojskowego powiedział w tym miesiącu, że strona ukraińska zużywa dziennie 5-6 tysięcy pocisków artyleryjskich, a jej zapasy są praktycznie na wyczerpaniu. Szacował też, że rosyjska przewaga pod względem artylerii jest jak 10-15 do jednego i dlatego apelował o dostawy z Zachodu.
5-6 tysięcy pocisków dziennie to szacunki strony ukraińskiej dotyczące całego obszaru starć, od Chersonia przez Donbas po Charków. A ile każdego dnia wystrzeliwują nie Ukraińcy, a Rosjanie, i nie na całym froncie, lecz tylko w rejonie Siewierodoniecka, gdzie walki są najcięższe? Generał Kraszewski, jak sam zaznacza, bardzo ostrożnie szacuje, że potrzebują co najmniej od trzech do pięciu tysięcy pocisków dziennie. - To absolutne minimum - zastrzega. I tłumaczy problemy z tym związane. - To są duże wyzwania logistyczne. To trzeba dowieźć. Amunicja jest w skrzyniach, jest hermetycznie zabezpieczona. Trzeba ją rozhermetyzować, odtłuścić i przygotować do strzelania - wylicza. Każde zanieczyszczenie, każda drobinka piasku na pocisku, jeśli dostanie się do lufy, pod wpływem temperatury i ciśnienia, które wytwarzają się przy strzale, zamienia się w kawałek skały, który ryje lufę od środka. Tak uszkodzone działo staje się śmiertelnym zagrożeniem dla własnej obsługi.
Gdy myśliwy jest również zwierzyną
Artyleria, przez wieki względnie bezpieczna na tyłach własnych wojsk i siejąca spustoszenie w szeregach przeciwnika, dorobiła się takich określeń, jak "bóg wojny" czy u Anglosasów - "król bitwy" (ang. king of battle). Dopiero od stulecia stanowiska haubic są w zasięgu oddziaływania lotników, początkowo zresztą niezbyt groźnych. Ale rozwój techniki w czasie zimnej wojny sprawił, że artylerzyści nie są już tylko myśliwymi. Coraz częściej są jednocześnie i myśliwymi, i zwierzyną.
Po pierwsze, przyczyniło się do tego skonstruowanie radarów rozpoznania artyleryjskiego połączonych z szybko rozwijającymi się komputerami. Radar wykrywa nadlatujący pocisk lub rakietę. A że zawsze taki obiekt porusza się po krzywej balistycznej, komputer, znając fragment trajektorii, jest w stanie obliczyć, gdzie pocisk spadnie, a przede wszystkim, skąd został wystrzelony. Stąd już tylko krok do otwarcia ognia, który w języku wojskowych zwie się kontrbateryjnym, bo jego celem jest artyleria przeciwnika.
Swoje zrobił także rozwój bezzałogowych statków powietrznych. W powszechnej świadomości zakorzeniły się raczej obrazy amerykańskich predatorów i tureckich - kupionych przez Ukrainę, a wcześniej przez Azerbejdżan - bayraktarów TB2. One same przenoszą pociski rakietowe lub bomby, a następnie rażą nimi cele. Tak było w Afganistanie i Górskim Karabachu, tak jest teraz w Ukrainie. Ale równie istotne jest wykorzystanie dronów na rzecz artylerii - do wyszukiwania celów, w tym dział, wyrzutni i stanowisk dowodzenia przeciwnika, do korygowania własnego ognia i wreszcie do oceny jego skutków. Taką samą rolę mogą pełnić także rozpoznawcze satelity.
- Wprowadzenie radarów rozpoznania artyleryjskiego, rozpoznawczych dronów i zobrazowania satelitarnego sprawiło, że pobyt na stanowisku ogniowym dłuższy niż trzy-cztery minuty oznacza pewną śmierć - przestrzega generał Kraszewski.
Wskazuje przy tym, że są filmy z wojny w Ukrainie, które pokazują, że ostrzał kończy się na trzech-czterech pociskach (na tylu, o ilu pisaliśmy powyżej). - Można się dziwić, dlaczego nie pada więcej, skoro widać, że cel nie jest jeszcze całkowicie zniszczony, ale to wynika z tego, że Ukraińcy nie chcieli dłużej strzelać, bo Rosjanie mogliby ich wykryć. To jest szybkie wstrzeliwanie - jeden pocisk, potem korekta i drugi pocisk, za trzecim razem idzie już salwa ognia skutecznego, a następnie zwijają się ze stanowiska - wyjaśnia ekspert.
Dostawy z Zachodu
Na Ukrainie trwa więc polowanie jednych na drugich, w którym liczą się ilość i jakość. Ilość działa na korzyść Rosjan, ale jakość może przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Ukraińców. Jednak tylko, jeśli Zachód posłucha ich błagań o broń i amunicję. Przed rosyjską inwazją i w początkowym okresie walk Ukraińcy dostawali przede wszystkim lekką broń przeciwpancerną i przeciwlotniczą. Symbolem tego okresu stały się przenoszone przez pojedynczych żołnierzy naramienne wyrzutnie pocisków rakietowych. Umiejętnie używane przez Ukraińców strącały rosyjskie samoloty i śmigłowce lub obezwładniały czołgi, bojowe wozy piechoty i kołowe transportery opancerzone. To pozwoliło najpierw osłabić impet ofensywy na Kijów, potem ją całkowicie zatrzymać, aż wreszcie zmusić napastników do wycofania się z tej części kraju.
Teraz, gdy walki mają charakter bardziej pozycyjny i toczą się przede wszystkim w Donbasie, Ukraina prosi Zachód o dostawy broni ciężkiej - czołgów, dział i wyrzutni rakiet - oraz amunicji do nich. Dostała już lub obiecano jej dostawę pewnej liczby wyrzutni rakietowych M270 MLRS i M142 HIMARS (skonstruowanych w USA) oraz haubic samobieżnych Krab (Polska), CAESAR (Francja), Panzerhaubitze 2000 (PzH 2000; produkowane w Niemczech i dostarczone wspólnie z Holandią) i haubic holowanych M777 (produkt brytyjski, ale używany głównie przez siły zbrojne USA, które przekazały działa Ukrainie).
Większość tych wyrzutni rakietowych i haubic pozwala Ukraińcom strzelać spoza zasięgu artylerii rosyjskiej. Jeśli chodzi o artylerię lufową, decydują o tym przede wszystkim dwa czynniki. Tym mniej ważnym jest kompozycja ładunku miotającego, który wyrzuca pocisk z lufy. Tym bardziej ważnym jest długość samej lufy. Żeby to wyjaśnić, musimy na chwilę się zatrzymać.
Dlaczego rozmiar ma znaczenie
Kaliber jest tu najmniej ważny, ale żeby przejść dalej, wyjaśnijmy po prostu, co to jest. To nic innego jak średnica przewodu lufy w najwęższym miejscu. Armie sprzymierzone starają się używać tego samego kalibru amunicji, niezależnie, czy chodzi o broń strzelecką (pistolety i karabinki), czy o artylerię. Pocisków o takich samych wymiarach można używać w różnych działach. Upraszcza się logistyka, artyleria jednej armii może strzelać amunicją z zapasów drugiej, byle była pod ręką.
Tym wspólnym, podstawowym kalibrem Układu Warszawskiego było 152,4 mm. Z takimi armatami przystąpili do obecnej wojny i Rosjanie, i Ukraińcy. Ale w NATO podstawowy kaliber to 155 milimetrów. I takie haubice dostają teraz Ukraińcy od swych przyjaciół.
Różnica trzech milimetrów między działami z Zachodu i Wschodu sama w sobie nie oznacza niczego poważnego. Co najwyżej nieco większa lub nieco mniejsza ilość trotylu rozrzuca odłamki na nieco większą lub nieco mniejszą odległość.
Ale - jak tłumaczy generał Kraszewski - "zasięg to głównie kwestia długości lufy", a tę artylerzyści mierzą w… kalibrach. Samobieżne polskie Kraby, francuskie CAESAR-y i niemieckie PzH 2000 mają lufy o długości 52 kalibrów, czyli nieco ponad ośmiu metrów (52 razy 155 milimetrów). Tylko holowane amerykańskie M777 to 39 kalibrów, czyli niewiele więcej niż sześć metrów. Idzie za tym mniejsza donośność, ale to działa kompaktowe i lekkie, skonstruowane z założeniem, że da się je podwiesić pod śmigłowiec lub podczepić do zwykłego pick-upa. W dodatku wymagające znacznie krótszego szkolenia obsługi. - Działa samobieżne są bardziej skomplikowane i trudniejsze w szkoleniu, a czas, jaki mają Ukraińcy, jest ograniczony - tłumaczy emerytowany oficer. I dodaje, że w szkole oficerskiej uczył się na pamięć wszystkich tajników samobieżnej 152-mm armatohaubicy Dana, poprzedniczki współczesnego Kraba, przez dwa i pół roku.
Tylko że umiejętność wykorzystania bardziej skomplikowanych, samobieżnych zachodnich haubic o dłuższej lufie ma dla Ukraińców większe znaczenie niż krótszych, holowanych. - Sam fakt, że Ukraińcy dostali działa, które mają lufy o długości 52 kalibrów, przy użyciu klasycznej amunicji są w stanie strzelać na odległość 30-40 kilometrów. Już to daje wielką przewagę Ukraińcom, bo wychodzą oni spod zasięgu artylerii rosyjskiej. Są w stanie swobodnie operować, zmieniać stanowiska ogniowe i ze znacząco zmniejszonym ryzykiem bycia wykrytym i bycia narażonym na ogień kontrbateryjny przeciwnika - podkreśla generał.
I tu dochodzimy do kolejnego czynnika, czyli amunicji. Istnieje ta klasyczna, po prostu wyrzucana z lufy przy pomocy ładunku miotającego. I taka o przedłużonym zasięgu, czyli z gazogeneratorem, urządzeniem, które trochę przypomina silnik rakietowy, ale nie zapewnia dodatkowego ciągu, lecz niweluje opór aerodynamiczny powstający za lecącym pociskiem i tym samym zwiększa jego zasięg.
Nawet koło jest inne na Wschodzie i Zachodzie
Tylko że ani Rosja nie wyprodukowała znaczących ilości amunicji o przedłużonym zasięgu, ani Ukraina nie dostała takiej od państw Zachodu. Liczy się więc przede wszystkim amunicja klasyczna. Rosjanie oczywiście skonstruowali własną armatohaubicę o lufie o długości 52 kalibrów, czyli prawie ośmiu metrów (152,4 mm razy 52). Tylko że nie osiągnęli takiej doskonałości, jeśli chodzi o ładunki miotające. W rezultacie rosyjski klasyczny pocisk kalibru 152 mm z lufy o długości 52 kalibrów, takiej jak w samobieżnej 2S19 Msta-S, leci na odległość nie większą niż około 25 kilometrów. Tymczasem analogiczne lufy w NATO pozwalają 155-mm pociskom na donośność od 30 do 40 kilometrów.
Przejście na kaliber NATO to dla Ukrainy wielkie korzyści. Ale są też problemy. Ukraina nigdy nie produkowała amunicji w takim kalibrze. Sami artylerzyści muszą także zmienić sposób myślenia. Wszystko przez to, że na małych przyrządach celowniczych trudno posługiwać się podziałką na 360 stopni i dalej na tysięczne części stopnia. Dlatego i na Wschodzie, i na Zachodzie dzieli się koło na mniejszą liczbę części. Tylko że w systemie posowieckim jest ich 6000 tysięcy, a w NATO - 6400. Łatwo o pomyłkę, jeśli do tej pory funkcjonowało się w jednym systemie, a teraz trzeba przejść na drugi.
Oprócz dział są jeszcze dostarczane Ukrainie zachodnie wyrzutnie rakietowe - wspominane MLRS i HIMARS. Najnowsza amunicja do nich to rakiety, które mogą niszczyć cele na dystansie około 80 lub 300 kilometrów. Prawdopodobnie jednak - przypuszcza generał Kraszewski - Kijów nie otrzymał takiej amunicji, lecz starszą, o donośności 30-40 kilometrów. To na razie wystarczy, bo rosyjskie i ukraińskie BM-21 Grad potrafią posłać rakiety co najwyżej na 21 kilometrów, a w praktyce strzelają na 15-16 kilometrów, bo wtedy jest największe prawdopodobieństwo trafienia.
Autorka/Autor: Rafał Lesiecki
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Maxym Marusenko/NurPhoto via Getty Images