Ukrywali się tygodniami w gruzach ostrzeliwanego przez Rosjan Mariupola. Kiedy chcieli wydostać się z miasta, okupant postawił im wybór: wyjechać do Rosji albo zginąć. Opowiadają, że wywożono ich do obozów filtracyjnych, do których trafili też inni szukający drogi ucieczki ukraińscy cywile. - Nie muszę wyjaśniać, co one przypominają. To przerażające - mówiła o takich obozach ambasador USA przy ONZ. Dziennikarze CNN rozmawiali z osobami, które z desperacji wybrały drogę do Rosji.
Ataki z lądu, powietrza i morza obróciły Mariupol w gruzy. Rosjanie zniszczyli lub uszkodzili 90 procent jego infrastruktury - przekazały władze tego położonego na wschodzie Ukrainy miasta. Zbombardowano między innymi teatr dramatyczny i szkołę artystyczną, w której szukały schronienia setki kobiet i dzieci. Zaatakowano z powietrza także szpital położniczy.
W mieście wciąż uwięzionych pozostaje około stu tysięcy osób. Żyją w tragicznych i stale pogarszających się warunkach bez wody, żywności i prądu. A ponieważ komunikacja z miastem jest znacząco utrudniona, mieszkańcy nie wiedzą, kiedy mogą bezpiecznie wyjść ze schronów i w jaki sposób się ewakuować. Wiele prób utworzenia korytarzy humanitarnych z miasta nie powiodło się z powodu ciągłych ostrzałów.
Wojska rosyjskie i separatystyczne nie pozwalają na swobodne opuszczenie miasta i zamiast tego przewożą cywilów do tak zwanych obozów filtracyjnych utworzonych w samozwańczej donieckiej republice we wschodniej Ukrainie, którą Kreml uznał za niepodległą - pisze CNN. Dodaje, że wicepremier Ukrainy Iryna Wereszczuk oszacowała, iż od początku inwazji rosyjskiej około 45 tysięcy Ukraińców zostało przymusowo deportowanych.
Rada Miejska Mariupola w oświadczeniu stwierdziła, że brak zgody Rosji w sprawie bezpiecznego tworzenia korytarzy humanitarnych i stworzenie przez nią obozów filtracyjnych jest częścią szerszego planu tuszowania zbrodni wojennych popełnionych przez żołnierzy rosyjskich. "Okupanci próbują zidentyfikować wszystkich potencjalnych świadków okrucieństw i zniszczyć ich za pomocą obozów filtracyjnych" - oświadczyła rada. CNN nie zweryfikowało tych twierdzeń.
Dziennikarze przypominają o bolesnych wspomnieniach przymusowej deportacji milionów ludzi z Ukrainy, w tym o wysiedleniu Tatarów krymskich w 1944 roku przez Józefa Stalina, które później uznane zostało za ludobójstwo. Obozy filtracyjne zostały stworzone przez Rosjan także podczas I wojny w Czeczenii (1994-1996). Organizacje broniące praw człowieka dokumentowały rozległe nadużycia, fizyczne i psychiczne tortury oraz egzekucje, jakich mieli dopuszczać się tam rosyjscy żołnierze.
- Nie muszę wyjaśniać, co przypominają te tak zwane obozy filtracyjne. Jest to przerażające i nie możemy od tego odwracać wzroku - zwracała uwagę w ubiegłym tygodniu Linda Thomas-Greenfield, ambasador USA przy Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Na jednej z konferencji prasowych mer Mariupola Wadym Bojczenko przekazał, że niektórzy z jego sąsiadów i znajomych z miasta zostali wywiezieni do Rosji wbrew ich woli.
- Uzbrojony człowiek przychodzi w nocy i mówi, że to ewakuacja. Ludzie, którzy przebywali w schronie od około 20 dni, wychodzą, są wsadzani do samochodu i gdzieś wysyłani. Rano widzą, że to już nie Ukraina. Potem wsadza się ich do pociągów, i wysyła dalej, w głąb Rosji - opisywał Bojczenko.
Moskwa twierdzi, że zarzuty o przymusowym wywożeniu cywilów to kłamstwa. Śledztwo CNN w sprawie nielegalnej deportacji ujawniło jednak, że mieszkańcom Mariupola dawano dwie opcje do wyboru: wyjechać do Rosji albo zginąć. Dziennikarze stacji przeprowadzili wywiady z dziesięcioma osobami, które wywieziono do Rosji. Opublikowali trzy z tych rozmów.
Dla ich bezpieczeństwa osoby te są nazywane jedynie po imieniu lub występują pod pseudonimem. Wszyscy rozmówcy udostępnili CNN dowody podróży, w tym kopie rosyjskich kart migracyjnych, które wypełnili na granicy.
Andriej, 45 lat
45-letni Andriej, trener lekkiej atletyki, ukrywał się ze swoimi sąsiadami w piwnicy, która po tygodniach ciężkich ostrzałów zaczęła się zawalać. Kiedy miał możliwość skorzystania z telefonu, dzwonił i pisał do swojej żony Iryny, 50-letniej nauczycielki angielskiego mieszkającej na przedmieściach Kijowa.
Mężczyzna był zdesperowany, aby znaleźć bezpieczną drogę ucieczki z Mariupola. - Wydawało się, że nie ma wyjścia - przyznawał w rozmowie z CNN. Jak dodał, zrozumiał, że trafi "albo do donieckiej republiki, albo do Rosji".
Iryna pokazała dziennikarzom wiadomości, jakie otrzymywała od Andrieja. Każda była podpisana datą i godziną. Mężczyzna wyrażał w nich frustrację, sygnalizował, że nie jest w stanie zlokalizować konwojów ewakuacyjnych, o których mu wspominała. Zapewnił, że będzie próbował bezpiecznie wydostać się z oblężonego miasta. Iryna skontaktowała się także ze swoją matką mieszkającą w Rosji, z którą wcześniej ograniczyła kontakty z powodu nieporozumień dotyczących ataku Rosji na Ukrainę. Zapytała, czy gdyby Andriej nie miał innego wyjścia, czy mógłby przyjechać do niej. Jej matka się zgodziła.
"Nie chciał jechać do Rosji, chciał wrócić do domu, naprawdę chciał wrócić. Ale w takiej sytuacji trzeba było zdecydować: albo wyjechać i przeżyć, albo zostać w Mariupolu i umrzeć od kuli albo pod gruzami" - przyznała Iryna.
17 marca sąsiad ostrzegł Andrieja, że nadciąga wojsko rosyjskie, że Rosjanie wchodzą do mieszkań i domów i zarządzają ewakuację. Następnego dnia Andriej i jego sąsiedzi wyszli ze schronu i udali się do punktu kontrolnego. Tam żołnierze tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej kazali mężczyznom rozebrać się do pasa, przeszukali, sprawdzili ich paszporty, po czym zabrali ich samochodami około 25 kilometrów na wschód, do nadmorskiego miasteczka Bezimenne.
Andriej opowiadał, że został umieszczony w budynku szkoły, gdzie - jak wspomniał - ponownie sprawdzono jego paszport i telefon komórkowy. Urzędnicy zapytali go, czy planuje tu zostać, czy chce udać się gdzie indziej. - Być może było tylko kilka osób, które chciały wyjechać do Rosji. Ale w zasadzie wszyscy chcieli wrócić na Ukrainę - relacjonował. Zaznaczył, że żadna z tych osób nie dostała takiej możliwości.
21 marca Andriej został zabrany do Dokuczajewska, miejscowości położonej ponad 100 kilometrów na północ, w obwodzie donieckim. Trafił do miejsca, które określił jako obóz filtracyjny. Tam - jak mówił - pobrano mu odciski palców, sfotografowano, przeszukano jego telefon i pobrano z niego kontakty.
Dwa dni później został przewieziony z powrotem na południe, do Nowoazowska, a następnie przez granicę do Rosji, gdzie przeszedł przez odprawę celną, sprawdzono mu paszport i podbito kartę migracyjną. 24 marca został przewieziony autobusem do Taganrogu, rosyjskiego miasta portowego nad Morzem Azowskim. Stamtąd pojechał pociągiem do Woroneża, gdzie obecnie mieszka razem ze swoją teściową.
Andriej relacjonował, że na stacji kolejowej w Taganrogu widział innych Ukraińców, którzy nie mieli pieniędzy ani dokumentów, a którzy następnie zostali przetransportowani pod przymusem do Penzy, ponad tysiąc kilometrów dalej na północny wschód, w głąb Rosji.
Mężczyzna przyznał, że wciąż zastanawia się, jak wrócić z Woroneża na Ukrainę. Jedną z opcji, którą bierze pod uwagę, jest podróż przez Białoruś.
- Niektórzy ludzie na Ukrainie mogą myśleć, że ci, którzy wyjechali do Rosji, są zdrajcami. To są sytuacje wyjątkowe. Większość ludzi rozumie, że jechaliśmy tam, gdzie możemy się wydostać. Niektórzy nie rozumieją, że nie mieliśmy wyboru… Mieliśmy tylko jedną drogę - przyznał.
Anna, 24 lata
24-letnia Anna, z zawodu tłumaczka, przez dwa tygodnie ukrywała się wraz z rodziną w schronie w północnej części Mariupola, na przedmieściach. Jak relacjonowała, pewnego dnia do środka wdarli się żołnierze.
- Powiedzieli: "To rozkaz: kobiety i dzieci muszą wyjechać". Niektórzy cywile spytali, czy mogą zostać. Odmówiono im - mówiła. Mężczyźni byli ubrani w wojskowe mundury i uzbrojeni, jednak kobieta zaznaczyła, że nie przedstawili się i nie nosili oznaczeń pozwalających na ich identyfikację.
Jak relacjonowała Anna, ze schronu wyprowadzono wówczas 90 kobiet i dzieci. Wśród tych osób znalazły się jej matka, nastoletni brat, babcia, ciocia i jej dwoje dzieci. Kobieta została przewieziona do budynku szkoły w pobliskim mieście, gdzie w nocy została przesłuchana przez funkcjonariuszy służb. 16 marca trafiła do Bezimennego, gdzie skierowano ją do "obozu meldunkowego".
Kobieta relacjonowała, że w dużym wojskowym namiocie zgromadzono tam setki ludzi z Mariupola. Jeden z żołnierzy powiedział, że było tam około 900 osób. Wszystkim pobrano odciski palców i sfotografowano ich, a także przeszukano ich telefony i pobrano z nich kontakty.
- Wprowadzają twoje dane do bazy - adres, numer telefonu i dane paszportowe. Następnym etapem jest przesłuchanie - wyjaśniała Anna. Zadawane pytania dotyczyły polityki, stosunku do samozwańczej donieckiej republiki i władz rosyjskich, obejmowały także informacje o krewnych służących w batalionie Azow, głównej siły armii ukraińskiej walczącej z Rosjanami w Mariupolu.
Po kilku godzinach Anna - jak mówiła - została odwieziona do granicy z Rosją. Tam otrzymała kartę migracyjną i kupon na 10 tysięcy rubli (równowartość około 520 złotych). Następnie rosyjskie służby celne podstemplowały ich dokumenty, a potem przewieziono ich na przesłuchanie prowadzone przez mężczyznę, który - jak podejrzewa Anna - mógł być oficerem rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa. - Byliśmy traktowani jak przestępcy, przetrzymywani jako własność Rosji. Nie czułam, że możemy swobodnie wyjechać - oceniła.
Potem, w eskorcie funkcjonariuszy służb, została odprowadzona na autobus do Taganrogu. Następnym przystankiem była stacja kolejowa. Tych, którzy nie mieli w Rosji rodziny ani przyjaciół, ani pieniędzy na transport, wysyłano do Włodzimierza, miasta położonego 1300 kilometrów na północ. Anna przekazała, że jej ciotka i dzieci, które uciekły z Mariupola bez żadnych dokumentów, zostały właśnie tam wywiezione.
Jej matka, babcia i brat wyjechali do Rostowa nad Donem. Pozwolono im na to, bo mieli tam przyjaciół. Z Rostowa Anna pojechała pociągiem do Moskwy, a następnie dostała się do Petersburga. 22 marca przekroczyła granicę Rosji i trafiła do północnej Estonii. Matce Anny również udało się opuścić Rosję.
24-latka przyznała, że czuła, iż proponowana przez Rosjan ewakuacja z Mariupola jest "pułapką". I choć bała się jechać do Rosji, przyznała, że lęk przed pobytem na okupowanym przez rosyjskie siły obszarze Ukrainy był większy niż przed wywiezieniem do Rosji.
Dmitrij, 21 lat
Dmitrij przeniósł się do Mariupola w lutym, aby podjąć tam naukę na uniwersytecie. Niecały miesiąc później 21-letni student studiów magisterskich, po wybuchu wojny, wraz z tysiącami innych ludzi ukrywał się w kompleksie sportowym.
14 marca pojawili się tam żołnierze donieckiej samozwańczej republiki. - Powiedzieli: "Przejmujemy budynek. Ewakuujcie się", ale nie powiedzieli, dokąd się udać - relacjonował. - Uśmiechali się, my odwzajemnialiśmy uśmiechy - dodał.
Jak mówił, tłumy cywilów udawały się pieszo do punktu kontrolnego utworzonego w pobliżu jednego z centrów handlowych. Tam zobaczyli autobusy z namalowaną literą "Z" - symbolem poparcia dla rosyjskiej inwazji. Dmitrij przyznał, że nigdy wcześniej nie widział tego znaku.
Jak mówił, ludzie kierujący ewakuacją mówili cywilom, że mogą zostać zabrani do Rosji lub znaleźć własną drogę ucieczki na Ukrainę. Przekonywano ich jednocześnie, że władze ukraińskie nie zrobią nic, aby zorganizować pomoc. "Nikt cię nie ewakuuje. Ukraińskie władze mają to gdzieś" - wspominał 21-latek słowa żołnierzy.
Dmitrij powiedział, że autobusy zawiozły ich ponad 15 kilometrów na północny-zachód do Nikolśke, gdzie przewieziono ich do "obozu meldunkowego" utworzonego w budynku szkoły. - Była tam rosyjska pomoc humanitarna i plakaty, wszystko po to, by udawać, że nam pomagają - opowiadał. W szkole rejestrowano przyjeżdżające osoby, sprawdzano im paszporty i wpisywano na listę "uchodźców".
Niedługo potem - jak mówił Dmitrij - cywile usłyszeli, że nie ma dla nich miejsca w mieście, po czym zabrano ich autobusami do Rosji. Na przejściu granicznym w Nowoazowsku zostali ponownie przesłuchani, sprawdzono też ich telefony. - Naprawdę baliśmy się o nasze dokumenty, myśleliśmy, że je zabiorą. Ale tak się nie stało - wyjaśniał.
Mężczyzna relacjonował, że powiedziano jego grupie, że wszyscy zostaną wysłani do Rostowa, ale zamiast tego trafili do ośrodka dla uchodźców utworzonego w olimpijskiej szkole sportowej w Taganrogu. Tam, jak powiedział student, dostał kartę SIM, jedzenie i przybory toaletowe.
Niedługo potem trafiła do niego wiadomość o odjeżdżającym do Jarosławia pociągu. Postanowił nim pojechać.
Finalnie Dmitrij trafił w okolice Jarosławia, gdzie - jak opowiadał - setkom osób przyznawano status uchodźcy, wydawano im rosyjskie karty bankowe, oferowano pracę. Według niego przesłuchiwali ich agenci FSB. - Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Moim zdaniem próbowali nas zasymilować - ocenił.
Ukraińcy, z którymi rozmawiał wtedy Dmitrij, planowali wydostać się z Rosji. Estonia wydawała się dla nich najlepszą opcją.
Mężczyzna zarejestrował otrzymaną kartę bankową, aby rosyjscy krewni mogli wysłać mu ruble. Kupił bilety kolejowe do Moskwy, potem do Petersburga i wreszcie do Iwangorodu. Na przejściu Iwangorod-Narwa, na estońskiej granicy został zapytany przez rosyjskiego urzędnika, dlaczego podróżuje bez dokumentów. Miał przy sobie ukraiński dowód osobisty, ale nie paszport.
- Kobieta, która wzięła moje dokumenty do rejestracji, zapytała mnie: "Dlaczego do diabła przyjechałeś na granicę bez międzynarodowego paszportu?" - opowiadał Dmitrij w rozmowie z CNN. Jak dodał, odpowiedział jej: "A dlaczego, do diabła, siłą zabrałaś mnie z mojej Ukrainy?".
Źródło: CNN, tvn24.pl