Jak dotąd po pożarach, które na początku tego tygodnia szalały w Attyce w Grecji znaleziono 83 ciała, ale służby uważają, że może ich być więcej. - Brałam udział w wielu akcjach ratowniczych, ale czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałam - opowiadała Mania Bikof z organizacji Lifeguard Hellas. Jak mówiła, kiedy wybuchły pożary, jechała do płonącego lasu, gdzie miała ratować dzikie zwierzęta. Wtedy otrzymała telefon od kolegi, krzyczącego do słuchawki: "Zostawcie zwierzęta i przyjeżdżajcie tutaj ratować ludzi".
W poszukiwaniach bierze udział wielu ochotników z różnych organizacji pozarządowych. Wśród nich znajdują się członkowie Lifeguard Hellas - grupy ratowników wodnych od lat znanych ze swojej działalności na greckiej wyspie Lesbos, gdzie pomagają uchodźcom.
- W naszej grupie mamy około 35 ochotników. W Mati byliśmy jako jedni z pierwszych, już w poniedziałek wieczór. Pracujemy w systemie zmianowym, 24 godziny na dobę. Najpierw pomagaliśmy wyciągać ludzi z morza, teraz uczestniczymy w poszukiwaniach osób zaginionych, co tak naprawdę oznacza poszukiwanie ciał, oraz dostarczaniu suchego prowiantu i napojów osobom znajdującym się na terenach dotkniętych tą katastrofą - wyjaśniała Mania Bikof, która wraz ze swoim mężem Spirosem Mitritsakisem założyła organizację Lifeguard Hellas ponad 20 lat temu.
Dzień ochotników związanych z organizacją Bikof zaczyna się od tego, że jeśli warunki pogodowe są sprzyjające, wsiadają na łódź i przeszukują wybrzeża wokół Rafiny i Mati od strony morza. To trwa około czterech godzin. Przez następne trzy godziny robią to samo, ale pieszo, od strony lądu.
- Naszym głównym zadaniem jest zwykle ratowanie tonących, ale od pożaru minęło tyle czasu, że istnieje całkowita pewność, iż nikogo żywego już nie znajdziemy. Dlatego postanowiliśmy również zająć się dystrybucją suchego prowiantu i napojów, a także pomaganiem ludzi w różnych sytuacjach. Mamy w tym doświadczenie, ponieważ w listopadzie zeszłego roku robiliśmy to samo na terenach powodziowych w Mandrze - wyjaśniała Bikof.
"Te poszukiwania będą trwały bardzo długo. Będą żmudne"
Teren, na którym pracują członkowie Lifeguard Hellas, obejmuje Mati, które zostało całkowicie zniszczone przez płomienie i pobliskie wioski, w których wiele domów ocalało. Zarówno w Mati, jak i w pozostałych miejscowościach nie ma wody i prądu, ponieważ ogień stopił wszystkie kable i rury. W Mati znajduje się obecnie około stu mieszkańców, ale w innych wioskach jest ich o wiele więcej.
- Rozdajemy wśród nich herbatniki, chleb, wodę, soki. Docieramy do domów położonych na terenach odległych, takich, gdzie nie ma sklepów, a właściciele nie mogą nigdzie dojechać, bo ich samochody spaliły się - relacjonowała Bikof. - Często zdarza się też, że ktoś prosi nas o wyniesienie ze swojego domu jakiegoś ciężkiego sprzętu. Wszyscy jesteśmy silni, dobrze zbudowani, więc chętnie to robimy - dodała.
Na pytanie, czy w domach przez nich odwiedzanych członkowie Lifeguard Hellas odnaleźli zwłoki ofiar pożaru, Bikof odpowiedziała przecząco. - Szczerze mówiąc, myślę, że nie jesteśmy przygotowani do tego rodzaju poszukiwań. Do tego potrzeba innego rodzaju ekspertów. Wczoraj słyszałam, że w jednym z domów, które już raz przeszukano, po powtórnym sprawdzeniu odkryto zwłoki. Rzecz w tym, że one nie przypominały zwłok - zaznaczyła.
- Te poszukiwania będą trwały bardzo długo. Będą żmudne. Nie wspominając nawet o tym, że trzeba będzie także przeczesać lasy, bo nikt nie wie, czy tam nie mieszkali jacyś uchodźcy albo bezdomni, o których nikt się nie upomina - dodała.
Pomagają także zwierzętom
Praca Lifeguard Hellas odbywa się wśród zgliszczy, gdzieniegdzie jeszcze unosi się dym, a ziemia jest tak gorąca, że trudno po niej chodzić. Na pogorzeliskach można mieć też kłopoty z oddychaniem. Ratownicy wyposażeni są w specjalne obuwie i maski, ale poruszają się bardzo wolno, ponieważ na terenach zniszczonych przez pożar panuje teraz ogromny ruch samochodowy.
- Niestety, oprócz wozów strażackich, służb medycznych i porządkowych i tym podobnych organizacji, przyjeżdża tu teraz mnóstwo ludzi, żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Mówią, że jadą sprawdzić co stało się z ich domem, a tak naprawdę chodzi o tak zwaną wycieczkę krajoznawczą. To bardzo ogranicza szybkość, z jaką możemy się przemieszczać - podkreśliła Bikof.
Jak dodała, jej organizacja pomaga także zwierzętom. - W samochodzie zawsze mamy jedzenie dla psów i kotów. Niestety, w Mati wszystkie psy, które były przywiązane do bud, spłonęły. Tylko te, które biegały samopas, przeżyły. Ale w innych miejscach wiele przeżyło. Wczoraj o drugiej nad ranem, w jednym z domów w Neo Voutzas znaleźliśmy klatki z dwoma dużymi psami. Były strasznie głodne, więc je nakarmiliśmy, zanotowaliśmy adres i przekazaliśmy informację innej grupie ochotników, która zajmuje się wyłącznie ratowaniem zwierząt - opowiadała.
"Krzyczał: zostawcie zwierzęta i przyjeżdżajcie tutaj ratować ludzi"
Bikof wspomina, że jej organizacja dotarła do Mati i Rafiny, gdzie pożar wybuchł w poniedziałek około godziny 17, jako jedna z pierwszych, ponieważ właśnie jechali do innego pożaru w lasach nieopodal miasta Penteli. Tam planowali ratować dzikie zwierzęta.
- W tym także się specjalizujemy - wyjaśniała. - Mieliśmy zająć się dzikimi zwierzętami, które uciekały od pożaru i tak je nakierować, żeby pobiegły w stronę specjalistów, którzy mieli im pomóc. O godzinie 18 jechaliśmy samochodem na wysokości Rafiny, kiedy nagle otrzymaliśmy telefon od naszego kolegi, który tam mieszka. Krzyczał: zostawcie zwierzęta i przyjeżdżajcie tutaj ratować ludzi.
Ratownicy skręcili do portu w Rafinie i między 19 a 4 rano we wtorek, wraz z miejscowymi rybakami i strażą wybrzeża, uczestniczyli w wielkiej akcji ratowniczej mającej na celu dotarcie do jak największej liczby ludzi, którzy - aby uniknąć pożaru - weszli do morza.
- Warunki były ciężkie, silny wiatr, duże fale. Dla dużych, drewnianych łodzi rybackich, wypełnionych ludźmi, manewrowanie między skałami i powrót do portu był bardzo trudny. Część z nas płynęła razem z nimi, a część czekała w porcie, żeby pomóc przy wyładunku ludzi i udzielić pierwszej pomocy - relacjonowała Bikof.
- Brałam udział w wielu akcjach ratowniczych, ale czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałam. Żar z pożaru był tak silny, że ludzie musieli odpłynąć od brzegu na odległość 50-60 metrów, ale nawet tam czuło się te płomienie. Wokół latały płonące szyszki, uderzały w nas jak fajerwerki. Kiedy podpływaliśmy do nich, wszyscy krzyczeli. Co kogoś wyciągnęliśmy, mówił nam: tutaj zaraz obok mnie pływała moja sąsiadka, uratujcie ją. Więc szukaliśmy tej sąsiadki, ale jej już nie było - dodawała.
Jej zdaniem szybkość, z jaką rozprzestrzenił się pożar w Mati, sprawiła, że wielu ludzi nie miało żadnej szansy się uratować.
- Ludzie odbywali popołudniowe drzemki. Zanim wstali z łóżka, ich domy już były w płomieniach. Pożar szedł jak błyskawica. Ci, którzy próbowali uciec, często nie mieli dokąd, bo większość znajdujących się tam willi jest nielegalna, co z kolei oznacza brak tras ewakuacyjnych i tak gęstą zabudowę, że pomimo bliskości morza ludzie nie mogli się do niego dostać - tłumaczy Bikof.
Członkowie Lifeguard Hellas planują zostać do niedzieli na obszarze zniszczonym przez pożary. Mówią, że jeśli będzie to potrzebne, zostaną dłużej. Opłacają swoją działalność z własnej kieszeni, ale na ich profilu na Facebooku jest podany numer konta, na które można też wpłacać dotacje.
Autor: pk//now / Źródło: PAP