Kraj zmierza do katastrofy. Warto wypowiedzieć te słowa, by zdać sobie sprawę z tego, w jakiej kondycji znajduje się Bośnia i Hercegowina. Prawie połowa ludzi nie ma tam pracy, a politycy największych partii zdecydowali właśnie, że kolejne lata to najlepszy czas, by zagrać kartą etniczną. Mówią otwarcie o rozbiciu Bośni lub zmianie jej wewnętrznych granic. Zachód, który 20 lat temu napisał dla tego kraju konstytucję, na wszystkie pytania odpowiada "nie". Ale ta odpowiedź nikogo już nie zadowala.
Każdy tekst o Bośni i Hercegowinie należy zaczynać od przypomnienia tego, jak 20 lat temu społeczność międzynarodowa stworzyła państwo, które dziś jest już tylko własną karykaturą.
Bośnia trzech narodów
W 1995 r. zakończyła się wojna w byłej Jugosławii. W Dayton (USA) podpisano wówczas traktat pokojowy, na mocy którego stworzono niepodległą Bośnię i Hercegowinę. Niebywałe okrucieństwo, jakiego doświadczyli jej obywatele w czasie wojny, doprowadziło społeczność międzynarodową do wniosku, że jedynym sposobem na osiągnięcie stabilizacji w regionie będzie powołanie do życia kraju, w którym na każdym poziomie instytucji zapanuje równość między trzema narodami: Muzułmanami (Boszniakami), Chorwatami i Serbami. Dokonano więc niewiarygodnej z perspektywy czasu rzeczy - stworzono kraj, w którym niemal wszystko postanowiono dzielić i mnożyć przez trzy.
Bośnia i Hercegowina ma zatem dzisiaj trzech prezydentów trzech narodowości, z których każdy przewodzi prezydium kraju przez trzecią część roku. Ma jeden parlament krajowy, ale też trzy mniejsze parlamenty – autonomicznej Republiki Serbskiej, Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i okręgu Brczko, a w ramach RS i FBiH dziesięć innych, jeszcze mniejszych parlamentów okręgów mających autonomię w ramach autonomii. Każdy z nich też ma własny, lokalny rząd.
Wszystkie ministerstwa na wszystkich poziomach funkcjonowania administracji mają trzech równorzędnych szefów resortów. Jest trzech ministrów sprawiedliwości, trzech ministrów transportu, trzech ministrów spraw wewnętrznych itd. Na cud zakrawa, że Bośnia wysyła na zagraniczne placówki tylko po jednym ambasadorze.
Dziel i rządź
Wszystko to przypomina kafkowski zamek, w którym jedynym znającym drogę do wyjścia jest zawsze urzędnik. Przedstawiciele największych serbskich i chorwackich partii politycznych w Bośni zdecydowali więc, że czas ten zamek zburzyć.
W ostatnich dniach kwietnia odbyły się kongresy trzech kluczowych na bośniackiej scenie politycznej partii: serbskiego Sojuszu Niezależnych Socjaldemokratów (SNSD), Chorwackiej Partii Demokratycznej (HDZ), a także boszniackiego Sojuszu dla Lepszej Przyszłości (SBB). Zapadły na nich decyzje o wyborze tych samych władz, tradycyjnie polegających na twardym, narodowym elektoracie. Partie te prowadzą najczęściej politykę podkreślającą animozje między poszczególnymi narodami Bośni i Hercegowiny, poszukiwanie porozumienia w sprawach istotnych dla kraju konsekwentnie od lat ograniczając do minimum.
Tym razem jednak, nowi-starzy liderzy serbskiej i chorwackiej partii wygłosili hasła bezpośrednio sugerujące potrzebę rozbicia lub nowego podziału Bośni.
Milorad Dodik – szef SNSD i obecny prezydent autonomicznej Republiki Serbskiej – podpisał na kongresie deklarację, w której obiecano przygotowanie do 2018 roku referendum niepodległościowego serbskiej części Bośni. "W oparciu o wyniki referendum, instytucje rządowe RS zaproponowałyby pokojowy rozpad Bośni i Hercegowiny" - stwierdzono m.in. w dokumencie.
Powołane po wojnie i kierowane przez społeczność międzynarodową Biuro Wysokiego Przedstawiciela, kontrolujące w istocie porządek w państwie trzech narodów, zareagowało na te wieści natychmiast, zaznaczając w komunikacie, że "żadna z autonomicznych części BiH nie ma prawa się od niej oderwać". Przypomniano, że w lutym rząd BiH podpisał dokument o współpracy z UE, w którym stwierdzono, że kraj, który chce wejść do Unii, zobowiązał się do niej wkroczyć "w całości".
SNSD w innym dokumencie podpisanym na kongresie stwierdziła też, że zastrzega sobie prawo do reprezentowania Republiki Serbskiej we "współpracy z wszelkimi instytucjami i instrumentami międzynarodowymi" na drodze do polepszenia sytuacji gospodarczej kraju i "nie będzie czekała na decyzje rządu Bośni i Hercegowiny, a także innych instytucji międzynarodowych na pomysły dotyczące poprawy sytuacji kraju".
Jak zwracają uwagę eksperci portalu BalkanInsight.com, oznacza to potwierdzenie zapędów Dodika do prowadzenia polityki (również międzynarodowej) bez oglądania się na Sarajewo, urząd Wysokiego Przedstawiciela czy Unię Europejską.
W marcu ubiegłego roku Dodik pokazał, na co go stać, w imieniu Republiki Serbskiej uznając aneksję Krymu przez Rosję. Tamta deklaracja wywołała oburzenie zarówno w Sarajewie, jak i w Brukseli, ale nie przeszkodziła Dodikowi w wygraniu późniejszych wyborów parlamentarnych w serbskiej części Bośni.
Z kolei chorwacka HDZ wybrała na szefa w Bośni Dragana Czovicia – dotychczasowego lidera prawicowej formacji, a zarazem jednego z trzech prezydentów Bośni i Hercegowiny.
Czović po wyborze na kolejne cztery lata wezwał do "konstytucyjnej reorganizacji" Federacji BiH w ramach Bośni. Zaproponował, by obecne 10 autonomicznych kantonów tworzących połowę kraju zredukowano do czterech. Jednym z nich miałaby się stać zamieszkała w zdecydowanej większości przez Chorwatów Hercegowina na południowym zachodzie kraju. Jej stolicą jest Mostar, w którym zresztą obradował kongres. W planach HDZ Hercegowina miałaby mieć autonomię co najmniej równą tej, jaką dzisiaj ma Republika Serbska. Taki wariant oznaczałby de facto podzielenie kraju na trzy równorzędne części.
Boszniacka SBB - druga największa partia polityczna wspierana przez Muzułmanów - wybrała z kolei ponownie na szefa magnata medialnego i budowlanego, Fahrudina Radonczicia.
SBB na właściwie wszystkich poziomach władzy w Bośni jest w opozycji, a co za tym idzie, jej szefostwo postanowiło poczekać na zapowiadający się w kolejnych miesiącach upadek rządu centralnego i rządu Federacji BiH.
SBB jest partią prawicową, z jednej strony dążącą do wprowadzenia Bośni do Unii Europejskiej, z drugiej strony jednak chcącą, by kraj stał się też członkiem Ligi Państw Arabskich. To sprawia, że ani Chorwaci, ani Serbowie nie chcą z nią współpracować. SBB chciałaby też doprowadzić do zmiany konstytucji kraju i powierzyć kierowanie nim tylko jednemu prezydentowi, który miałby trzech zastępców.
Ta propozycja – wobec procentowo najliczniejszych w skali kraju Boszniaków – zapewne doprowadziłaby do prześcigania się w podnoszeniu napięcia etnicznego przez chorwackich i serbskich polityków.
Pochodzenie to też granica dla młodych
W Bośni i Hercegowinie problem napięć etnicznych jest rzecz jasna wykorzystywany niekiedy do przesady przez polityków, ale utrzymywanie się od lat tych samych formacji na krajowej scenie politycznej jest dowodem na to, że to problem o wiele bardziej złożony i w ogromnym stopniu odzwierciedlający postawy społeczne.
W lutym ubiegłego roku w kilkunastu miastach kraju na ulice wyszli wspólnie Chorwaci, Boszniacy i Serbowie. Byli wściekli na rządzących za katastrofalną sytuację w kraju, a zwłaszcza za postępujące, najwyższe w Europie, bo blisko 50-procentowe bezrobocie i brak jakichkolwiek planów uzdrowienia sytuacji państwa, którego 40 proc. budżetu pochłaniają wydatki na państwową administrację. Stała się ona w opinii obywateli oddzielną kastą społeczną.
Po kilku tygodniach protestów i kilkunastu dymisjach w regionalnych rządach, a także nowych wyborach do parlamentu w federacyjnej części Bośni, wszystko jednak wróciło do punktu wyjścia, głosy znów bowiem dostały te same partie polityczne. Znów Chorwaci zagłosowali na Chorwatów, Boszniacy na Boszniaków, a Serbowie na Serbów.
Opublikowany w ostatnich dniach i komentowany w bośniackich mediach "sondaż" również uwidocznił wyraźne podziały wśród nawet najmłodszych obywateli kraju, którzy kierują się paradygmatem etnicznym w podejmowaniu najważniejszych decyzji życiowych. W badaniu przeprowadzonym na czterech sarajewskich uczelniach wyższych, wśród studentów wszystkich trzech narodowości, pytano o możliwość rozpoczęcia związku z osobą należącą do innej grupy etnicznej.
Aż 45 proc. studentów odpowiedziało, że nigdy by się nie związało z kimś z obcego kręgu kulturowego. 42 proc. stwierdziło, że nie miałoby z tym problemu. Dalsze 3 proc. nie potrafiło na to pytanie odpowiedzieć, a 10 proc. uznało, że "być może" byłoby to możliwe. Te 10 proc. zdaje się jednak sugerować, że wcześniej po prostu nigdy o tym nie myślało. Również tym 10 proc. – podobnie jak 45 proc. absolutnie przekonanym o braku takiego wyboru – nie przyszło do głowy "mieszanie się" i wprowadzanie do rodziny kogoś innej wiary lub przynależności etnicznej.
Niektórzy studenci – pytani o to, co usłyszeliby od rodziców po przyprowadzeniu do domu "obcego" - odpowiadali np., że usłyszeliby wyrzuty o to "co", a nie "kogo" przyprowadzili, o to, że "wpuścili do domu mordercę swoich dziadków", "zbrodniarza" lub dowiedzieli się, że sprowadzają na bliskich "niebezpieczeństwo".
Taki przykład z Sarajewa może jedynie wskazywać na to, że na bośniackiej prowincji wybory dotyczące przyszłość związków i ogólne pojęcie "otwartości" na inne grupy etniczne, są jeszcze bardziej "jasne", radykalne, a mieszkańcy małych miasteczek i wsi w całym kraju, którzy doświadczyli wojny bezpośrednio, często w najokrutniejszy sposób, mają z pewnością jeszcze poważniejsze problemy z akceptacją sąsiadów.
Dwie mapy. Dwie Bośnie
Coraz trudniej zresztą w dzisiejszej Bośni i Hercegowinie o znalezienie wsi o zróżnicowanej strukturze etnicznej, choć dosyć dużo jest ich wciąż w środkowej części kraju, w granicach federacji oraz na południowym wschodzie, w części serbskiej.
Przed wojną Bośnia i Hercegowina była tą częścią federacyjnej Jugosławii, w której w pewnym stopniu nawet ziścił się sen komunistów o stworzeniu narodu jugosłowiańskiego, w którym "stopiliby się" w jedno Serbowie, Chorwaci, Muzułmanie, Albańczycy i Macedończycy. W odróżnieniu od innych części Jugosławii w Bośni mieszane małżeństwa były bowiem na porządku dziennym, a mapy pokazujące rozlokowanie przedstawicieli trzech narodów przed 1992 rokiem uzmysławiają, jak różnorodne kulturowo i etniczne były te tereny.
Przed wojną w Bośni, która toczyła się w latach 1992-95, w około 1/3 gmin leżących obecnie w granicach Republiki Serbskiej dominowali Muzułmanie. Tam żyli od pokoleń, w miejscach takich jak np. Srebrenica i okoliczne wsi. Tam jednak - ale również na innych terenach - bośniaccy Serbowie w czasie wojny dokonali tak niewyobrażalnych zbrodni, że wielu Muzułmanów uciekło na zachód i dziś żyje w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej. Zajmują oni głównie jej centralną część oraz północno-zachodni kraniec.
Serbowie w czasie wojny uciekali z kolei masowo z terenów pogranicza Bośni i Chorwacji oraz z samych ziem chorwackich, głównie w wyniku przeprowadzonej w 1995 r. ofensywy tych ostatnich. Akcja "Burza" zmusiła ponad 200 tys. Serbów do ucieczki, a towarzyszące jej zbrodnie dokonywane przez Chorwatów, za które w Hadze był sądzony m.in. gen. Ante Gotovina (po latach ku wściekłości Serbów uniewinniony), zmieniły krajobraz etniczny na północy BiH.
Ogółem w latach 1995-96, gdy Bośnia otrzymała nowe, również wewnętrzne granice, wewnętrzną emigrację rozpoczęły setki tysięcy ludzi. Wielu pozostało jednak w swoim domach i tak jak np. tysiące kobiet, których synów, mężów i ojców wymordowano, wciąż żyją w Srebrenicy, na co dzień mijając na ulicach ludzi, którzy uczestniczyli w ludobójstwie.
Oddzielenie się Republiki Serbskiej od reszty BiH mogłoby więc mieć katastrofalne skutki, nagle bowiem - w kraju zdominowanym przez Serbów - znalazłaby się blisko 20-proc. mniejszość boszniacka, tak bardzo nieufna w stosunku do sprawujących tam rządy, jak tylko można to sobie wyobrazić.
Równocześnie Muzułmanie nie chcieliby też się znaleźć w ramach chorwackiej Hercegowiny, nie mając połączenia z rządem w Sarajewie. Dlaczego? Okresem wojny w byłej Jugosławii, o którym zwykło się najczęściej pisać, jest bowiem ten od 1994 roku, gdy obie grupy postanowiły wspólnie walczyć przeciwko wojskom bośniackich Serbów. Tymczasem wcześniej Chorwaci i Muzułmanie prowadzili ze sobą regularną wojnę, której symbolem stało się wysadzenie w powietrzne ponad 400-letniego mostu w Mostarze, łączącego dwie jego główne dzielnice.
Chorwaccy i serbscy politycy, spoglądając na mapy współczesnej Bośni, widzą więc często po prostu regiony, w których przedstawiciele ich narodowości stanowią większość. Wojna w byłej Jugosławii pokazała, że "większość" w języku radykalnych polityków zawsze oznaczała "wszystkich", a część zawsze "całość".
Nie da się podzielić Bośni i Hercegowiny, licząc na spokojny przebieg takiego procesu. Nie da się też jednak zachować status quo. Zachód nie godzi się na jakiekolwiek zmiany porozumienia z Dayton, ale po 20 latach od tamtego wydarzenia, mało kto w Bośni chce już Zachodu słuchać.
Oryginał porozumienia z Dayton zaginął zresztą w 2008 roku. Nie został odnaleziony.
Autor: Adam Sobolewski\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: wikipedia.org