Od publicznego bagatelizowania skali problemu, przez pierwsze restrykcje, po oświadczenie o zakażeniu koronawirusem i pogorszenie stanu zdrowia. Strategia walki z epidemią COVID-19, na którą zdecydował się Boris Johnson, budzi wiele kontrowersji. Pisze o nich Michał Sznajder, dziennikarz TVN24 BiS.
NAJWAŻNIEJSZE INFORMACJE O KORONAWIRUSIE. RAPORT TVN24.PL >>>
- Od niedzielnego wieczoru premier jest pod opieką lekarzy w St Thomas' Hospital (Szpitalu Świętego Tomasza - przyp. red.) w Londynie, gdzie został przyjęty z powodu utrzymujących się objawów zakażenia koronawirusem. W ciągu tego popołudnia stan premiera pogorszył się i, za radą swojego zespołu medycznego, został przeniesiony na oddział intensywnej terapii w szpitalu - powiedział rzecznik biura premiera.
"Tej roli Boris Johnson nie umie zagrać, i to widać"
Samą informację o zakażeniu Johnson podał półtora tygodnia temu na Twitterze, pisząc: "Mam łagodne objawy koronawirusa, czyli gorączkę i utrzymujący się kaszel. Za radą lekarza poddałem się testowi, który wykazał wynik pozytywny. Tak więc pracuję z domu i izoluję się".
Okazało się jednak, że objawy nasiliły się, a teraz sytuacja przybrała dość niepokojący obrót. Sytuacja, która od początku była symbolicznie dość istotna: Johnson to pierwszy lider znaczącego państwa z potwierdzonym zakażaniem. Po drugie – nie da się nie zauważyć, że polityk, który długo wydawał się lekceważyć zagrożenie, sam został nim dotknięty. Tym bardziej że podchodził do sprawy epidemii koronawirusa w swoim charakterystycznym ekscentrycznym stylu.
"Boris Johnson przez dziesięciolecia szykował się do swojej obecnej roli. Niestety, szykował się do nie tej roli, co trzeba. Zdobył władzę grając szekspirowskiego Falstaffa, komicznego, zabawnego i bezwstydnego łobuza. Teraz nagle staje na scenie jako Henryk V, król z czasów wojny, którego mądry osąd, intensywne skupienie, charyzma i przekonania muszą pozwolić na poprowadzenie państwa w czasie kryzysu. Tej roli Boris Johnson nie umie zagrać, i to widać" - to miażdżąca krytyka autorstwa felietonistki "The New York Times" Jenni Russell, opublikowana pod koniec marca, jeszcze przed informacją o tym, że brytyjski premier został zakażony koronawirusem.
"Podałem dłoń wszystkim, nie przestanę tego robić"
Podobnych surowych ocen było więcej, także po tym, jak informacja o tym, że Johnson jest zakażony koronawirusem, ujrzała światło dzienne. "Życzę premierowi szybkiego powrotu do zdrowia, ale to nagranie będzie się ciągnąć za nim i wieloma innymi" - napisał jeden z opozycyjnych posłów. Chodziło o fragment wypowiedzi ledwie z początku marca - Johnson opowiada, że był w szpitalu, gdzie znajdowały się też osoby zakażone koronawirusem i że na miejscu podawał ludziom ręce. "Z zadowoleniem przyjmiecie informację, że podałem dłoń wszystkim, nie przestaję tego robić. Ludzie mogą oczywiście sami wyrobić sobie opinię, ale naszym zdaniem mycie rąk to kluczowa sprawa. Oczywiście przed podaniem ręki!" - mówił uśmiechnięty premier 3 marca.
Właśnie na tym, zbyt długo, polegało podejście Zjednoczonego Królestwa do koronawirusa – na bagatelizowaniu problemu. Johnson a to mówił, że podaje ludziom ręce, a to sugerował, że społeczeństwo powinno wziąć problem, jak to się mówi w Wielkiej Brytanii, na szczękę. Mimo trwającego kryzysu życie na Wyspach toczyło się względnie normalnie. Szkoły, galerie handlowe, restauracje i muzea pozostawały otwarte. Początkowo władze zapowiadały, że w Wielkiej Brytanii nie będzie przeprowadzać się masowych testów na koronawirusa. Brytyjczycy usłyszeli także, że najlepszą rzeczą, jaką mogą robić w obliczu epidemii, to poprawnie myć ręce.
Za takim podejściem stała idea "zbiorowej odporności", nazywana także "odpornością stadną", która zakładała, że jeśli koronawirus bez przeszkód rozleje się po społeczeństwie, będzie ono odporne na to nowe zagrożenie. Najbardziej zagrożone osoby miałyby być chronione przed infekcją, ponieważ byłyby otoczone przez ludzi, którzy są już odporni na wirusa.
Dość powiedzieć, że takie podejście do epidemii tak zdenerwowało Francję, że - jak pisał portal Politico - jej prezydent miał zagrozić Wielkiej Brytanii zamknięciem granic, jeśli Londyn nie zaostrzy swojej walki z pandemią. Frustracja wynikała choćby z tego, że jeszcze w lutym Boris Johnson potrafił zwołać ważne zebranie dotyczące epidemii na poniedziałek, żeby mieć wolny weekend.
"Odporność stadna" ryzykiem dla systemu służby zdrowia
Zmiana podejścia premiera była powolna i stopniowa. Wkrótce po tym, jak Włosi apelowali do świata, by nie powtórzył ich błędów, Johnson nalegał, by unikać drakońskich ograniczeń w normalnym życiu. Wtedy też zaczęła kiełkować myśl o zbiorowej odporności. Wg wyliczeń "The New York Times", niewprowadzanie restrykcji oznaczałoby, że zakazi się 40 milionów Brytyjczyków, a około 800 tysięcy trafi na oddziały intensywnej terapii.
Skala zagrożenia przeraziła opinię publiczną, nie tylko dlatego, że brytyjski rząd zdecydował się na bezprecedensowe podejście, którego w Europie nie próbował wtedy nikt inny. Brytyjczycy mają także pełną świadomość zapaści, w jakiej znajduje się ich system służby zdrowia. Podczas grudniowych wyborów głównym tematem był brexit, ale niedaleko za nim w debacie publicznej znajdowała się tematyka właśnie służby zdrowia – będącej od lat w głębokim kryzysie. Już wtedy, przed epidemią, ten system był w złej kondycji. Dociążenie go skutkami niekontrolowanej epidemii wydawało się ciosem zabójczym.
Jak zwracał uwagę prof. Willem van Schaik z Uniwersytetu w Birmingham, główną wadą metody "odporności stadnej" jest to, że oznaczałaby ona, iż w samej Wielkiej Brytanii co najmniej 36 milionów ludzi będzie musiało zostać zakażonych i wyzdrowieć. - Prawie niemożliwe jest przewidzenie, co to będzie oznaczać w kategoriach kosztów ludzkich, ale ostrożnie szacujemy na dziesiątki tysięcy zgonów, a być może nawet na setki tysięcy. Jedynym sposobem na to, by to zadziałało, byłoby rozłożenie tych milionów przypadków na stosunkowo długi okres, aby NHS nie został przytłoczony - mówił cytowany przez BBC specjalista.
Rząd, a głównie kluczowi doradcy Johnsona, musieli więc podjąć decyzję, by zmienić kierunek. "Strategia brytyjskiego rządu wobec pandemii koronawirusa uległa drastycznym zmianom" - zauważył 19 marca dziennik "Financial Time".
Wyznaczony ocalały
Wprawdzie zbyt często ogłaszane ograniczenia przyjmowały formę zaleceń, a nie prawnego wymogu, ale już dotyczyły spraw poważnych, jak izolacji u osób podejrzanych o zakażenie lub ograniczenia działalności miejsc zgromadzeń, jak puby czy restauracje. 18 marca zamknięto szkoły i przedszkola w całym kraju.
Jednym z momentów, które także pokazały, że coś się w Londynie zmienia, był ten, w którym ogłoszono wprowadzenie instytucji "designated survivor", co na język polski można przetłumaczyć jako "wyznaczony ocalały". To termin, który znany jest ze Stanów Zjednoczonych. Tam co roku prezydent w Kongresie wygłasza przemówienie o stanie państwa. Obecny jest cały rząd – oprócz jednej osoby. To ona, w razie zamachu lub kataklizmu, skutkujących śmiercią prezydenta i innych ministrów, staje na czele kraju i zostaje prezydentem, jeśli spełnia konstytucyjne wymogi. Tym samym taka osoba jest nieobecna na sali i ochraniania w bezpiecznym miejscu. W tym roku w USA był to David Bernhardt, sekretarz zasobów wewnętrznych USA, rok temu – sekretarz energetyki Rick Perry.
Obecny brytyjski rząd nie ma formalnego wicepremiera, więc 22 marca Londyn sięgnął po amerykański model i wyznaczył na następcę Johnsona (w razie jego ciężkiej choroby lub śmierci) szefa dyplomacji Dominica Raaba. Był to mocny sygnał, że sprawa zyskuje na znaczeniu i randze – i że ktoś dopuszcza, że epidemia może dopaść też szefa rządu. Co więcej, tak się stało. Błyskawicznie po informacji o pogorszeniu się stanu zdrowia Johnsona i jego obecności na intensywnej terapii, Downing Street podało, że Raab został poproszony o przejęcie obowiązków szefa rządu.
Komunikat przez Twittera
Widać jednak, że Londyn długo dojrzewał do zupełnego zrozumienia powagi sytuacji. Jeszcze w połowie marca Boris Johnson potrafił zareagować nieco teatralnym zdziwieniem na pytanie dziennikarki o to, czy policja będzie egzekwować nowe obostrzenia. Jak podał portal Politico, nawet podczas ważnego spotkania w sprawie kryzysu epidemicznego, Johnson miał zażartować, że zdobywanie respiratorów można nazwać "Operacją Ostatnie Tchnienie". Zapytany o to później, Johnson zrobił zgrabny unik i nie odpowiedział wprost, czy faktycznie padł taki żart.
Gdy brytyjski premier w piątek publikował nagranie na Twitterze z informacją o zakażeniu, pojawiły się głosy, że wybrano tę metodę komunikacji dlatego, że nagranie, w przeciwieństwie do oświadczenia na żywo, minimalizuje ryzyko, że premier doda coś niepoważnego od siebie. Biorąc pod uwagę, jak wysoko zaszedł dzięki swojemu ekscentrycznemu stylowi (który wyraża się nie tylko rozczochraną fryzurą, ale i zdolnością do tego, by doskonale wyczuć, co powiedzieć, żeby zapunktować wśród opinii publicznej, nawet jeśli jest to ocierający się o rasizm populizm), taka obawa wcale nie wydaje się bezpodstawna.
***
Jak wynika z danych udostępnionych przez brytyjski rząd 6 kwietnia rano, pozytywny wynik testu na obecność koronawirusa otrzymało 51608 osób. Zmarło 5373. W sumie na Wyspach przeprowadzono prawie 253 tys. testów na obecność SARS-CoV-2.
Autorka/Autor: Michał Sznajder, TVN24 BiS//bb
Źródło: tvn24.pl