Kitesurfer miał promować Gdańsk. Jak wyszło?


Nie o takiej promocji marzyły władze Gdańska. Z kitesurferem Janem Lisewskim wyszło jak wyszło, a pieniądze trzeba mu wypłacić. Okrągłe 40 tysięcy złotych z budżetu miasta. To grosze w porównaniu z kosztem akcji ratowania śmiałka, który bez asekuracji chciał przepłynąć Morze Czerwone. Lisewski wrócił dziś do kraju i już na lotnisku, tym razem dziękował saudyjskim służbom za zaangażowanie w jego poszukiwania.

- Jako gdańszczanin nie mogłem nie dać rady i cieszę się, że się tak skończyło - powiedział Lisewski już po lądowaniu w Polsce.

Prosty plan

Plan był prosty - nazwa Gdańsk na morzach i oceanach całego świata i na ustach wszystkich, a logo miasta dumnie powiewające nad głową rekordzisty.

Tyle że rekord nie padł. Padły za to zarzuty: że wyprawę zorganizowano "na dziko", że źle przygotowana, że bez odpowiednich pozwoleń.

O mieście było jednak głośno, choć nie o taki rozgłos miastu chyba chodziło. A na wyprawę, zakończoną międzynarodową akcją ratunkową wydano z budżetu Gdańska 40 tys. zł.

Czy te pieniądze się zwróciły? Trudno powiedzieć, jakie promocyjne korzyści płyną z faktu, że śmiałek nie dopłynął, bo niełatwo wyliczyć wartość marzenia, które przeminęło z wiatrem.

Źródło: Fakty TVN