Teresa Zarzeczańska wychowała się bez ojca. Zginął jeszcze przed jej urodzeniem. Aleksander Zarzeczański był nauczycielem wychowania fizycznego i porucznikiem w 17. Pułku Piechoty w Międzyrzeczu. W 1946 roku nagle został aresztowany i trafił do więzienia. Miał 30 lat. Na wolność nigdy nie wyszedł. Z dokumentu, który po dwóch latach otrzymała rodzina, wynika, że miał zostać postrzelony podczas ucieczki. Jak było naprawdę? Tego nikt już się nie dowie. Nie udało się tego ustalić nawet Instytutowi Pamięci Narodowej. Podobnie jak tego, gdzie go pochowano. Wiadomo jedynie, że z rozkazu ówczesnego marszałka Polski Michała Żymierskiego miało do tego dojść w Międzyrzeczu.
Po jego śmierci ciężarnej żonie, z drugim dzieckiem w wózku, kazano wynieść się z mieszkania. Została przygarnięta przez rodzinę i zamieszkała na wsi, w Siemiątkowie na Mazowszu. To tam 15 października 1946 roku na świat przyszła Teresa Zarzeczańska.
Po ojcu odziedziczyłam wysoki wzrost, długie nogi i ręce oraz zamiłowanie do sportu. Po mamie twarz, zdolności matematyczne i może jeszcze coś. Od najmłodszych lat ona była mi wzorem, imponowała mi pracowitością, odwagą, uporem, wielkim zaangażowaniem, wszechstronnością działania, uczciwością*.
Choć ojca nie znała, to on stał się inspiracją do jej największego sportowego sukcesu.
Sukcesy w PRL to za mało
Teresa Zarzeczańska nauczyła się pływać w siódmej klasie podstawówki. Mieszkała już wtedy z mamą i siostrą w Poznaniu. Po roku zajęć z pływania w szkole dostrzegł ją ówczesny trener sekcji pływackiej Lecha Poznań Andrzej Daszkiewicz i zaprosił do klubu. Tam z roku na roku szło jej coraz lepiej - była najlepsza w klubie, najlepsza w okręgu poznańskim, biła kolejne rekordy. W 1967 roku była już najlepsza w kraju. Na Mistrzostwach Polski w Gdyni wygrała wyścig na 400 metrów stylem zmiennym, ustanawiając jednocześnie nowy rekord Polski.
Pierwsze moje mistrzostwo Polski, mistrzostwo i jednocześnie rekord. Największe w Polsce osiągniecie. "Trzeba się w górę piąć" - docierają wraz z szumem morza znane mi już dobrze słowa. Co jest większe od Polski? Wiem, Europa, świat. Za rok olimpiada w Meksyku. Muszę tam pojechać, wygrać z lepszymi w tej chwili pływaczkami od siebie. (...) W olimpijskim roku 1968 poprawiam rekord Polski na 200 m stylem klasycznym aż o 3,2 sekundy. Wynik ten daje mi tytuł "najlepszej pływaczki roku". Meksyk staje się realny. I na sto metrów rekord wkrótce należy do mnie. Teraz już tylko pływać i oczekiwać wyjazdu. A jednak? Okazało się, że nie stoper, nie żmudne tłuczenie wody decydują. Nie ma miejsca dla najlepszej pływaczki w Polsce. Pojadą inni. Dlaczego?*
"Może bali się, że jak wyjadę, opowiem o ojcu?" - zastanawiała się Zarzeczańska po latach w rozmowie z "Głosem Wielkopolskim".
W 1970 roku przeżywa podobne rozczarowanie. Po Mistrzostwach Polski spiker wyczytuje skład kadry na Mistrzostwa Europy w Barcelonie. Pada: Teresa Zarzeczańska. Ale ostatecznie wykreślono ją z reprezentacji. Dowiedziała się o tym dzień przed wylotem.
Na kolejne igrzyska do Monachium w 1972 roku także jej nie zabrano. I nie dlatego, że jej forma spadła. Wręcz przeciwnie - na koncie ma już zdobytych 13 tytułów. Co zdecydowało? Usłyszała, że jest... za stara. Miała 25 lat.
- Nie mam już satysfakcji z udziału w zawodach, nawet jeśli kończą się jeszcze jednym moim zwycięstwem. Ciężko przeżywa się porażki, ale ja doszłam do momentu, gdzie i zwycięstwa nie dają radości.*
Chwilę później wykreślono ją także z klubu. - Zrobiono mi ogromną krzywdę. Dla każdego sportowca szczytem jest olimpiada. Mi ten szczyt zabrano, krzywdząc nieodwracalnie - wspomina.
Wtedy postanowiła, że przepłynie kanał La Manche.
Pomoc z miasta i telewizji
Przez trzy lata przygotowywała się do starcia z przeciwnikiem. Sama organizowała sobie treningi, a żeby na nie zarobić, pracowała jako nauczycielka matematyki i fizyki. Ćwiczyła też z ratownikami.
Miała wyjechać nad kanał z maratończykami w pływaniu. Ale wyjazd nie doszedł do skutku. Wtedy z pomocą przyszedł jej Teofil Różański z poznańskiej telewizji, który jednocześnie był honorowym komandorem Klubu Płetwonurków Ligi Obrony Kraju "Delfin". Namówił ją do wstąpienia do Ligi Płetwonurków LOK. A ona w nowym dla siebie sporcie szybko zdobyła wicemistrzostwo Polski.
Wreszcie latem 1975 roku Zarzeczańska otrzymała paszport. Wkrótce udało się też zdobyć pieniądze na wyjazd. Mogła już myśleć o wyjeździe do Anglii.
- Teofil Różański przekonał ówczesnego wiceprezydenta Poznania Andrzeja Wituskiego, że ta niespełniona olimpijka udowodni, kto w Polsce pływa najlepiej. Prezydent wyasygnował pieniądze - nielegalnie, wyjeżdżaliśmy trochę "z podziemia" - wspominała w TVN24 Zarzeczańska.
Skąd te środki? Sam Andrzej Wituski, późniejszy prezydent Poznania, w wywiadzie-rzece przeprowadzonym przez Dorotę Ronge-Juszczyk nie krył: - Pieniądze na sfinansowanie tej eskapady musiałem przenieść z gospodarki komunalnej. Sprawdzała to potem komisja rewizyjna i uznano, że słusznie podjąłem te decyzję, bo to przysporzyło Poznaniowi splendoru**.
Wituski zadbał też o transport dla pływaczki i jej ekipy. "Zadzwonił do mnie i powiedział: "Andrzej, trzeba załatwić samochód". No i załatwiliśmy" - opowiadał mi w książce "Miasto nie do Poznania" Andrzej Bobiński, dyrektor Fabryki Samochodów Rolniczych w Poznaniu, która produkowała Tarpana.
Wiceprezydent Poznania wierzył w Zarzeczańską. Ale inni nie patrzyli na pomysł przepłynięcia Kanału La Manche z takim optymizmem. - W mojej rodzinie stanął zakład: żona i córka mówiły, że nie da rady. Syn, że będzie to trudne** - wspominał Wituski.
Wierzył też redaktor Teofil Różański, który został kierownikiem wyprawy i zamierzał nakręcić film dokumentalny o pływaczce. Oprócz niego i głównej bohaterki w ekipie znaleźli się także: trener i płetwonurek Mirosław Rybkowski, lekarz i płetwonurek Zbigniew Michalak, wiceprezes poznańskiego oddziału Stowarzyszenia Marynistów Polskich oraz kierowca Tarpana, żeglarz Adam Dźwikowski. - Podjąć się pierwszej polskiej wyprawy i to z bohaterem w spódnicy było trudnym wyzwaniem. Gdyby ówczesny prezydent miasta nie przeznaczył kilkudziesięciu tysięcy na wyprawę, nic by się nie wydarzyło - przyznał w 2010 roku Różański w rozmowie z TVN24.
"Trabant", który stał się hotelem
O zamiarze pokonania kanału La Manche nie informowali krajowych władz. Oficjalnie Teresa Zarzeczańska wraz z zespołem udała się do Anglii w celach turystycznych. Wyruszyli niemal bez pieniędzy, bo środki z miasta - choć wiceprezydent Wituski nie szczędził grosza - pokrywały jedynie część wydatków. I prawie bez żywności. Po latach Teofil Różański wspominał, że modlili się, by im starczyło jedzenia i nie musieli głodować.
- Nasz transport-hotel na kółkach, to był Tarpan z przyczepą. Nikt z nas nie myślał, co kobiecie potrzebne w podróży. Mieliśmy namiot, dwadzieścia kilogramów chleba, dwie szynki i trochę innego jedzenia - mówił w 2010 roku TVN24 Teofil Różański.
Do Calais dotarli w dwa dni. Tarpanem zajechali pod sam brzeg morza, by Zarzeczańska mogła zapoznać się z warunkami. Wyjechać już nie mogli - Tarpan utknął w piasku nad brzegiem morza. Na plaży znalazł się jednak polonus Franciszek Koseda, którego zainteresował polski samochód i pomógł im wygrzebać auto. Zaoferował też inną pomoc - jak się okazało, przebywał z rodziną na wakacjach i zaproponował, by rozbili namiot koło jego karawanu.
Z Calais przeprawili się do Dover. Nie wszyscy jednak wsiedli na prom - wyruszyły tylko cztery osoby z załogi. Reszta pozostała po francuskiej stronie, oszczędzając w ten sposób i tak już topniejące fundusze.
"Jako szef ekipy miałem kłopoty z marką samochodu, której Francuzi nie mogli znaleźć w cenniku przewozów na promie do Anglii. Zanosiło się na to, że w ogóle nie przeprawimy się z naszym autem na drugi brzeg" - wspominał w książce "Od Tarpana do Volkswagena" Teofil Różański.
Usłyszał: "Mamy tu jakiegoś Trabanta, a nie Tarpana". - W końcu Tarpan wjechał na prom jako Trabant, co kosztowało nas parokrotnie taniej. W drodze powrotnej, na angielskim brzegu już nawet nie próbowaliśmy narażać gospodarzy na długie poszukiwania. Wróciliśmy też "Trabantem" - opowiadał.
Czesi straszyli rekinami
Bicie rekordu Polski zaplanowano na 30 sierpnia 1975 roku. Dokładnie 100 lat i cztery dni wcześniej kapitan Matthew Webb po raz pierwszy przepłynął wpław kanał. Potrzebował na to 21 godzin i 45 minut. Od tamtej pory około 1200 osób podążyło jego śladem. Wśród nich byli Frantisek Venclowski, pierwszy Czech i pierwszy przedstawiciel krajów socjalistycznych, który w roku 1971 przepłynął kanał La Manche oraz drugi Czech - Jan Nowak. Obu dzień przed startem Zarzeczańska spotkała na brzegu. Szykowali się do powtórzenia swoich wyczynów.
Opowiadania Franka i Janka o tym, co czeka śmiałka na kanale budzą nieopisany lęk. Ciarki przechodzą po ciele, gdy słyszy się, że w tych burzliwych i zimnych wodach od czasu do czasu zabłąka się jakiś rekin*
Noc spędziła w hoteliku w Folkestone. Pozostali członkowie wyprawy przenocowali w domu Magdaleny i Stefana Zielińskich, od których otrzymali jedzenie na trasę: kawę, czekoladę, banany.
Wreszcie nadszedł TEN dzień.
Ile trzeba pociągnięć ramion?
Wyruszyli o trzeciej nad ranem, po drodze odbierając jeszcze sędziego z Channel Swimming Association, który miał przypilnować tego, by wszystko odbyło się zgodnie z regułami: by płynęła od 5 do 10 metrów od kutra i nawet przy jedzeniu nie dotknęła jego ani osoby je podającej.
Zarzeczańska: - Fajki, maski ani płetw, ani wtenczas, ani teraz, na kanale La Manche nie można mieć. I regulamin jest od stulecia taki sam.
Na plaży Szekspira w Dover Zarzeczańska pojawiła się w stroju w biało-czerwonych barwach, który ufundowali jej w Anglii koledzy z załogi. Kosztował pięć funtów - lwią część ich budżetu. Ale - co najważniejsze - był dobrze dopasowany: nie uwierał, a jednocześnie jego ramiączka nie spadały podczas pływania.
Była godzina 5:30. Temperatura powietrza wynosiła 13 stopni Celsjusza. Wody - 15 stopni.
Zarzeczańska: - To wystarczy na dwie-trzy godziny pływania normalnego. Resztę się robi już charakterem i siłą woli.
Minęła akurat godzina po przypływie - warunki są najlepsze. Wiedziała, że powinna już ruszać, ale jeszcze nie była nasmarowana lanoliną. Cenne minuty uciekały. W dodatku jeszcze przed startem pojawił się angielski dziennikarz i zadał jej kilka pytań. Odpowiedziała zdawkowo i założyła okulary. Wreszcie o godzinie 5:45 mogła wystartować.
Co godzinę na kutrze ktoś podnosił jej tabliczkę z kolejną liczbą. To był jej zegar. Pierwsze trzy godziny przepłynęła, robiąc po 80 ruchów ramion na minutę. Potem przerwa na gorącą czekoladę podaną w kubku dla niemowląt.
Zarzeczańska: - Może po trzech godzinach już właściwie byłam soplem lodu. Dalej to już tylko płynęło się właśnie tą siłą woli, charakterem i motywacją.
Starała się rozgrzać zgrabiałe ręce, a gdy to się jej udało, ręce i nogi stały się ciężkie jak z ołowiu. Zmęczenie. Potworne zmęczenie. Każda minuta wydawała jej się trwać dłużej niż 60 sekund.
Kryzys trwał dwie godziny. Po sześciu godzinach i trzecim kubku czekolady było już dobrze. Po siódmej do czekolady doszedł banan. Ten podawany przez sędziego zabrała wysoka fala. Drugi już trafił w ręce pływaczki.
Po kilku minutach przerwy na posiłek znów płynęła, mijając po drodze poduszkowiec i olbrzymi prom, z którego ludzie dopingowali zawodniczkę.
Po upływie ósmej godziny nie mogę oprzeć się choćby krótkiej rozmowie. Przy okazji zaspakajam swoją ciekawość: - Ile jeszcze? - pytam, oczekując liczby określającej połowę kanału, może trochę mniej, może więcej, ale w granicach 10-13 mil. - Dwie mile - odpowiada Zbyszek. - Niecałe - dodaje Różański. W pierwszej chwili pomyślałam, że żartują. Bo jeśliby było jak mówią, to prosty rachunek, że za niespełna godzinę osiągnę brzeg. A jeśli tak, to mam rekord! Dotychczas tę trasę najszybciej pokonała Amerykanka Lynne Cox w 9 godz. 36 min. Rekord mężczyzn należy również do amerykańskiego pływaka Richarda Dawisa Harta i wynosi 9 godz. 44 min.*
Ostatnie pół godziny płynie energicznie kraulem. Wreszcie wyczekiwany moment - ekipa z kutra przenosi się na ponton. To oznacza, że płyną już do brzegu, gdzie będą na nią oczekiwać.
Postanawiam płynąć tak, jak długo się da, aż do płycizny, póki dłonie będą zagarniać wodę. (...) Silna fala przybojowa burzy grzbiety fal. Przesuwam się po nich nie czując zmęczenia. Gdy opadam w dolinę fali, szoruję brzuchem po piasku. Podnoszę się... woda sięga mi do kolan.*
Kamień spada jej z serca - jest na brzegu i jest w stanie iść. Miała w pamięci Argentyńczyka, któremu po przepłynięciu kanału nogi odmówiły posłuszeństwa. Leżał na płyciźnie przez dwie godziny. Dopiero odpływ sprawił, że znalazł się na suchym lądzie i zaliczono mu pokonanie La Manche.
Dociera do mety. Zarzeczańska pada w ramiona ekipy. Tylko Teofil Różański stoi z boku i utrwala ten historyczny moment kamerą.
Była godzina 16:55. Zarzeczańska pokonała trasę w 11 godzin i 10 minut. Jak skrupulatnie wyliczył sędzia, wykonała w tym czasie 52 tysiące pociągnięć ramion. Tak została pierwszym polski reprezentantem, który przepłynął wpław "diabelski kanał".
- Rzadko zdarza się, że ktoś, kto pierwszy raz jedzie płynąć przez kanał La Manche, go przepływa. Mnie to spotkało. Czuwał nade mną mój ojciec - wspomina po 46 latach od tamtych wydarzeń.
Ciszewski nie chciał uwierzyć
Po zmierzchu kutrem docierają z powrotem do Anglii. Na brzegu na Zarzeczańską czekają Frantisek Venclowski i Jan Nowak. Gratulują jej sukcesu.
Pływaczka przekazuje wkrótce radosną wiadomość Andrzejowi Wituskiemu. - Wtedy nie było żadnych telefonów komórkowych, żadnych automatycznych połączeń. Więc wziąłem słuchawkę i zadzwoniłem do radia czy telewizji, gdzie telefon odebrał Jan Ciszewski, znany komentator sportowy, wielki autorytet. Powiedziałem, że jestem wiceprezydentem Poznania i że właśnie otrzymałem wiadomość, że Teresa Zarzeczańska jako pierwsza Polka, w ogóle jako pierwszy Polak, przepłynęła kanał La Manche. On zaczął mnie trochę wypytywać, ale czułem, że nieufność po drugiej stronie jest ogromna. Oglądałem potem wiadomości sportowe i usłyszałem, że "według niepotwierdzonych informacji Teresa Zarzeczańska przepłynęła kanał La Manche" ** - wspominał Wituski.
W kraju czekała milicja
Po kilku dniach wrócili do kraju. Na podróż powrotną musieli pożyczyć pieniądze od Polaka mieszkającego w Walii. Zabrakło im 100 funtów szterlingów na bilety na prom. W Świecku okazało się, że o sukcesie Polki wiedzą już celnicy i żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza.
Tarpan wjechał do Poznania w eskorcie milicji. Na dźwięk koguta stanęły samochody i tramwaje. Patrol kazał wysłać wiceprezydent Wituski. On czekał na Zarzeczańską pod urzędem. Ale nie sam: była matka pływaczki, przedstawiciele władz administracyjnych i sportowych, przyjaciele. Uściski, kwiaty i szampan.
- Czekaliśmy na dziedzińcu placu Kolegiackiego. Nikt nie miał takiego powitania. Jej się to absolutnie należało. Cały świat ją wtedy podziwiał. W Polsce nie aż tak bardzo. Na medal "Za wybitne osiągnięcia sportowe" czekała kilka lat ** - wspominał Wituski.
Post scriptum
Zgadnij, ile funtów szterlingów mogłam dostać, jeżeli po przeliczeniu na dolary otrzymałam taką samą liczbę, jak również w złotych polskich jest to taka sama liczba. Jaka?*
Takie zadanie matematyczne zamieściła Zarzeczańska w książce.
Jej sukces doceniono - były odznaki, uroczyste przyjęcia, pamiątkowe patery, medale, pamiątkowy obraz, telegramy i listy z gratulacjami. Nawet ufundowano jej kurs prawa jazdy. Ale samochodu nie miała - Tarpan po wyprawie wrócił do fabryki. Był za to tytuł Honorowego Sportowca Roku 1975. I kartki pocztowe z jej podobizną. Zaproszenia na treningi z dziećmi i na wywiady w gazecie i telewizji.
Gratyfikacji finansowych jednak się nie doczekała.
Według oficjalnych danych Channel Swimming Association osiągnięty przez nią czas do dziś pozostaje rekordem, którego nie pobił żaden Polak. Z rodaków wyczyn Zarzeczańskiej powtórzyli Romuald Szopa w 1978 roku w czasie 12 godzin i 42 minut oraz w roku Lucyna Krajewska w 1990 roku. Zajęło jej to 12 godzin i 29 minut.
Gdy mówię jej, że taki wyczyn to więcej niż start na igrzyskach, odpowiada: - Wszyscy mi to mówią, ale i tak mi żal olimpiady - stwierdza. I nawiązuje do pływaków, którzy z powodu błędów popełnionych przez działaczy związku pływackiego musieli opuścić tegoroczne igrzyska w Tokio. - Jest mi ich żal i im współczuję.
Zarzeczańska nie spoczęła na laurach. W kolejnych latach dwukrotnie próbowała przepłynąć kanał La Manche w tę i z powrotem. Bezskutecznie.
W 1979 roku wyszła za mąż za Teofila Różańskiego. Doczekali się dwójki dzieci: Sebastiana i Blanki. - Gdy przepłynęłam kanał La Manche, byłam najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. Teraz jesteśmy najszczęśliwszą rodziną - mówi Zarzeczańska-Różańska.
Po 17 latach powróciła, organizując pierwsze polskie sztafety kobiece, które ustanowiły w latach 1992-1994 pięć rekordów świata, w tym w przepłynięciu kanału La Manche (9 godzin 48 minut) i przepłynięciu tego kanału w dwie strony (20 godzin 43 minuty) oraz pokonały najdłuższą na świecie trasę jednoetapowego maratonu z Kołobrzegu na Bornholm, liczącą prawie 95 km.
29 czerwca tego roku została Honorową Obywatelką Miasta Poznania.
Teresa Zarzeczańska startuje nadal, i to z sukcesami, wygrywając w swej kategorii wiekowej zawody międzynarodowe, najczęściej w stylu klasycznym, ale też w stylach zmiennym i dowolnym. Jest brązową medalistką mistrzostw świata weteranów (masters) na dystansie 50 metrów klasykiem.
I nadal szuka grobu ojca.
* cytaty pochodzą z książki Teresy Zarzeczańskiej-Różańskiej "Kraulem przez La Manche i dalej..."
** cytaty pochodzą z książki "Przecież to mój Poznań. Andrzej Wituski w rozmowie z Dorotą Ronge-Juszczyk"