|

Szlaban na elektroenergetycznej autostradzie. "Było oczywiste, że znajdziemy się w tym punkcie"

Najwięksi w Polsce prywatni przedsiębiorcy z branży odnawialnych źródeł energii muszą schodzić z drogi państwowym gigantom. Moglibyśmy mieć w Polsce dwa razy więcej zielonego prądu, ale "na sieci" zrobił się taki tłok, że nie ma go jak przesyłać. Rozwiązanie problemu to inwestycje za kilkaset miliardów złotych. Znaczna część tych pieniędzy już leży na stole, ale nie sięgamy po nie. Albo wydajemy je na coś innego.

Artykuł dostępny w subskrypcji

- Najpierw nas oszukali, teraz nas okradają - mówił w opublikowanym wczoraj w tvn24.pl reportażu Hieronim Więcek, sołtys Niesiołowic. Odwiedziłem tę kaszubską wieś, bo jej mieszkańcy (na czele z sołtysem), posiadający panele słoneczne na dachach swoich domów, są "odcinani" od systemu i produkowana przez nich energia słoneczna marnuje się. Z tego tytułu czują się stratni finansowo. Inwestycja w fotowoltaikę nie zwraca się tak, jak im to obiecywano.

"Pan Hirek", jak mówią na sołtysa mieszkańcy Niesiołowic, interesuje się problematyką odnawialnych źródeł energii (OZE) i dużo czyta na ten temat. Gdy się żegnamy, stwierdza: - Ale nie tylko nas, maluczkich, dotyczy ten problem. Niech pan sprawdzi, jak trudno w Polsce otworzyć "zieloną" elektrownię. To już praktycznie niemożliwe.

Hieronim Więcek, sołtys Niesiołowic
Hieronim Więcek, sołtys Niesiołowic
Źródło: Tomasz Słomczyński

Z małej wsi na Kaszubach przenoszę się więc do świata wielkich pieniędzy, ogromnych inwestycji i polityki. To druga twarz polskiej transformacji energetycznej.

Szlaban na autostradzie

Z dużymi graczami na rynku energii pochodzącej z OZE jest trochę inaczej niż z właścicielami mikroinstalacji fotowoltaicznych (czyli paneli montowanych zwykle na dachach budynków). Choć źródło problemów jest to samo - przestarzała, nie dość rozbudowana, niedoinwestowana sieć elektroenergetyczna - to efekty ich działań wyglądają odmiennie.

Podstawowa różnica polega na tym, że panele w Polsce można założyć w zasadzie na każdym dachu - na tym polegają ułatwienia administracyjne, które stworzyło państwo, by fotowoltaika mogła się rozwijać. Powstanie elektrowni nie jest już takie proste. Większy wytwórca energii, zanim zacznie produkować prąd, musi uzyskać warunki przyłączenia, których wydanie poprzedza szczegółowa analiza uwarunkowań technicznych i ekonomicznych. Nie ma więc większego ryzyka, że w danym miejscu sieć "nie da rady" - jej przepustowość jest badana bowiem na etapie planowania inwestycji.

A jednak jest problem: przedsiębiorcy biją na alarm, że rozwój komercyjnej fotowoltaiki w Polsce dotarł do ściany i kolejnego kroku naprzód nie jesteśmy w stanie wykonać.

Gdzie zatem leży problem dużych graczy na rynku?

Z tym pytaniem zwróciłem się do praktyka - właściciela jednej z dużych polskich firm z branży OZE. Mój rozmówca zaznacza, że musi zachować anonimowość, jeśli ma w sposób szczery i otwarty odpowiadać na pytania. W przeciwnym razie mógłby swoją firmę narazić na wymierne straty, być może bankructwo. Dlaczego? Każde przedsiębiorstwo w branży energetycznej jest w pełni zależne od urzędników (często z nadania politycznego), którzy wydają decyzje administracyjne o warunkach przyłączenia do sieci kolejnych farm słonecznych czy wiatrowych. Żaden z przedsiębiorców z tej branży nie chce wkraczać na wojenną ścieżkę z urzędnikami.

Przedsiębiorca zaczyna od próby wyjaśnienia różnicy między liniami niskiego i średniego napięcia a liniami wysokiego napięcia.

- Mamy drogi osiedlowe, to są właśnie linie prowadzące do poszczególnych gospodarstw, drobnych prosumentów - tłumaczy. - I mamy także autostrady, do których podłączają się takie elektrownie jak nasze. To linie wysokiego napięcia. Problem polega na tym, że jeśli autostrada zostanie zablokowana, to nie dojedziemy do żadnej drogi osiedlowej.

- Autostrady energetyczne są w Polsce zablokowane?

- W dużej mierze tak - odpowiada. - Są blokowane dla przedsiębiorców odmowami wydania tak zwanych warunków przyłączeń.

Siedem tysięcy elektrowni

Sprawdzam.

W sprawozdaniu Prezesa Urzędu Regulacji Energetyki za rok 2022 zapisano: "W 2022 r. przedsiębiorstwa energetyczne zgłosiły 7 023 odmowy wydania warunków przyłączenia do sieci elektroenergetycznej (…). Prezes URE odnotowuje wzrost liczby odmów przyłączenia do sieci od wielu lat. Nie inaczej było w 2022 r., który przyniósł wzrost odmów przyłączenia do sieci elektroenergetycznej o 87,23 proc. w stosunku do roku poprzedniego, ale już w odniesieniu do łącznej mocy przyłączeniowej wzrost wyniósł 253,32 proc.".

Liczba odmów przyłączenia do sieci elektroenergetycznej w latach 2019-2022
Liczba odmów przyłączenia do sieci elektroenergetycznej w latach 2019-2022
Źródło: Urząd Regulacji Energetyki

To oznacza, że w Polsce moglibyśmy mieć w ciągu roku o ponad 7 tysięcy więcej elektrowni wykorzystujących zieloną energię. Jednak z odmową spotyka się około 90 procent wnioskujących o przyłączenie planowanych elektrowni OZE do sieci.

- Wszystkie odmowy przyłączeń w 2022 roku łącznie opiewały na sumę 50 gigawatów - mówi Wojciech Kukuła z organizacji Client for Earth Prawnicy dla Ziemi.

Inaczej mówiąc: w 2022 roku inwestorzy w całej Polsce wnioskowali o przyłączenia, które dałyby w sumie 50 gigawatów mocy. Byłaby to energia pochodząca prawie wyłącznie z OZE. To niemal tyle mocy, ile znajduje się w całym polskim systemie energetycznym (na koniec 2022 r. było to 60 gigawatów). To pokazuje skalę problemu.

- Gdyby nie było tych odmów, to mielibyśmy dwa razy więcej mocy w systemie elektroenergetycznym? Upraszczając: produkowalibyśmy znacznie więcej energii niż teraz, a udział zielonej energii w krajowym rynku mógłby być nawet potrojony? - pytam Wojciecha Kukułę.

- To były dopiero wnioski o przyłączenia do sieci. Ale rzeczywiście, gdyby nie było tych odmów, a wszystkie te inwestycje zostałyby zrealizowane, to za jakiś czas tak by było - brzmi odpowiedź.

Zapas dla giganta

Dlaczego tak się dzieje? Zdaniem moich rozmówców, odpowiedzi są dwie. Po pierwsze, bo sieci przesyłowe - czyli "autostrady" - są zbyt "wąskie". Nie są przygotowane do tego, by przyłączali się do nich wnioskujący o to przedsiębiorcy.

Ale - z drugiej strony - nie są aż tak "wąskie", żeby wydawać aż tyle odmów. O co zatem chodzi?

- Państwo prowadzi politykę blokowania mocy przyłączeniowych dla offshore'u, który ma się pojawić za kilka lat - stwierdza mój anonimowy rozmówca, biznesmen z branży OZE.

Offshore to nic innego jak gigantyczne morskie farmy wiatrowe, które obecnie są budowane głównie przez spółki Skarbu Państwa (PGE, Orlen).

- Energia, która będzie na Bałtyku produkowana przez państwowe spółki, będzie musiała zostać przetransportowana w głąb Polski - tłumaczy przedsiębiorca. - Tych elektroenergetycznych autostrad, czyli linii wysokiego napięcia, mamy w Polsce zdecydowanie za mało i są w złym stanie technicznym. W tych warunkach zapadła polityczna decyzja, że wybawieniem dla Polski będą farmy wiatrowe na Bałtyku. I ktoś podjął decyzję, że trzeba "autostrady" prowadzące z północy w głąb Polski pozamykać dla prywatnych inwestorów, żeby za kilka lat mogły być wykorzystywane przez państwowe spółki.

Czy rzeczywiście, jak mówi biznesmen, dla przyszłych farm wiatrowych trzyma się "rezerwę" w liniach przesyłowych?

- Tak, potwierdzam, że w Polsce rezerwuje się miejsce w sieciach przesyłowych na energię, która będzie pochodzić z morskich farm wiatrowych - mówi Wojciech Kukuła. - Jest specjalny przepis w ustawie tak zwanej offshore [Ustawa z dnia 17 grudnia 2020 r. o promowaniu wytwarzania energii elektrycznej w morskich farmach wiatrowych - red.], który nakazuje, żeby to robić. Nie mamy wyjścia, bo za trzy lata mają zostać oddane do użytku pierwsze farmy wiatrowe na Bałtyku i produkowaną tam energię jakoś trzeba będzie przesyłać.

- A nie może być tak, że będą powstawały farmy wiatrowe na Bałtyku i nie będzie blokowany rozwój fotowoltaiki w pozostałych częściach kraju? - pytam. - Skoro budujemy farmy, to budujmy także nowe linie przesyłowe.

- Tak, ma pan rację - odpowiada ekspert. - Rozbudowa systemu jest jedynym właściwym rozwiązaniem w tej sytuacji. Jeżeli nie rozbudujemy i nie zmodernizujemy sieci, to nie zrobimy kolejnego kroku w stronę transformacji energetycznej.

Nie jest jednak tak, że nie robi się zupełnie nic w tym kierunku. Jak podaje portal wysokienapiecie.pl, spółka Polskie Sieci Energetyczne ma przeznaczyć do 2030 roku około 4,5 mld zł na rozbudowę i modernizację infrastruktury w województwie pomorskim (to jest na sieci przesyłowe prowadzące od przyszłych wiatraków w głąb kraju). - Poszczególne inwestycje sieciowe będą oddawane w latach 2025-2028, aby możliwe było odebranie mocy z kolejnych farm - tłumaczy portalowi wysokienapiecie.pl Maciej Wapiński z biura prasowego PSE.

Bilans

I jeszcze jedno: eksperci zwracają uwagę na istotny szczegół, w zasadzie nie szczegół, tylko kwestię zasadniczą. Proponują, żeby porównać moc planowanej "flagowej" inwestycji realizowanej przez państwowe spółki z tym, co tracimy, wydając odmowy przedsiębiorcom.

"W Polityce Energetycznej Polski do 2040 r. wskazano, że moc zainstalowana w morskiej energetyce wiatrowej osiągnie w 2030 r. wartość 5,9 GW, natomiast w 2040 r. - do 11 GW" - czytamy na internetowej stronie rządu.

6 gigawatów to około 13-15 proc. obecnego energetycznego zapotrzebowania Polski.

Natomiast odmowy przyłączeń nowych elektrowni OZE do sieci, wydane tylko w 2022 roku, w dużej mierze prywatnym inwestorom, łącznie "opiewały na sumę" 50 GW. Taka "moc zainstalowana" po pierwsze: dałaby trzy razy więcej energii niż ta, która za kilka lat "popłynie" z morskich wiatraków, po drugie zaś: stanowiłaby około 40 procent aktualnego zapotrzebowania Polski na prąd.

Wróćmy jednak do "tłoku" na elektroenergetycznej "autostradzie". Kolejnym rozwiązaniem tego problemu mają być magazyny energii. W pierwszej części reportażu pisaliśmy o tych, które mieliby kupować i instalować w domach prosumenci - czyli posiadacze mikroinstalacji fotowoltaicznych (np. paneli słonecznych na dachu). W skali makro także pojawia się potrzeba magazynowania energii wytworzonej przy dobrej pogodzie (słońce, wiatr), czekającej na spożytkowanie, gdy warunki atmosferyczne nie sprzyjają produkcji prądu. W uproszczeniu: panele albo wiatraki produkują prąd, gdy świeci słońce i wieje, ale nie "zapychają" sieci, tylko wypełniają magazyny. W ten sposób unikamy korków na energetycznych "autostradach".

Takie magazyny powstają na potrzeby funkcjonowania konkretnych farm wiatrowych, funkcjonują już na przykład w Bystrej koło Pruszcza Gdańskiego czy w Cieszanowicach w województwie łódzkim albo na górze Żar w Beskidzie Małym koło Żywca.

Jak czytamy w branżowym portalu cire.pl, największy polski podmiot na rynku energii ma w tej materii określone plany. Podczas uroczystości otwarcia magazynu energii na górze Żar prezes zarządu PGE Polskiej Grupy Energetycznej S.A. Wojciech Dąbrowski zadeklarował, że do 2030 roku spółka chce dysponować magazynami energii o mocy 800 MW.

- Największy magazyn ma powstać w Żarnowcu. Jego moc powinna przekroczyć 200 MW. Projekt przeszedł już pierwszy etap kwalifikacji w Unii Europejskiej i jako jedno z sześciu priorytetowych rozwiązań może uzyskać dofinansowanie - powiedział prezes Dąbrowski.

Odnawialne źródła energii czekają na zmiany technologiczne, systemowe i mentalne
Źródło: TVN24

Dwadzieścia miliardów na rok

Czyli wszystko jest na dobrej drodze - sieci są modernizowane, magazyny powstają jak grzyby po deszczu i niebawem wszystkie problemy zostaną rozwiązane, jak chcieliby to przedstawiać politycy partii rządzącej i służby prasowe państwowych spółek?

Eksperci są innego zdania. Wojciech Kukuła przyznaje, że rząd Prawa i Sprawiedliwości można pochwalić ze szereg decyzji, na przykład za to, że będą budowane farmy wiatrowe na Bałtyku, za zachęty i wsparcie finansowe dla mikroinstalacji fotowoltaicznych powstających w Polsce masowo albo za dywersyfikację dostaw gazu.

- Ale zdecydowanie trzeba dokonać krytyki za to, że wstrzymano na długie lata rozwój energetyki wiatrowej na lądzie poprzez uchwalenie ustawy wyłączającej w praktyce możliwość budowania wiatraków, no i zaniedbano kwestie rozbudowy i modernizacji sieci elektroenergetycznej, co dzisiaj jest ogromną barierą dla rozwoju OZE i w tej chwili bardzo utrudnia nam dalszą transformację - tłumaczy Kukuła. - Dla ludzi znających problemy energetyki, nie tylko ekspertów, to było oczywiste, że znajdziemy się w tym punkcie. A jednak nic z tym nie zrobiono, a pieniądze, które były przeznaczone na ten cel, były wydawane na utrzymanie obecnego, opartego na węglu systemu energetycznego.

Ile to kosztuje?

Upraszczając - coś się w Polsce robi w kierunku przechodzenia na OZE, ale jest to kropla w morzu potrzeb. Tymczasem owe potrzeby są ogromne. Żeby zdać sobie sprawę, jaki jest rozdźwięk między tym, co zrobić się powinno a tym, co się robi, trzeba zajrzeć do portfela - żeby porównać szacunkowe kwoty na niezbędne inwestycje (wskazywane przez ekspertów) i realnie wydawane na ten cel pieniądze.

Zacznijmy od potrzeb.

Prof. Władysław Mielczarski z Politechniki Łódzkiej na łamach portalu biznesalert.pl wskazuje kwotę 200 miliardów złotych, która to powinna być przeznaczona na realizację dziesięcioletniego programu modernizacji systemu. Można więc teoretycznie przyjąć, że potrzeby opiewają na 20 miliardów złotych rocznie.

Prezes URE szacuje, że do 2030 r. Polska będzie musiała przeznaczyć na modernizację sieci elektroenergetycznych około 100 mld zł. Rocznie daje to 14 miliardów złotych.

Jednocześnie w projekcie aktualizacji Polityki Energetycznej Polski do 2040 r. wskazano, że niezbędne nakłady na sieci mogą wynieść nawet 500 miliardów złotych. Czyli 30 miliardów złotych rocznie.

Koszty modernizacji sieci, o których mówi Karta Efektywnej Transformacji (dokument podpisany w zeszłym roku przez URE i pięciu największych dystrybutorów sieci) wynoszą 130 miliardów złotych do 2030 roku. To daje 18,5 miliarda złotych rocznie.

Upraszczając: przyjmijmy, że rocznie powinniśmy wydawać na ten cel kwotę od 14 do 30 miliardów złotych.

A ile wydajemy?

Jak czytamy w jednym z artykułów w portalu wysokienapiecie.pl: "W ostatnich kilku latach na inwestycje w sektorach przesyłu i dystrybucji [linie wysokiego, średniego i niskiego napięcia - red.] wydawano łącznie średnio 7-8 mld złotych rocznie".

Doinwestowania wymagają krajowe sieci elektroenergetyczne, zarówno linie wysokiego, jak i średniego oraz niskiego napięcia
Doinwestowania wymagają krajowe sieci elektroenergetyczne, zarówno linie wysokiego, jak i średniego oraz niskiego napięcia
Źródło: Shutterstock

Budżetowy worek

Mamy zatem w Polsce starą, niewydolną sieć elektroenergetyczną i nie mamy pieniędzy na jej rozbudowę i modernizację.

- To nie do końca tak, że nie ma na to pieniędzy - słyszę od ekspertów. Wręcz przeciwnie. Pieniądze leżą na stole. W tej kwestii moi rozmówcy są zgodni. Dlatego po raz kolejny trzeba zadać pytanie: w czym problem?

Przypomnijmy: potrzeby to mniej więcej 20 miliardów rocznie. Jak zwraca uwagę Wojciech Kukuła, to akurat tyle, ile wpływa do budżetu w ciągu roku w ramach tak zwanego handlu emisjami.

Jest to mechanizm finansowy służący - zgodnie z przyjętymi w Unii Europejskiej zasadami - realizacji transformacji energetycznej.

Mechanizm handlu emisjami jest dość skomplikowany, jednak sprowadza się do prostej zasady: polskie elektrownie węglowe, które są jednymi z największych emitentów dwutlenku węgla w Europie, muszą z tego tytułu ponosić koszty. Jednak pieniądze te nie są dla naszego kraju stracone. Wracają do polskiego budżetu i powinny - zgodnie z unijną dyrektywą - zostać wydane na transformację energetyczną. Na przykład na modernizację i rozbudowę sieci elektroenergetycznych.

- Tylko że te pieniądze są wydawane na inne cele - stwierdza Wojciech Kukuła. - Na przykład na dofinansowanie przemysłu, pokrywają koszty zamrożenia cen energii, są przeznaczane na "dodatki węglowe". W zasadzie nie wiadomo, na co konkretnie, bo przepadają w budżecie.

- Ktoś to powinien rozliczać, sprawdzać, na co są wydawane - wtrącam.

- W raportach sporządzanych do rozliczeń tych kwot Polska stosuje kreatywną księgowość - odpowiada prawnik. - Wskazuje się wszystkie inwestycje, jakie w Polsce są realizowane, również te z pieniędzy prywatnych inwestorów. I bilans się zgadza. Ale prawda jest taka, że nie wydajemy tych środków zgodnie z ich przeznaczeniem, czyli na transformację energetyczną. W ten sposób utrzymywany jest pewien status quo: płacimy za emisję, pieniądze wracają do naszego budżetu, tam przepadają, a my udajemy, że z tych pieniędzy - a w rzeczywistości ze środków prywatnych - dokonujemy transformacji.

Wojciech Modzelewski także jest prawnikiem i pracuje w fundacji ClientEarth Prawnicy dla Ziemi, jest ponadto autorem raportu "Sieci - Wąskie gardło polskiej transformacji energetycznej". W raporcie wylicza możliwe źródła finansowania inwestycji w sieci elektroenergetyczne. Wskazuje na przykład na Fundusz Transformacji Energetyki (FTE), który ma być zasilany środkami unijnymi. Uruchomienie FTE znacznie się opóźnia, a ministerstwo wciąż pracuje nad jego kształtem. "Docelowo Fundusz ma zostać uruchomiony w 2023 r., jednak biorąc pod uwagę postępy prac, data ta jest niepewna. (…) Przy obecnych cenach uprawnień do emisji CO2, do FTE trafiłoby nawet 100 mld zł". Jest także Fundusz Modernizacyjny - tam czekają 244 miliony euro. Natomiast ze środków Krajowego Planu Odbudowy (jak wiadomo, środki te wciąż nie trafiają do Polski) ma być sfinansowanych 320 kilometrów nowych linii przesyłowych. Kolejne środki na duże inwestycje w sieci energetyczne zostały przewidziane w programie LIFE oraz w instrumencie Łącząc Europę.

I tak dalej.

W portalu wysokienapiecie czytamy: "Środki, które mogą być dostępne w ramach powyższych funduszy unijnych to wciąż kropla w morzu potrzeb polskich sieci elektroenergetycznych. Operatorzy będą musieli przeprowadzać inwestycje również z własnych środków finansowych, co znajdzie odzwierciedlenie na rachunkach za prąd odbiorców końcowych".

Ceny energii w Polsce są droższe niż w Niemczech czy w krajach bałtyckich. "To wypadkowa wielu elementów"
Źródło: Paweł Płuska/Fakty TVN

Impuls polityczny

W rządzie Prawa i Sprawiedliwości podejmowano już próby uregulowania kwestii finansowania inwestycji w sieci elektroenergetyczne - przynajmniej w części. - Jeszcze w poprzedniej kadencji rządu, w Ministerstwie Energii kierowanym przez Krzysztofa Tchórzewskiego, przygotowano projekt ustawy zakładający zasadę, że przynajmniej 40 procent środków pochodzących ze sprzedaży emisji CO2 ma być kierowanych na inwestycje w sektor elektroenergetyczny. Sprawę obecnie prowadzi Ministerstwo Klimatu i Środowiska. I ustawa jest od tamtego czasu w zamrażarce - tłumaczy Wojciech Kukuła.

Prawnik przyznaje, że gdy mówimy o tak wielkich pieniądzach, o unijnych dyrektywach i konieczności dostosowania krajowej legislacji, na scenę wkracza polityka.

- Jest potrzebny impuls polityczny do kierowania środków na modernizację i rozbudowę sieci elektroenergetycznych. Tylko że mamy rok wyborczy i mnóstwo innych "pożarów", takich jak wojna za naszymi granicami czy inflacja. To, o czym mówimy, to "eksperckie nudy". Wyobraża pan sobie, żeby jakiś polityk na wiecu opowiadał o rozbudowie linii energetycznych i zbierał za to owacje? - podkreśla.

Państwowe przodem

Jak się okazało, w ostatnich dniach "impuls polityczny" w branży energetycznej dał się odczuć. Choć nie był to bodziec, którego spodziewali się prywatni przedsiębiorcy inwestujący w OZE.

26 maja 2023 roku Sejm przyjął dwie nowelizacje ustaw.

Pierwsza z wprowadzanych regulacji, przyjęta niemal jednogłośnie, nosząca nazwę "o przygotowaniu i realizacji strategicznych inwestycji w zakresie sieci przesyłowych", ma skrócić z 12 do 6 miesięcy okres, w którym wydawane są decyzje pozwalające na przystąpienie do realizacji inwestycji. Kto skorzysta na tej zmianie? Polski operator sieci przesyłowych, państwowa spółka Polskie Sieci Elektroenergetyczne SA.

O ile pierwsza zmiana legislacyjna przeszła gładko przez głosowanie, o tyle druga nowelizacja wywołuje bardzo duże kontrowersje. 238 posłów głosowało za przyjęciem ustawy, 137 było przeciw, zaś 79 wstrzymało się od głosu. Za nowymi regulacjami głosowała głównie Zjednoczona Prawica, posłowie opozycji głosowali przeciwko lub wstrzymywali się od głosu.

Ta nowelizacja wprowadza znaczne ograniczenie - większe elektrownie fotowoltaiczne mają powstawać niemal wyłącznie na terenach, dla których sporządzono miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, gdzie taką funkcję dla danego obszaru przewidziano. Dotychczas można było wybudować elektrownię OZE na podstawie decyzji o warunkach zabudowy, których uzyskanie trwało kilka miesięcy. Teraz nowe przepisy mogą spowodować wydłużenie tego procesu nawet o kilka lat. Inwestor będzie musiał czekać, aż radni w gminie uchwalą miejscowy plan zagospodarowania.

Zdaniem ekspertów, może to spowodować wstrzymanie całego procesu transformacji energetycznej w Polsce.

- Nowe bariery administracyjne dla elektrowni o mocach powyżej 1 MW nie znajdują uzasadnienia technicznego. Wskazany poziom mocy jest arbitralny i w praktyce ogranicza atrakcyjność inwestycji oddalonych od punktu przyłączenia - ocenia Szymon Witoszek, wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Fotowoltaiki i przewodniczący grupy roboczej ds. wymagań technicznych. - To wszystko przełoży się na spowolnienie przyrostu mocy w OZE, a także, ogólnie rzecz ujmując, na wzrost kosztów wytworzenia energii w Polsce - przewiduje.

Po co więc wprowadzać takie przepisy?

Szymon Witoszek odpowiada pytaniem na pytanie: - A może niepisanym celem tej regulacji jest ograniczenie udziału sektora prywatnego w obszarze wytwarzania energii?

Czyżby odpowiedź znajdowała się w spocie reklamowym największej polskiej spółki energetycznej? "W PGE mamy wszystko" - brzmi hasło reklamowe państwowego giganta.

Adwersarze

W kwietniu 2021 roku, z inicjatywy posła Janusza Kowalskiego, powstał Parlamentarny Zespół ds. Suwerenności Energetycznej. Zespół funkcjonuje do dzisiaj, należy do niego ośmioro parlamentarzystów (siedmioro z klubu PiS, jeden z Konfederacji). Odbyło się siedem posiedzeń, ostatnie w sierpniu ubiegłego roku.

Gdy zespół powstawał, na Twitterze pojawił się ironiczny wpis Jadwigi Emilewicz: "Chyba dołączę". Janusz Kowalski odpisał: "Serdecznie Panią Poseł zapraszam! Przekonamy Panią, że polski węgiel należy postawić w centrum transformacji energetycznej. Warto zdecydowanie odrzucić politykę uzależnienia Polski od rosyjskiego gazu i importu energii z Niemiec. Zapraszam!".

Jadwiga Emilewicz uchodzi w rządzie Zjednoczonej Prawicy za zwolenniczkę odchodzenia do węgla i realizacji planów transformacji energetycznej w oparciu o OZE. Jest nazywana "matką chrzestną polskiej fotowoltaiki".

Janusz Kowalski z kolei twardo stoi na stanowisku, że Polska nie powinna rezygnować z kopalni węgla.

Gdy powstawał ten zespół parlamentarny, zarówno Emilewicz, jak i Kowalski byli szeregowymi posłami. Dziś oboje są w rządzie.

Węgiel i biomasa

Poseł Janusz Kowalski odbiera telefon w drodze do Sejmu.

- Eksperci, z którymi rozmawiam, zarzucają rządom Zjednoczonej Prawicy zaniedbania, jeżeli chodzi o sieci elektroenergetyczne. Mamy boom fotowoltaiczny, chcemy budować wiatraki, ale nasze sieci nie dają rady - zaczynam.

- Popełniono błąd polegający na tym, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat stawiano na niestabilne źródła OZE. Czyli na fotowoltaikę i wiatraki.

- A powinno się stawiać na...?

- Na stabilne OZE, czyli na biogazownie rolnicze, czy źródła biomasowe - odpowiada poseł.

Problem polega na tym, twierdzi Janusz Kowalski, że fotowoltaika jest efektywna przez 10 do 12 procent czasu w roku (kiedy świeci słońce), zaś wiatraki - przez 25 procent czasu w roku (gdy wieje wiatr). Takie niestabilne źródła - zdaniem posła - są problemem dla sieci, która w słoneczne, wietrzne dni jest przeciążona, podczas gdy w pozostałym czasie funkcjonuje prawidłowo. Tymczasem źródła energii oparte o wykorzystywanie biomasy (substancji pochodzenia roślinnego i zwierzęcego, którą się spala lub przetwarza na paliwa ciekłe) mogą pracować bez tych ograniczeń, niezależnie od pogody. Rozwiązaniem problemu niedostosowania polskich sieci elektroenergetycznych do potrzeb energetyki wiatrowej i fotowoltaiki ma być więc odejście od nich w kierunku wykorzystywania biomasy.

Pytam o zablokowane "autostrady" elektroenergetyczne. Janusz Kowalski nie widzi problemu w tym, że państwowe giganty blokują sieci mniejszym, prywatnym podmiotom.

- Problemem jest dzisiaj to, że dużo mocy, jeżeli chodzi o przyłącza, jest zablokowanej przez różne dziwne firmy i firemki, jakichś cwaniaków, którzy poskładali przez ostatnie lata wnioski [o przyłączenie do sieci - red.]. Teraz sieci są w ten sposób zablokowane, chociaż te firmy czy często osoby fizyczne nie produkują, nie realizują projektów OZE i tylko tymi przyłączami handlują - przekonuje Kowalski.

- Ale wie pan, że w zeszłym roku mieliśmy 90 procent odmów, jeśli chodzi o wnioski o przyłączenia dla przedsiębiorców - wtrącam. - I mówi się właśnie, że to offshore blokuje te główne sieci przesyłowe, a przedsiębiorcy odbijają się od zamkniętych drzwi.

- Tak, offshore dużo blokuje, ale też pamiętajmy, że oprócz tego dużo fotowoltaiki zablokowało sieci i dużo sieci jest zablokowanych jeszcze przez niezrealizowane projekty wiatrakowe. Dlatego trzeba stawiać na stabilność źródłową - w ten sposób poseł Kowalski wraca do tematu produkcji energii z biomasy.

- Tymczasem wydajemy na sieci średnio rocznie 7-8 miliardów, podczas gdy szacunki mówią, że żeby rozwiązać problem polskich sieci elektroenergetycznych, powinniśmy wydawać od 15 do 30 miliardów złotych rocznie - przywołuję dane ekspertów.

- Niestety brakuje konsensusu politycznego i brakuje strategii w zakresie tego, jaki budujemy model energetyczny. Bo jeżeli cały czas toczy się dyskusja, czy wiatraki, czy fotowoltaika, a nie stawiamy na stabilne źródła… - w ten sposób, po raz kolejny już, Janusz Kowalski wraca do tematu produkcji energii z biomasy.

- Panie pośle, mam wrażenie, że o energii z biomasy powiedzieliśmy już naprawdę dużo, a ja chciałem przypomnieć, że jeszcze kilka lat temu słynął pan z obrony węgla.

- I dalej bronię węgla. Węgiel powinien stanowić podstawę. A biomasa jest znakomitym sojusznikiem węgla, bo na przykład w ciepłowniach można biomasę współspalać z węglem, więc ja uważam, jeżeli chodzi o OZE, to biomasa. Biomasa jest paliwem OZE numer jeden w Unii Europejskiej. Za dużo jest fotowoltaiki i za dużo jest wiatraków po prostu.

- Po ośmiu latach rządów Zjednoczonej Prawicy właśnie pan dokonuje totalnej krytyki dotychczasowej polityki w tym zakresie. Flagową inwestycją waszego rządu jest tak zwany offshore, czyli farmy wiatrowe na Bałtyku - zwracam uwagę posłowi Suwerennej Polski.

- No, ale przecież to jest to, co różni Suwerenną Polskę od Prawa i Sprawiedliwości. To że my broniliśmy węgla i mieliśmy w tej sprawie rację. Michał Kurtyka [minister klimatu i środowiska w latach 2019-2021 - red.] zapisał model niemiecki do polityki energetycznej Polski, czyli model, w którym stawiamy na gaz. To było bardzo złe rozwiązanie. Inwazja Rosji na Ukrainę pokazała, że mówiąc o węglu, mieliśmy w stu procentach rację, że stawianie na surowiec, którego nie ma w Polsce [gazu - red.], było gigantycznym błędem - brzmi odpowiedź.

- Czyli pana zdaniem dalej powinniśmy spalać węgiel?

- Trzeba stawiać na węgiel, dlatego Suwerenna Polska walczy o to, że skoro mamy własny węgiel, powinniśmy produkować z niego energię, powinniśmy wydobywać go jak najwięcej na Śląsku, w Zagłębiu Lubelskim, w Bełchatowie i w Turowie. Wydobywać go, inwestować w nowoczesne metody jego spalania, ale nie walczyć z tym surowcem. I do tego stawiać na stabilne OZE.

- Ale nie na wiatraki i fotowoltaikę? - dopytuję.

- Wiatraki i fotowoltaika to jest model niemiecki, który się kompletnie nie sprawdził - przekonuje poseł.

Inny temat

Jadwiga Emilewicz - "matka chrzestna polskiej fotowoltaiki" - odmówiła rozmowy na temat rozwoju OZE w Polsce. - Nie dlatego, że mam coś do ukrycia w tej sprawie, ale w związku z moimi obowiązkami zawodowymi - wyjaśniła, podkreślając, że nie chce zabierać głosu "na inne tematy". Od 16 maja 2023 roku Jadwiga Emilewicz jest wiceministrem funduszy i polityki regionalnej.

Czytaj także: