Chłopcy, którzy jako jedyni zauważyli nadjeżdżający z tyłu pociąg, wyskoczyli przez okno wagonu, który po chwili spadł kilkanaście metrów w dół i rozpadł się na kawałki. Ranni, "rozpaczliwie wołając 'Jezus, Maria!', uciekali w panice od miejsca katastrofy, byle najdalej od rozczapierzonych macek widma śmierci". Od najtragiczniejszego wypadku kolejowego międzywojennej Polski minęło 90 lat.
Tekst ukazał się pierwotnie 15 grudnia 2018 roku, przypominamy go w 90. rocznicę katastrofy. Oborniki, miejscowość około 30 kilometrów od Poznania.
W domu rodziny Kubickich od rana kłótnia. Wszystko przez syna, ucznia poznańskiego gimnazjum, który obudził się i stwierdził, że do szkoły nie pójdzie. Nie wiadomo, co nim kierowało. Jakieś przeczucie? Wizja pisania sprawdzianu, do którego nie był przygotowany? A może po prostu siarczysty mróz za oknem? Temperatura tego dnia spadła do prawie dwudziestu stopni poniżej zera. Rozeźlony ojciec nie chciał zgodzić się na wagary, ale w końcu uległ, gdy po stronie chłopaka stanęła matka. W ten sposób młody Kubicki oszukał przeznaczenie.
Po godzinie 6.30 pociąg wyruszył z Obornik do Poznania.
Inną osobą, która wymknęła się śmierci, był nauczyciel jednego z poznańskich gimnazjów. Mężczyzna w czasie podróży przesiadł się z ostatniego - prawdopodobnie nieogrzewanego - wagonu do przedostatniego.
Pogoda zatrzymywała pociągi
Mimo silnego mrozu 15 grudnia 1933 roku był dla pracowników kolei gorącym dniem - pociągi łapały opóźnienia, bo zamarzały zwrotnice. Właśnie z tego powodu o godzinie 7.27 pociąg z Obornik został zatrzymany w Poznaniu przed semaforem - na wysokości dzisiejszego skrzyżowania ulic Roosevelta, Poznańskiej i Pułaskiego, dosłownie kilkaset metrów od dworca.
W tym samym czasie od strony Krzyża Wielkopolskiego nadjeżdżał drugi pociąg. Obie linie kolejowe schodzą się za dzisiejszą ulicą Niestachowską. Pierwszy pociąg był już na tym wspólnym odcinku. Drugi zaraz miał tam dojechać, dlatego przed rozwidleniem sygnał na semaforze nakazywał maszyniście zatrzymanie się. Tak też zrobił.
Z niespodziewanego przystanku skorzystało kilkunastu uczniów pobliskich szkół na Jeżycach. Otworzyli drzwi wagonu i wyskoczyli na nasyp, by - przedzierając się przez śnieg - skrócić sobie drogę na lekcje.
Franciszek Wawrzyniak, pracownik nastawni na Jeżycach, zapewne przeklął pod nosem. Najpierw zwrotnice, teraz semafor - pomyślał. Bo potem przyznawał, że był przekonany, iż urządzenie, które automatycznie steruje semaforem, zamarzło, a pociąg, który jechał wcześniej, już dawno jest na dworcu. Dlatego zerwał plombę przekładni i ręcznie zmienił sygnał na umożliwiający dalszą jazdę.
Pociąg ruszył i przez kilkaset metrów nabierał prędkości. W gęstej mgle maszynista Walenty Niedzielski w ostatniej chwili zauważył stojący przed nim na torze inny pociąg. Na nic hamowanie. Było już za późno.
W tym samym czasie dwaj uczniowie Gimnazjum im. Adama Mickiewicza w Poznaniu - Kozal i Marciniak, znudzeni przedłużającym się postojem przed semaforem, wyglądali przez okno pociągu, który stał przed zamarzniętą zwrotnicą. Nagle zobaczyli nadjeżdżający z tyłu skład. Instynktownie wyskoczyli przez okno. Spadli na nasyp i stoczyli się w dół. Nic im się nie stało - jeden lekko się zadrapał, drugi podarł ubranie.
Po chwili słychać było huk miażdżonego metalu. A w oknach okolicznych domów pojawiały się sylwetki ludzi. Zdezorientowani, wyrwani ze snu, odchylali firanki.
Wagony spadły kilkanaście metrów w dół
Dwaj strażacy Ignacy Gorzan i Leon Smolarek szli wtedy do pracy. Gdy doszło do katastrofy, akurat mijali cyrk "Olympia" przy ulicy Poznańskiej. Natychmiast ruszyli na ratunek poszkodowanym.
P. Gorzan wybił szybę w aparacie alarmowym znajdującym się przy nar. ul. Poznańskiej i Jasnej (dziś ul. Roosevelta - red.) i zaalarmował oddział II miejskiej straży pożarnej z ul. Grunwaldzkiej. Ponieważ aparaty alarmowe nadają tylko trzy sygnały, po których aparat musi być na nowo uregulowany, p. Gorzan otworzył posiadanym kluczem urządzenia aparatu i dodatkowemi sygnałami starał się przyśpieszyć wyjazd oddziałów strażackich - pisał 19 grudnia "Kurier Poznański".
Pierwsze wozy strażackie dojechały już po trzech minutach. Miejsce katastrofy budziło przerażenie. Dwa ostatnie wagony pociągu spadły z nasypu kilkanaście metrów w dół, zrywając po drodze przewody telefoniczne. Trzeci wagon zawisł na skarpie, kolejny wykoleił się.
"Kurier Poznański": Rozległy się przeraźliwe krzyki i wołania o pomoc. Z rozbitych wagonów poczęły się wydobywać jęki, a z pociągu wybiegli napół oszaleli pasażerowie. Przed pociągiem rozgrywały się iście dantejskie sceny. Kilkuletnie dzieci, przerażone w najwyższym stopniu, gubiąc torby szkolne, czapki i okrycia, uciekały w śniegiem pokryte pola, byle się znaleźć jak najdalej od strasznego, krew w żyłach mrożącego widoku.
"Gazeta Szamotulska": Osoby mniej ranne, oszalałe z przerażenia, wychodziły o własnych siłach, by rozpaczliwie wołając "Jezus, Maria!"..., uciekać w panice od miejsca katastrofy, byle najdalej od rozczapierzonych macek widma śmierci. W tej szalonej ucieczce nic ich nie zdołało wstrzymać. Pędzili na oślep, przed siebie, mimo nawet ciężkich ran.
Tak z rozbitego pociągu wybiegł między innymi jeden z uczniów szkoły wydziałowej im. Berwińskiego. Dopiero tam zwrócono mu uwagę, że jest ranny i krwawi.
Strażacy wyciągali kolejnych poszkodowanych. Wielu było nieprzytomnych. Zanoszono ich na noszach do gmachu Ubezpieczalni Krajowej przy ul. Mickiewicza (dziś Szpital im. Franciszka Raszei), a nawet do namiotu cyrkowego i prywatnych domów, żeby nie czekali na pomoc medyczną na mrozie, tylko w ciepłych pomieszczeniach.
Rannych wożono ciężarówkami
Akcja ratunkowa - jak piszą ówczesne gazety - była wyjątkowo sprawna. Zaangażowano w nią strażaków, saperów, pogotowie ratunkowe, policję i specjalnie zmobilizowane oddziały wojska. O godzinie 8.30 ze zmiażdżonych wagonów wyciągnięto już wszystkie ofiary śmiertelne i rannych. Do szpitali zawożono ich karetkami (Poznań miał ich wtedy zaledwie cztery), ciężarówkami i samochodami prywatnymi. Pomocy udzielano też na dworcu - tam jeden z lekarzy urządził doraźny punkt opatrunkowy.
Wszystko działo się w obecności tłumu ludzi, "chcących na własne oczy zobaczyć katastrofę kolejową o niebywałych rozmiarach".
W szpitalach na korytarzach - lament. W salach operacyjnych pracowali lekarze i asystenci, a w korytarzach i biurach tłoczyli się bladzi z przerażenia ojcowie oraz płaczące i spazmujące matki, które z niepokojem dopytywały się o losy najbliższych - donosił "Kurier Poznański".
20-letni Władysław Lehmann z Chludowa jechał do pracy w Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych. Siedział w ostatnim wagonie. Nie słyszał żadnego huku, nie pamiętał momentu katastrofy. Ale pamiętał, jak wagon staczał się z nasypu i uderzał w ziemię.
- Podniosłem się o własnych siłach i zacząłem iść ku gromadce ludzi, którzy się zbiegli. Ludzie cofnęli się ze zgrozą, miałem zakrwawioną całą głowę... Nadjechał samochód ciężarowy, zatrzymał się i zabrał mnie do szpitala... - mówił dziennikarzowi "Ilustracji Polskiej".
Tyle szczęścia nie mieli inni podróżni z jego wagonu. Lekarze na miejscu stwierdzili śmierć dwóch osób: asystenta kolejowego Wojciecha Zwika oraz 7-letniej Julianny Rujny. - Jeszcze na dworcu kolejowym w czasie wsiadania powiedziałem do mego kolegi, p. Rujny, który jeździł do Poznania razem ze mną: - Taki ostry mróz. Lepiej niech pan każe dzieciom zostać w domu... - mówił dziennikarzowi "Ilustracji Polskiej" Stanisław Kapturski, pracownik kasy Głównej Dyrekcji Kolejowej. - Nic im nie będzie - miał mu odpowiedzieć Władysław Rujna i wsiadł do pociągu z Julianną i rok starszą Zofią. Przeżyła tylko ta ostatnia, w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Ojciec dziewczynek zmarł w szpitalu.
Tam lekarze stwierdzili zgon kolejnych pięciu osób. W tym braci Tabaków - 14-letniego Telesfora i 15-letniego Bogdana. Trzeci z braci był w ciężkim stanie.
W sumie w katastrofie na poznańskich Jeżycach zginęło osiem osób, ponad 40 zostało rannych, w tym kilkanaście ciężko. Wielu z nich do końca życia odczuwało skutki wypadku.
Wśród rannych był wspomniany już Kapturski. Wylądował w szpitalu z połamanymi kończynami i rozbitą głową. Z dziennikarzem rozmawiał z trudnością. Mówił mu, że na co dzień jeździł drugą klasą i sam nie wie, dlaczego tego dnia wsiadł do wagonu czwartej klasy: - Gdybym był postąpił tak jak codzień, byłbym dzisiaj zdrów: druga klasa znajdowała się bliżej lokomotywy i w katastrofie nie poniosła uszczerbku. (...) Stałem, bo nie było miejsca. Nie słyszałem żadnego huku, żadnych odgłosów. Odzyskałem przytomność, jakiś ciężar straszny ugniatał mnie. Nie mogłem się zorjentować, gdzie jestem i co się ze mną dzieje... Zdawało mi się, przez chwilę, że ktoś urządza sobie jakieś potworne dowcipy, że ludzie, którzy jechali razem ze mną w przedziale, cisną mnie teraz i tłoczą się na mnie. Wołałem nawet, zdaje mi się: - Ludzie, puśćcie mnie... Wreszcie odzyskałem pełną świadomość tego, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Ktoś pomógł mi wydostać się z gruzów wagonów i wsiąść do samochodu, który zawiózł mnie do szpitala...
O dużym szczęściu może mówić jedna z pasażerek, która wiozła produkty na targ w wypchanym plecaku. W momencie wypadku to on zamortyzował jej uderzenie. Kobieta wyszła z katastrofy jedynie z zadrapaniami.
Trzy słupy światła
Strażacy i pracownicy kolei przez cały dzień usuwali skutki zderzenia pociągów. Wieczorem na nasypie ustawiono dwa silne reflektory, które oświetlały okolicę i pozwalały pracować przez całą noc. To, co udało się ocalić - klamki, osie, koła czy bufory - wywożono na platformach do warsztatów kolejowych. Drewniane połamane elementy palono na miejscu w olbrzymim ognisku. Zbierano też przedmioty osobiste, które odnaleziono na miejscu tragedii. Teczki, podręczniki, czapki zgubione przez dzieci czy pracowników kolei, buty, wiklinowe kosze... Pakowano je do worków i zawożono do biura dyrekcji kolei. "Właściciele wymienionych przedmiotów, względnie ich rodziny, mogą się zgłosić po odbiór swych rzeczy w Dyrekcji, pokój 23J (I piętro) w godzinach od 8 do 15" - ogłaszano w gazetach.
Ruch kolejowy przywrócono kolejnego dnia o godzinie 10.35.
Płakał cały Poznań
Katastrofa kolejowa na Jeżycach, największy tego typu wypadek w międzywojennej Polsce, poruszyła całe miasto. Pogrzeb, który zaplanowano na 19 grudnia, był manifestem solidarności mieszkańców Poznania z rodzinami ofiar.
Ceremonia pogrzebowa rozpoczynała się w szpitalnej kostnicy, gdzie wystawiono publicznie ciała ofiar wypadku. Tłumy, które się tam zjawiły, były tak wielkie, że policja musiała zamknąć dziedziniec szpitalny, na który z każdą chwilą przybywało ludzi. O godzinie 14 odbyło się nabożeństwo. Po pokropieniu zwłok wodą święconą przez biskupa Walentego Dymka trumny zamknięto i ustawiono na sześciu karawanach.
Szloch i łkanie wstrząsały teraz całym współczującym tłumem publiczności - pisał "Dziennik Poznański".
Spod szpitala przy ulicy Szkolnej, w eskorcie konnej policji, na cmentarz szło 30 tysięcy mieszkańców. Kondukt przeszedł koło miejsca katastrofy na mały, już nieistniejący dziś cmentarz Świętego Wojciecha. Nekropolia nie była w stanie wszystkich pomieścić, wobec czego tłumy żegnały ofiary katastrofy, stojąc na ulicy. Przed samym pochówkiem zmarłych w poznańskich kościołach rozdzwoniły się dzwony.
Śledztwo było krótkie. Za winnego wypadku uznano nastawniczego Franciszka Wawrzyniaka. Mężczyznę aresztowano jeszcze w dniu katastrofy. Już w kwietniu ruszył proces. Na ławie oskarżonych obok Wawrzyniaka usiadł maszynista drugiej lokomotywy.
Wawrzyniak, złamany zupełnie, cichym słabym głosem przyznał się do winy, którą zarzucał mu akt oskarżenia. Stał się nieumyślnym sprawcą strasznej w skutkach katastrofy. Niedzielski natomiast nie poczuwał się do winy, twierdząc, że uczynił wszystko, co mógł, by uniknąć katastrofy, za późno jednakże zauważył przeszkodę na torze - czytamy w "Tajnym Detektywie".
Maszynista został uniewinniony. Wawrzyniak trafił na cztery lata do więzienia.
Epilog
12 lat po tej katastrofie, w tym samym miejscu, znów zderzyły się pociągi. Do zdarzenia doszło zaledwie kilka miesięcy po zakończeniu II wojny światowej. W czasach stalinowskich tego typu wypadki tuszowano. I tak też było w tym przypadku. Z krótkiej wzmianki w "Głosie Wielkopolskim" dowiadujemy się jedynie o zderzeniu dwóch pociągów, w którym zginęły dwie osoby, pracownicy kolei. Winnym uznano Jana Rypińskiego, dyżurnego nastawni, który tego dnia obchodził urodziny. Został skazany na trzy lata więzienia w zawieszeniu na rok.
Korzystałem z "Dziennika Poznańskiego", "Kuriera Poznańskiego", "Gazety Szamotulskiej", "Ilustracji Polskiej" i "Tajnego Detektywa" z grudnia 1933 r. i kwietnia 1934 r.
Autorka/Autor: Filip Czekała
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Ilustracja Poznańska