Michał jeszcze w październiku z ekscytacją pakował plecak na kolejny dzień szkoły. Dziś mówi o sobie, że jest beznadziejny i głupi. Ola nauczyła się kłamać – gdy czegoś nie wie, twierdzi, że zepsuł się jej mikrofon i "się wyłącza". Jest źle. Są pierwszaki, które pod koniec roku szkolnego nie potrafią czytać. - Bez szkoły różnice między dziećmi się pogłębią - mówią nauczyciele. I cieszą się na powrót do normalnych lekcji od 4 maja.
Słowo "lag" po raz pierwszy usłyszałam około 2005 roku, gdy mój młodszy brat żalił się internetowym kolegom, z którymi chciał grać w popularną strzelankę, na - no właśnie - "lagi". Gdy masz za wolny internet, nie masz szans, byś trafiał do celu. Ale okazuje się, że nie tylko.
Przez lata "lagowanie" wydawało mi się największym nieszczęściem, jakie mogło spotkać graczy. Aż przyszła pandemia.
I już siedmioletnie dzieci używają żargonu ze świata IT. I nie chodzi tylko o "lagi". Na lekcjach zdarzają się im "bugi" (błędy). Kiedy nauczycielka wyłącza im mikrofon, są "mutowane".
- Przysięgam, że jak jeszcze raz usłyszę “pani mi laguje”, to się chyba popłaczę – mówi Joanna, nauczycielka wczesnoszkolna z wiejskiej podstawówki w Wielkopolsce. - Moi uczniowie używają licznych zwrotów, o których istnieniu chciałabym zapomnieć – mówi. I wymienia: wywalać, wyrzucać, zacinać, zrywać, mulić. No i "lagować".
- W dużych miastach pewnie łatwo wam o tym zapomnieć, ale w wielu miejscowościach internet naprawdę nie pozwala na normalne lekcje – zaznacza Joanna, która martwi się, że wykluczenie technologiczne przełoży się na rozwój dzieci. - W mojej małej, piętnastoosobowej klasie tak naprawdę dobrze czyta dziś tylko kilkoro uczniów – przyznaje.
Ale problemy z edukacją pierwszaków nie występują tylko na wsi. Krzysztof, nauczyciel z Warszawy: - Musiałbym mieć trzy kamery ustawione w różnych miejscach, żeby naprawdę widzieć, czy dobrze trzymają długopis, gdy uczą się pisać.
Od matek słyszę: - Nie robiłam studiów pedagogicznych, sama już nie wiem, jak mam pomóc swojemu dziecku.
O to, co pandemia robi z pierwszakami, zapytałam ich rodziców, nauczycieli i ekspertów. Niektórzy mówią wprost: - Marzę o tym, żeby moje dziecko powtarzało pierwszą klasę i żałuję, że w ogóle poszło do szkoły.
Mamo, jestem beznadziejny
Joanna z Poznania samotnie wychowuje dwóch synów: pierwszoklasistę i czterolatka. - Rok temu o tej porze mieliśmy wszystko wspaniale poukładane. Chłopcy cudownie się rozwijali, mnie świetnie szło w pracy – opowiada. - Dziś chce mi się płakać, kiedy patrzę na nich i nie mogę uwierzyć, jak wiele w życiu dzieci może zniszczyć jeden rok.
Co jest najtrudniejsze? – pytam Joannę. - Obserwowanie, jak z każdym tygodniem podejście starszego syna do szkoły się degraduje – odpowiada bez wahania.
Latem zeszłego roku Joanna bardzo cieszyła się na rozpoczęcie szkoły. - Wiem, że sporo rodziców obawia się tego, ale ja byłam przekonana, że mój syn jest gotowy – zastrzega. - Jest bardzo obowiązkowym dzieckiem, ma do tego odpowiedni temperament, bardzo szanuje autorytety, a nauczyciel to w końcu autorytet. To takie dziecko, które w szkole będzie cały dzień skupione, a potem odreaguje to wybuchem energii w domu, dlatego starałam się zawsze zapewnić mu dużo ruchu – opowiada. Joanna się nie pomyliła. Syn we wrześniu był zafascynowany szkołą, nawet robieniem prac domowych. Sam o nich pamiętał, a wieczorami podekscytowany pakował plecak na kolejny dzień.
Aż przyszedł listopad i nauka zdalna. - Zaczęłam zauważać, że umyka mu cała idea szkoły. Dla niego nauka w pokoju to już nie była szkoła – mówi Joanna. - Dosłownie w tydzień nauczył się, że w zasadzie nic nie trzeba robić, bo można w każdej chwili wyłączyć aplikację do zdalnej lekcji. Po prostu wyjść, a potem powiedzieć, że to awaria. Szybko się też zorientował, że nauczycielka nie jest w stanie nic zrobić z dziećmi, które mówią, że je “wyrzuciło” – naprawdę lub na niby. Więc i jego zaczęło “wyrzucać” – opowiada.
Nauczycielka nie może też przejść między ławkami, zajrzeć w zeszyt. Dopilnować każdego swojego pierwszaka. I dzieci nie widzą, że nauczycielka każdemu zwraca uwagę, poprawia i pomaga.
- Najgorsze jest to, że oni potem budują przekonanie na własny temat, które nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Spróbujcie sobie wyobrazić, co czuje rodzic, kiedy słyszy, jak jego ukochane dziecko mówi, że jest “beznadziejne” – mówi Joanna. Ona to usłyszała.
Zaczęło się od tego, że jej syn miał problemy z odezwaniem się “do komputera”. Gdy coś powiedział i nie dostawał zwrotnej odpowiedzi – a w zdalnych lekcjach zdarza się to bardzo często m.in. przez wspomniane już lagi, zaczynał myśleć, że coś jest nie tak (“innym dzieciom pani odpowiada”).
- Potem przyszło porównywanie się, ale takie nierealistyczne – opowiada Joanna. - Na przykład pani mówiła: “zróbcie ćwiczenia z szesnastej strony” i już po kilku minutach pierwsze dzieci krzyczały do mikrofonów, że już je zrobiły. To często nie było prawdą, dzieci tak mówiły, bo myślały, że dzięki temu będą mogły odejść od komputera. Ale mój syn, który był wtedy w połowie zdania, tego nie musiał wiedzieć. Za to zaczynał wpadać w panikę, że z nim jest coś nie tak, że sobie nie radzi – dodaje.
Joanna uważa, że gdyby wszyscy się widzieli i siedzieli w ławkach, ten efekt nie byłby tak porażający. Bo dzieci byłyby świadkami procesu edukacyjnego, widziałyby, jak naprawdę inni przyswajają materiał. Uczyłyby się razem.
- Dorośli są wykończeni po roku zdalnej pracy, relacyjnie to bardzo trudny czas. Ja na przykład wciąż stresuję się wystąpieniami, bo nie wiem, czy ktoś się śmieje z moich żartów, nie widzę, czy kiwają głowami ze zrozumieniem. Pomyślcie, jak muszą odbierać to dzieci – zauważa.
Ostatnio synowi Joanny śniła się szkoła. To był koszmar. - Wstał rano i zapytał, czy to prawda, że po angielsku czyta się inaczej niż się pisze – opowiada. - Był roztrzęsiony. Mówił, że skoro jeszcze nie nauczył się dobrze czytać po polsku, to po angielsku pewnie nigdy mu się nie uda. I dopytywał z lękiem, w której to będzie klasie.
Chłopiec zaczął mieć problemy z nerwami i agresją. - Nie chce ze mną za bardzo ćwiczyć czytania, nie może usiedzieć w miejscu, denerwuje się, bo czuje, że nie osiąga sukcesów. Dosłownie wszystko zaczyna go swędzieć. A ja nie zawsze jestem w stanie ten bunt okiełznać. Do tego po kilku tygodniach zdalnej nauki okazało się, że musi nosić okulary. To był kolejny cios, bo nagle trudniejsze stało się też uprawianie sportów, które było dotąd jakąś ucieczką – zaznacza Joanna.
Młodszy syn w pandemii zrobił się przeraźliwie cichy i apatyczny. Płacze, gdy starszy brat martwi się szkołą. - A ja boję się, że po tym wszystkim oni zapamiętają mnie właśnie taką: najgorszą wersję swojej mamy, która nie jest w stanie im pomóc tak, jakby chciała – mówi Joanna.
Są domy, w których nigdy nie jest cicho
Joanna, nauczycielka pierwszaków z małej wiejskiej szkoły w Wielkopolsce, chciałaby mieć więcej takich rodziców jak Joanna, jej imienniczka. Zaangażowanych w edukację, wspierających swoje dzieci. Bo nawet jeśli czują się bezsilni, to “coś” robią. Ale przyznaje, że nie wszyscy mają takie szczęście i boi się, jak to się odbije na jej pierwszakach. A właściwie na jej “15 okienkach”, bo tyle dzieci ma w klasie.
- Uczę ich od zerówki. Już wtedy w grupie widziałam, że część pięciolatków jest bardzo zaniedbana edukacyjnie, ale starałam się to wyrównać – wspomina. - Jesienią, gdy przyszliśmy do szkoły, było obiecująco. I nagle krach, zdalne!
Pierwszą, jesienną odsłonę zdalnego nauczania Joanna nazywa koszmarem. - Na zdalne lekcje wysłaliśmy dzieci w większości niepiszące i nieczytające, niektóre nie miały wcześniej porządnego kontaktu z komputerem – opowiada. - Najpierw obsługi zdalnych lekcji musieli nauczyć się rodzice, a to też nie było łatwe. Zwłaszcza z tym ich słabym internetem na wsi – dodaje. Przez pewien czas jeździła do szkoły prowadzić zajęcia zdalne z jej budynku, ale nawet tam sieć była tak słaba, że musiała włączać własną – z komórki.
To właśnie Joanna nienawidzi słów “lagować” i “wywalać”. I tego, że musi patrzeć z daleka na dzieci, którym nikt nie pomoże. - Jest prawie koniec roku szkolnego, a dwoje dzieci nadal nie czyta, mam też dwójkę, która bardzo wolno pisze – mówi Joanna.
W teorii dzieci mają trzy lata, żeby opanować sprawne pisanie i czytanie. To nie jest tak, że pierwszaki muszą uderzać w klawiaturę jak stenotypistki, a pisząc ręcznie, nadążać z zapisaniem każdego słowa nauczycielki. Jednak z czasem materiału do opanowania przybywa, więc te, które czytają i piszą za wolno, będą miały problem, by opanować np. zagadnienia z przyrody.
- Widzę, jak się celowo wyłączają, bo nie chcą, żebym widziała, jak pracują, dla wielu z nich szkoła była jedynym miejscem, gdzie dostawały pomoc w nauce – mówi Joanna. I dodaje: - Do tego wszystkiego dochodzi koszmarny hałas. Część z moich uczniów nie ma żadnego cichego miejsca do nauki. Gdy "odciszają" mikrofon, żeby zabrać głos, czuję się jak na targu. Słyszę odkurzacze, gotujące się gary, gra non stop radio lub telewizor, młodsze rodzeństwo hałasuje. A czasem w domu jest piątka małych dzieci! Teraz może czwórka z mojej klasy ma swój pokój, w którym siedzi sama w ciszy w czasie zdalnych lekcji. Niektóre dzieci uczą się na komórkach, nie wiem, jak one dają radę, na przykład przepisywać słowa z tak małego ekranu – podkreśla.
Ostatnio prowadziła zdalną lekcję o robotach. Joanna pytała, co dzieci chciałyby, aby roboty za nie robiły. Większość mówiła o odrabianiu lekcji. - A ja myślałam: jakich lekcji, przecież ja niczego nie zadaję! – mówi nauczycielka. I dodaje: - Dzieci straciły motywację do nauki. One non stop pytają: “proszę pani, a kiedy będzie koniec”. I to niezależnie, co z nimi robię. Śpiewam, tańczę, staję na rzęsach. A każde ich rozproszenie to potem pięć minut starań i ponowne skupienie uwagi – wzdycha.
Joanna uważa, że żyjemy w edukacyjnym zakłamaniu. - Minister wychodzi i mówi: “wszystko działa” – zauważa. - A tymczasem prawda jest taka, że uczymy tylko tych, którzy chcą się czegoś nauczyć i których rodzicom zależy. To będzie miało straszne konsekwencje społeczne – dodaje.
Kiedy będzie piątek?
Arkadiusz Sidor z lubuskiego Kożuchowa jest ojcem pierwszoklasistki i dyrektorem podstawówki, w której dziewczynka się uczy. Pytam go: co jest trudniejsze?
- Obie role są trudne – odpowiada szybko, ale zaraz dodaje. - Emocjonalnie trudniejsza jest rola taty. Moja córka bardzo przeżywa zdalne nauczanie. Kiedy została w domu pierwszy raz, przeszliśmy to w miarę spokojnie, ale teraz, gdy zimą znów zamknięto szkoły, słyszę ciągle: “nie lubię szkoły”, “kiedy będzie piątek”. A jeszcze parę miesięcy temu pytała nas, po co jest weekend i czy szkoła mogłaby trwać cały tydzień. Tak bardzo lubiła spotykać się z koleżankami i nauczycielką.
Dla pierwszaków zdalna edukacja w całym kraju zaczęła się w listopadzie. Dzieci miały też zimą niemal miesiąc przerwy od jakiejkolwiek nauki, bo do grudniowej przerwy świątecznej trzeba było doliczyć dwa tygodnie ferii w styczniu. Klasy 1-3 wróciły jednak 18 stycznia na lekcje stacjonarne (jako jedyne).
- I to przyniosło wszystkim ulgę, ale jak się okazało chwilową – zastrzega dyrektor Sidor. Województwo lubuskie, gdzie w lutym zachorowań było stosunkowo najwięcej, jako pierwsze powróciło do zdalnego nauczania dla wszystkich.
Pod koniec lutego Sidor pisał na szkolnym Facebooku: "W pracy w szkole bywają takie momenty, że człowiek czuje rozczarowanie i bezsilność. (...)".
Dziś mówi mi: - Nie chcę już tego roztrząsać, dla dobra dzieci musimy iść dalej. I dodaje: - Wierzę, że to, co dzieci straciły w czasie zdalnego nauczania, da się jeszcze wyrównać. Nauka zdalna przebiega dziś znacznie lepiej niż rok temu. Tamta wiosna mogła wydawać się stracona, dopiero się wszystkiego uczyliśmy, nie byliśmy gotowi. Nikt nie był. Wszystko działo się nagle. Dziś robimy wszystko, żeby dzieci rzeczywiście się uczyły. I oczywiście, że nie da się tego porównać do nauki w klasie, ale robimy co w naszej mocy.
Pierwszaki nie wiedzą, że w "zeszłym roku było jeszcze gorzej", bo były jeszcze w przedszkolach. Te w większości, po zamknięciu w marcu 2020 roku, krótko były na nauczaniu zdalnym, bo premier pozwolił przedszkola otworzyć już po majówce. Choć nie wszystkie dzieci z tego korzystały, rodzice mieli wybór. I są dziś takie pierwszaki, które przed rozpoczęciem nauki w szkołach już od marca do końca sierpnia siedziały w domach.
Zdaniem Sidora bardzo ważne będzie wzmocnienie społeczności i dobrych szkolnych nawyków. - Sam uczę języka polskiego w czwartej klasie – mówi. - Miałem dziewczynkę, która wcześniej dostawała czwórki i piątki, a nagle przestała pojawiać się na lekcjach. Wyliczyłem, że w drugim semestrze nie było jej na co drugiej. Rozmawiałem z mamą i okazało się, że dziewczynka zaczęła sobie wybierać lekcje, na których chce być. Nie jest jedyna. Są dzieci, które zaczęły bać się powrotu do normalnych zajęć. To też będzie wyzwanie. Ale najczęściej słyszę jednak: chcemy wrócić do szkoły. Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem tego od tak wielu dzieci. A to jest wielka szansa i do nas dorosłych należy, żeby tego nie schrzanić – dodaje dyrektor.
W setkach pokoi, a nawet na balkonie
Jolanta Okuniewska, nauczycielka z Olsztyna, w 2015 roku została nominowana do tzw. nauczycielskiego Nobla, nagrody przyznawanej najlepszym belfrom na świecie. Znalazła się w finałowej 50, pokonując tysiące zgłoszonych z całego świata. Jurorzy docenili m.in. sposób, w jaki wprowadza nowe technologie do pracy z najmłodszymi uczniami. Już pierwszaki korzystały w jej klasach z tabletów.
Jolanta była przygotowana do pracy z nowymi technologiami, jak mało kto. Ale to nie znaczy, że się nie bała. - Miałam świadomość, że na zdalne nauczanie idą dzieci, które jeszcze dobrze nie piszą i nie czytają, a to w tym wieku podstawowe umiejętności, które wymagają nauczycielskiej uwagi – mówi.
Jej podstawówka przygotowywała pierwszaki na możliwość zdalnej nauki już od września. - Nauczyciele, rodzice, uczniowie, wszyscy musieli nabywać kompetencje cyfrowe. Wiedziałam, że jak ich z tym oswoję, to jeśli znów zamkną nas w domach, będzie łatwiej – podkreśla.
Dziś już wiadomo, że miała rację. Rodzice wiedzieli, gdzie szukać zadań, dzieci, jak się z nią skontaktować. - Na początku najtrudniejsze były dla mnie zajęcia z wychowania fizycznego – opowiada Jolanta. - Zdawałam sobie sprawę, że dzieci mają bardzo różne warunki w domach. Wiele dzieli pokój z rodzeństwem. I jak tu skakać i klaskać, gdy obok uczy się starszy brat – mówi. - Z każdym kolejnym tygodniem było łatwiej. Bo teraz to już wszystko wiem o ich domach. Byłam już w setkach pokoi, a nawet na balkonie – dodaje ze śmiechem.
Wie już, na jaki wysiłek sportowy mogą pozwolić sobie jej maluchy i że nie jest to sport wyczynowy. Za to świetnie sprawdziła się dziecięca joga.
- I proszę rodziców, by jak najczęściej wychodzili z dziećmi na dwór. To bardzo ważne dla ich rozwoju – podkreśla.
By zbudować z dziećmi relacje, zdecydowała m.in., że co wieczór będzie im czytać książki. To nieobowiązkowe, ale każdy jej pierwszak o 19.30 może się z nią połączyć i posłuchać, jak czyta. - Czasem siadają przy komputerze z rodzeństwem, czasem przysłuchują się rodzice – mówi Jolanta. - Najwięcej naraz było ze mną 17 uczniów, a klasa liczy 27 osób. Gdy akurat nie mogłam czytać na żywo, jakiś fragment dla nich nagrywałam. Bardzo nie chciałam stać się dla nich tylko "nauczycielką z komputera" – dodaje.
Zdaniem Jolanty zdalne nauczanie opiera się na wielkim zaufaniu między nią a rodzicami. - Duża część pracy spoczywa na ich barkach. I ja wiem, że to dla nich trudne, bo oni też pracują – mówi. - Na szczęście większość moich uczniów dziś już doskonale czyta. Cieszę się, że zaraz wrócimy do klasy i będę mogła przypilnować trochę pisania. Zajrzeć, czy piszą we właściwych linijkach, dobrze trzymają długopis. To ważne, bo złych nawyków trudno się pozbyć . Ale jestem spokojna, bo przecież mamy trzy lata na opanowanie pewnych umiejętności – dodaje. I wierzy, że jeszcze tej wiosny zdąży posiać w szkole kwiatki z uczniami. Jej klasa 26 kwietnia zaczęła nauczanie hybrydowe od lekcji w klasie.
Nie widać, gdy komuś jest przykro
Właśnie trudność w budowaniu relacji jest największym problemem zdalnego nauczania według Krzysztofa Obrębskiego, wychowawcy pierwszaków z Warszawy. - Dzieci nie spędzają ze sobą czasu, nie zdążyły się poznać – opowiada. - Najmocniej zauważam to, gdy dyskutują. Polemiki są niemal niemożliwe, bo każdy uważa, że jego zdanie jest najważniejsze. Myślę, że dzieje się tak, bo przed monitorem nie widzą emocji rówieśników. Nie dostrzegają na przykład, że komuś sprawiły przykrość – dodaje.
A dla niego jako nauczyciela ważne jest, by dzieci miały poczucie sprawiedliwości i czuły się wysłuchane. - To trudne, gdy nie możemy sobie spojrzeć w oczy, ale patrzymy na siebie tylko przez kamerę – przypomina. - I właśnie kamera wykrzywia nasze relacje. Naraz widzę tylko sześcioro lub dziewięcioro uczniów, bo taki mamy system do zdalnych lekcji. Nie widzę, kto się wierci i komu się już nudzi, bo często “psują się” im kamerki – dodaje.
Trudno jest też zobaczyć, czy dzieci rozumieją przeczytany tekst, czy dobrze trzymają długopis. - Żeby dobrze przyjrzeć się temu, jak piszą, musiałbym mieć wokół nich ustawione trzy kamery – ocenia Krzysztof.
Jego klasa ma z nim codziennie trzy godziny zajęć w czasie rzeczywistym. Do tego zdalny angielski, religię, szachy i tańce. - Widzę, że są zmęczeni i nie wiem, jak jeszcze mogę im pomóc – mówi nauczyciel. I dodaje: - Mi też już wzrok siada, a przecież pracuję w szkole dopiero 8 lat. I nie znam innych osób w moim wieku, które dzień zaczynałyby nie od logowania się na Facebooku czy Instagramie, tylko w e-dzienniku. Nie chcę przeoczyć żadnego kłopotu moich uczniów.
Gdy rozmawiamy, Krzysztof jest tuż po zdalnej lekcji o obiegu wody w przyrodzie. - Dzieci są niemal odcięte od eksperymentów – mówi. - Mogę z nimi porozmawiać o rzekach, puścić jakiś krótki filmik. Ale nie mogą niczego spróbować, dotknąć. Wprowadzanie w świat doświadczeń to katorga. Na przykład ostatnio mieliśmy lekcje o przyprawach i jedne dzieci miały rozłożone przeróżne przyprawy na biurku, a inne wcale. Co mam wtedy zrobić? Każdy z rodziców musiałby być na pełen etat moim asystentem, żeby to się mogło udać, a nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić i nie wszyscy potrafią. Ja w pewnym sensie rozumiem, że oni nie są nauczycielami i buntują się przeciwko temu obciążeniu, ale równocześnie… przecież ja ich nie chcę obciążać z własnego lenistwa, tylko dla dobra dzieci – przypomina.
Działa różnie. Gdy poprosił, żeby dzieci poszukały na dworze ślimaków, zadanie wykonały tylko trzy osoby. Reszta mówiła: “proszę pana, bo ja nie mam czasu”. - I ja im wierzę – wzdycha.
Uczniowskie łzy na lekcji otwartej
Małgorzata Biernat jest wychowawczynią pierwszaków w Gdańsku. - Każda lekcja zdalna to teraz takie zajęcia otwarte z udziałem rodziców, które czasami były organizowane w szkołach, by mogli zobaczyć, jak prowadzimy lekcje – zauważa. Obecnie to jej codzienność.
- Jeden z rodziców, dzieląc się swoimi przeżyciami z edukacji zdalnej, powiedział do mnie: "Jaką pani ma olbrzymią cierpliwość!", "Jak pani spokojnie, wiele razy wszystko tłumaczy" – mówi Małgorzata. - I przyznam, że nie wydawało mi się do tej pory, że robię coś nadzwyczajnego, a po tych słowach uświadomiłam sobie, że mam w sobie "supermoc", która oczywiście dla nauczyciela jest po prostu standardem – dodaje.
Małgorzacie dużo radości sprawia, gdy któreś z rodziców mówi jej, że samo się czegoś nauczyło, przysłuchując się zajęciom dziecka – nie tylko na lekcjach, ale też na kółku poświęconym historii Gdańska, które prowadzi. - Można więc śmiało stwierdzić, że edukujemy całe rodziny – mówi nauczycielka.
Ale przyznaje, że nie zawsze jest różowo. - Brakuje takiej intymności, którą łatwo uzyskać podczas edukacji stacjonarnej – mówi. - Jeżeli uczeń ma jakieś trudności emocjonalne, zawsze mogą pójść z nim na bok i porozmawiać bez świadków, rozładować jego emocje również pozawerbalnie: pogłaskać, dotknąć, a nawet przytulić. Teraz widzę jego zdenerwowanie. Mikrofon wyłączony, ale kamerka działa, widzę, że z kimś nerwowo dyskutuje, może z rodzicami. Nie jestem pewna, bo ustawione tło "wycina" wszystko poza uczniem z obrazu. Widzę nawet, że już ma łzy w oczach, ale wszystko, co w danym momencie zrobię, zobaczą, usłyszą pozostali uczniowie, a także ich rodzice – dodaje.
Gdy dom zamienia się w szkołę
- Byłam przerażona, gdy tuż przed Wielkanocą, gdy robiłyśmy na ostatnią chwilę palmę do szkoły, córka powiedziała mi, żebym się nie martwiła. Powiedziała: “jak nie zdążymy, to po prostu wyłączę kamerę” – mówi Justyna, matka pierwszoklasistki z Wielkopolski. I dodaje: - Gdybym uczyła takie pierwszaki, to pewnie bym uwierzyła. Nie posądziłabym tak małych dzieci o tak przemyślane kłamstwo – przyznaje.
Justyna i jej mąż zajmują się tłumaczeniami. Zdalnej szkole podporządkowali niemal całe swoje życie. Ona tłumaczy po nocach, on nad ranem, zanim ich córki wstaną (młodsza ma 2,5 roku). - Ostatnio minęliśmy się w o 3.30. Ja się dopiero kładłam, mąż właśnie wstawał – opowiada.
Zdalna praca i szkoła odbiły się na całej rodzinie. - Widzę, jak motywacja córki do nauki siadła., jaka jest przygaszona – opowiada. - Ona jest bardzo zapatrzona w panią. Jak pani coś powie, to tak ma być bezwzględnie. Jak ja, to znaczy, że się czepiam. Nie umiem jej nauczyć ładnego pisania, to jest mordęga. Czytanie też szło bardzo opornie. Za to, gdy w styczniu na chwilę poszli do szkoły, to zobaczyłam, jak wielki osiągnęła postęp w krótkim czasie. Te dwa tygodnie były niesamowite – dodaje.
Pokazały też, jak bardzo Oli brakuje kontaktu z koleżankami. - Mogła o nich opowiadać bez końca. Gdy nie ma szkoły, skazana jest na telefon, a to zupełnie coś innego – mówi Justyna. I dodaje: - A, właśnie, telefon. Dostała go w pierwszej klasie na gwiazdkę. Gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że dam telefon tak małemu dziecku, nie uwierzyłabym. Ale nie mieliśmy wyjścia, córka po 1,5 godziny wisiała na moim, bo tylko tak mogła utrzymać kontakt z koleżankami. A ja widziałam, że kiedy się łączą, to chętniej też razem się uczą, na przykład rozmawiają i wykonują razem prace z plastyki. Tak, jak pewnie normalnie byłoby w klasie – dodaje.
Rodzice raczej nie towarzyszą Oli w zdalnych lekcjach. - Gdybym siedziała z nią w pokoju, zaraz przyszłaby młodsza córka i tyle byłoby z tej nauki – mówi Justyna. - Ja wiem, że ona się tych wszystkich rzeczy w swoim czasie nauczy, ale kto im odda ten utracony rozwój społeczny, który wynika z kontaktu z rówieśnikami?
Po co pierwszakom szkoła?
- Pójście do szkoły to jedno z pierwszych ważnych wydarzeń w życiu człowieka – mówi mi pedagożka z Uniwersytetu Warszawskiego dr Iga Kazimierczyk. - Dzieci w wieku siedmiu lat są już świadome wagi tego faktu, bywają nim podekscytowane, bywają przejęte. Wiedzą, że szkoła to "coś ważnego", że jest to miejsce, w którym będą się uczyć, rozwijać, poznawać nowych ludzi, kolegów i koleżanki. Szkoła dla pierwszaków to wielka przygoda i niewiadoma – podkreśla.
- Po co dzieciom szkoła? – pytam. A dr Kazimierczyk na jednym oddechu wymienia: do biegania, gadania, przyjaźni, sporów, różnic, rozmawiania, wychowania.
- Każdy, kto przebywa stale z dzieckiem, wie, że dzieci miewają tendencję do mówienia dużo i szybko. I tak powinno być – mówi pedagożka. - Dziecięce słowotoki i strumienie świadomości to najważniejszy trening rozwoju umiejętności i kompetencji językowych. Faktycznie, dla rodziców takie dziecięce "gadanie" po prostu bywa trudne do zniesienia. Dorośli mają swoje limity uwagi. Dlatego właśnie dzieciom potrzebna jest grupa innych dzieci, aby mogły ze sobą mówić bez końca, o wszystkim, w każdej sytuacji. Aby uczyły się wyrażania swoich potrzeb, informowania o swoim stanie, formułowania zasad tak ważnych przy organizacji zabaw. Aby właśnie mogły gadać i gadać bez końca. Szkoła to przestrzeń do rozwoju emocjonalnego – podkreśla. W świecie zdalnej nauki ten obszar bardzo trudno rozwijać.
- Samo "gadanie" to czynność. Jest ona jednak podstawową dla tworzenia i funkcjonowania w środowisku społecznym i rówieśniczym – podkreśla dr Kazimierczyk. - Dzieci w szkole uczą się tego, że nie z każdym rozmawia się "fajnie", że inne dzieci miewają inne zdanie, że ten fakt bywa trudny do zaakceptowania. Dzieciaki znacznie mocniej niż w przedszkolu doświadczają sympatii i antypatii innych dzieci. To ważne, żeby w bezpiecznych warunkach przekonać się, że nie muszą lubić się z wszystkimi dziećmi tak samo. Szkoła to uczenie się społeczne – tłumaczy.
I przypomina, że obok dziecięcego "gadania" pojawia się także “rozmawianie”. - To niezbędny warunek dla rozwoju dziecka. Uczniowie muszą mieć przestrzeń na porozmawianie z nauczycielami – dorosłymi, którzy mają dla nich czas i uwagę. Którzy potrafią doradzić, wesprzeć, zrozumieć szkolne troski dziecka, których rodzice czasem nie rozumieją, ponieważ na co dzień nie ma ich w szkole. Dla części dzieci, które wychowują się w rodzinach niedających dzieciom pełnego wsparcia, takie spotkanie z dojrzałym dorosłym możliwe jest tylko w szkole. Szkoła to kontakt z innymi dorosłymi – podkreśla.
Zarówno w domu, jak i w szkole uczymy się wartości, zasad, norm. Kształtujemy swoje poglądy, zachowania, postawy. Uczymy się tego, że świat jest złożony, a poglądy bywają różne.
Ale to nie wszystko. - Dla części dzieci obecność w szkole była także okazją do tego, aby raz dziennie zjeść duży, dwudaniowy obiad. Bo szkoła to miejsce, które pomaga, kiedy w domu jest trudno – przypomina dr Kazimierczyk.
Bez szkoły nie ma równych szans
Podobnie rolę szkoły widzi prof. Sylwia Jaskulska z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Dzieci w wieku 7-10 lat mają specyficzne dla tego okresu życia potrzeby – zauważa. - Są one związane na przykład z możliwościami poznawania świata. Myślenie staje się bardziej refleksyjne, a pamięć logiczna, a nie tylko mechaniczna. Co to znaczy w praktyce? Dziecko coraz lepiej radzi sobie z opowiadaniem swoimi słowami tego, czego się nauczyło. Jego wypowiedzi są coraz bardziej uporządkowane. Rozwijają się zainteresowania, dzieci są w stanie coraz bardziej świadomie i wytrwale się koncentrować na zadaniach. Ale to wszystko wymaga ćwiczenia! – tłumaczy.
Profesor Jaskulska zwraca uwagę, że dzieci w tym wieku odczuwają potrzebę bycia kompetentnymi. A to jest możliwe tylko w relacji z ludźmi. - Żebym wiedziała, że jestem kompetentna, potrzebuję informacji od ważnych dla mnie osób, że za taką mnie uważają. To może dać na przykład komentarz nauczycielki, że uczeń robi coś dobrze albo, że jego wkład pracy jest dostrzeżony – wyjaśnia. - Dzieciaki w klasach I-III nadal się bawią z kolegami i koleżankami, ale też współpracują. Zdarzają się konflikty, które uczą się rozwiązywać, trzeba się umieć podzielić pracą, zabrać głos na forum klasy – dodaje.
Szkoła nie jest jedynym miejscem, gdzie można te wszystkie umiejętności nabywać i doskonalić. - Problem jest jednak taki, że dzieci żyją w bardzo różnych środowiskach, w różnych rodzinach. W szkole mają podobne warunki, dlatego mówimy o tym, że szkoła wyrównuje szanse. Bez szkoły różnice między nimi się pogłębiają – podkreśla pedagożka.
Nauczycielki i nauczyciele są zawodowo przygotowani do tego, żeby tworzyć jak najlepsze warunki rozwoju dziecka. - Stawianie zadań, które są wystarczająco trudne, żeby dziecko się rozwijało, ale nie na tyle, żeby się zniechęciło. Albo naprzemienność aktywności: intelektualnej, fizycznej, pobudzenie, wyciszenie – wylicza prof. Jaskulska. I dodaje: - Tak pracuje się z dziećmi w młodszym wieku szkolnym. Nie twierdzę, że każdy nauczyciel wykonuje swoją pracę idealnie, ale to zawodowe przygotowanie i warunki klasy szkolnej, czyli grupa rówieśnicza, różne pomoce dydaktyczne, są takim fundamentem, na którym jest szansa coś wartościowego zbudować. Kiedy mówimy o tym, że szkoła wyrównuje szanse, myślimy o tych dzieciach, których rodzice z różnych powodów nie mogą realizować ich rozwojowych potrzeb. Wtedy szkoła jest jedyną szansą. Szkoła zdalna, co słyszymy w historiach opowiadanych przez nauczycielki i nauczycieli pierwszaków, taką szansą nie jest – zauważa.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock