Jeśli doświadczasz problemów emocjonalnych, jesteś ofiarą przemocy i chcesz uzyskać poradę lub wsparcie, TUTAJ znajdziesz listę organizacji oferujących profesjonalną pomoc.
Ofiara księdza Andrzeja Dymera:
Mówię tylko za siebie, bo dzisiaj wiem, że są inni pokrzywdzeni przez niego, którzy mogą chcieć sprawiedliwości na poziomie prawnym, finansowym. Ja, szczerze mówiąc, nie chcę nic od niego i jego pracodawców - kurii. Nie interesują mnie już dzisiaj procesy sądowe, bo moja sprawa została umorzona. Nie doszukano się przemocy, co mnie dziwi i dziwiło później innych prokuratorów.
Ale mam jedno pragnienie: żeby został przeniesiony do stanu świeckiego. Ta osoba nie powinna być księdzem, kapłanem świętego Kościoła katolickiego. Jestem wierzący i trudno mi sobie wyobrazić, jak można być kapłanem, sługą Chrystusa na Ziemi, który dał moc odpuszczania grzechów, rozgrzeszania, sakramentu namaszczenia w momencie śmierci, a jednocześnie być kimś, kto kradnie komuś życie. Nie tylko seksualność, ale całe życie. Zrobił ze mnie wraka. Ordzewił mnie jak stary statek w jednej chwili.
Nie mam innych pragnień co do jego osoby.
***
Rozmawialiśmy w styczniu. Był jedną z osób, które zeznawały przeciwko księdzu Andrzejowi Dymerowi. Został przez niego skrzywdzony, gdy chciał zdawać do liceum, które założył duchowny. Zgodził się na publikację całości rozmowy, pod warunkiem zachowania anonimowości.
Nie doczekał się sprawiedliwości. 16 lutego Andrzej Dymer zmarł, nadal będąc księdzem w Kościele katolickim.
***
Sebastian Wasilewski: Jak pan poznał księdza Andrzeja Dymera?
Ofiara księdza Dymera: Byłem ministrantem w parafii rodzinnej. Chodziłem wtedy do szkoły podstawowej.
Jak się poznaliście?
Służyłem do mszy i w tych okolicznościach go tam poznałem.
Jakie sprawiał wrażenie, jakim wydawał się panu człowiekiem wtedy?
Był serdeczny. Powiedziałbym nawet, że taki zatroskany, nie tylko o mnie, ale i o innych ministrantów. Pamiętam taką sytuację jego dobrego gestu, kiedy chodziłem z nim po kolędzie, po mieszkaniach odwiedzając ludzi. Ministranci mieli puszkę i śpiewaliśmy kolędy. Byłem ja i kolega ministrant. Tego dnia do tej puszki ludzie nam bardzo mało wrzucili pieniędzy. A dla ministranta z tej kolędy to takie dodatkowe było kieszonkowe. To była frajda i jakieś ciekawe doświadczenie.
I tego dnia zapytał, wracając z tej kolędy, ile uzbieraliśmy pieniędzy. Tego nie wiedzieliśmy, chłopcy sobie na klatce te pieniądze liczą najczęściej, między mieszkaniami. Powiedzieliśmy mu, że nie wiemy dokładnie, ale że dość mało dzisiaj. On wyciągnął wtedy z kopert, które dostał od ludzi, dość sporo grubych banknotów, mogło to być 50-100 złotych, i każdemu z nas dał kilka takich banknotów. Dla ministranta to był zastrzyk gotówki, tyle ile przez wszystkie kolędy w danym roku zebrał. Więc on miał gest. Dzisiaj myślę, z punktu widzenia dorosłego człowieka, że tym nas próbował kupić.
Po co?
Na tamten czas nie miałem pojęcia, co to oznaczało. Dzisiaj mogę się tylko tego domyślać. Wtedy nie odczuwałem, żeby ten kontakt z nim w parafii był jakiś niebezpieczny.
Ale potem odszedł...
Tak, odszedł z tej parafii, był w niej krótko.
A wy się później spotkaliście znowu...
Dużo później, spotkaliśmy się kilka lat później, w 2000 roku, ponieważ ja wtedy szedłem do liceum. Miałem zaczynać szkołę średnią. Ponieważ pochodzę z rodziny katolickiej, w której wartości katolickie i wiara miały bardzo duże znaczenie, moi rodzice pragnęli, abym uczył się w szkole, którą prowadzi Kościół, w katolickiej szkole, w takich wartościach.
Ksiądz Dymer był wtedy dyrektorem takiej szkoły.
Tak. Złożyłem papiery do jego liceum katolickiego w Szczecinie. To ładna stara willa, na tamten czas bardzo odnowiona. Do tej szkoły też chodziło kilku moich kolegów. To była szkoła z prestiżem w tym czasie. Ale ostatecznie tej nauki tam nie zacząłem nawet.
Dlaczego?
(prawie minutowa cisza)
Bo trzeba było stamtąd uciekać... Uciekłem, ale za późno.
Co się stało?
(prawie dwuminutowa cisza)
Po złożeniu dokumentów do tej szkoły, do sekretariatu, zjawił się tam dyrektor tej szkoły, Andrzej Dymer. I poprosił mnie, żebym wszedł do jego gabinetu. Pamiętam, że ten gabinet nie był za wielki, a sufity były trochę łukowate. Dobrze zapamiętałem to. On wtedy mnie też jakby rozpoznał. Powiedział coś w stylu: ja ciebie znam. I ja mówię: owszem, bo ksiądz był u nas w parafii kilka lat temu. Ja go poznałem od razu, on mnie po chwili.
Bardzo wypytywał mnie wtedy o sytuację rodzinną, o rodziców, o braci, o siostry. Ogólnie tak pytał mnie o życie. Dlaczego do szkoły katolickiej chciałem przyjść... Mówił, że dobrze trafiłem, że tu będą wartości, które zaszczepili mi rodzice, że msza święta jest raz w tygodniu obowiązkowa. Wzbudził we mnie zaufanie w trakcie tej rozmowy. Ale tam była chyba nadliczba kandydatów i był chyba już problem z przyjęciem, brakowało miejsc w tej szkole. W trakcie tej rozmowy padło, że: skoro byłeś ministrantem, byliśmy razem w parafii, to tu nie ma problemu, będziesz na pewno do szkoły przyjęty. I wtedy się ucieszyłem z tego. Radość ta trwała w sumie niedługo, jedną dobę.
Co stało się po tej dobie?
On mi taką propozycję dał, że przyjmie mnie do tej szkoły, kiedy ja też coś od siebie mu dam. I w trakcie tej rozmowy nie rozumiałem, o co jemu chodzi...
On użył takich słów, "kiedy ty mi dasz coś od siebie"?
Tak, tych słów użył. Padły z jego ust. Nie rozumiałem tego, co powiedział. Mówił, że on jeszcze ma drugą szkołę, podstawową. Ta szkoła się mieściła na ulicy Zawadzkiego, przy kościele. I powiedział, że tam jest sala komputerowa, słabo zabezpieczona. Że nie ma krat w oknach i jest to parter i trzeba jej pilnować. Prosił mnie, żebym na drugi dzień przyjechał w godzinach wieczornych do tej drugiej szkoły, gdzie się młodsze dzieci uczyły, żeby przypilnować tej sali komputerowej.
Więc wróciłem do domu i rodzice pytali, jak poszło. Mówiłem, że ksiądz mnie przyjmie, że wszystko dobrze poszło, tylko powiedział, żebym przyjechał do tej szkoły. Wyjaśniłem, o co chodzi z tą jego propozycją.
Moi rodzice mieli pełne zaufanie do niego. Pamiętali go jako księdza, który był w naszej parafii. A więc nie protestowali, nie wydało im się to wtedy dziwne, żeby przyszły uczeń liceum miał pilnować klasy w innej szkole. Wtedy nie było agencji ochrony, dzisiaj może to by bardziej wzbudziło czujność.
Na drugi dzień pojechałem do tej szkoły autobusem. On powiedział wcześniej, że tam będzie na mnie czekał, wszystko pokaże.
I czekał?
Tak, jak przyjechałem, to już tam był. Najpierw oprowadził mnie po tej szkole, pokazał mi różne miejsca, sale, jak to wygląda. Ja niczego nie przypuszczałem, nie bałem się niczego. Na ten moment jeszcze byłem w stanie radości, że przyjęto mnie do szkoły. Pokazał mi... Nie mogę... (długa cisza)
W tej szkole byli jeszcze jacyś pracownicy, gdy przyszedłem. Chyba remontowali albo murowali schody. I Dymer się zdenerwował, że oni jeszcze tam są. Powiedział, że nie powinno ich już być. I ci ludzie wyszli po krótkim czasie, jak on tę szkołę mi pokazywał. Szczegół taki dobrze zapamiętałem, że był tam też żołnierz, albo przynajmniej człowiek w umundurowaniu żołnierskim. Może miał ze 20 lat. Nie zwróciłbym na niego uwagi, ale nie wiem, dlaczego on tam był, natomiast Andrzej Dymer, jak wychodził ten żołnierz, to go pocałował w czoło.
Tak po ojcowsku?
Tak mi to wyglądało. I też to we mnie nie wzbudziło jeszcze jakiegoś strachu, ponieważ mój ojciec czasami też tak robił. To chyba naturalne jest u rodzica.
U rodzica tak... Co wzbudziło strach? Kiedy pan pierwszy raz tamtej nocy poczuł strach?
Kiedy oni już wyszli, wyszedł też ten żołnierz, to Andrzej Dymer zaprowadził mnie do tej sali komputerowej. Powiedział, że zadanie polega na tym, żebym po prostu przenocował na tej sali.
Tylko tyle?
Na tym miało polegać zadanie.
I to wzbudziło już strach?
Zdziwiłem się, po co tu przyjechałem? Spać? Ale jeszcze wtedy strachu nie czułem, chyba byłem trochę zdezorientowany. Strach przyszedł niewiele później, kiedy on rozłożył śpiwór na podłodze. Tam nie było żadnego łóżka, więc na podłodze. I... (cisza) on powiedział, żebym się położył. I on się położył koło mnie. Wtedy pojawił się strach. Poczułem zagrożenie bliskości, że jest za blisko.
W tym momencie swoim młodzieńczym umysłem już ogarnąłem, że jestem w pułapce. Zacząłem się już bać.
Wiedział pan już, czego się boi?
Wtedy strach mnie już paraliżował, ale ten paraliż powodował brak przewidywalnego myślenia.
Ksiądz zaczął taką podchwytliwą rozmowę, leżąc obok. Pytał się, czy mam dziewczynę. Pytał też, czy umiem dochować tajemnicy, czy znam znaczenie słowa "tajemnica". Mówił też, że idąc do nowej szkoły, zaczynam nowy etap w życiu i on będzie inny niż poprzednie. I powiedział też, że on pochodzi z rodziny, w której było mało miłości, że każdy człowiek potrzebuje miłości, ksiądz też czuje się samotny. To był właściwie taki jego monolog.
Czy poza słowami, stało się coś więcej?
Tak.
Najpierw zaczął mnie obmacywać, dotykać. Najpierw w okolicach głowy. Okolicach tułowia. Pytał, czy sprawia mi to przyjemność. Pamiętam, że zacząłem tracić kontrolę nad sobą, nad umysłem. Coś w stylu, że to się nie może dziać naprawdę. Jakby to był sen zły. Miałem poczucie takiej derealizacji i depersonalizacji. Nie wiedziałem, czy to się naprawdę dzieje i czy to jestem ja w tym momencie. Czułem się, jakby to było nierealne i nie ja.
Oczywiście wiedziałem, że już jestem w sytuacji bez wyjścia. Jedyne, o czym wtedy resztkami przytomności myślałem, to żeby jak najszybciej się to skończyło.
Ksiądz Dymer użył przemocy fizycznej tamtej nocy?
Użył. W momencie, kiedy zaczął dobierać się do mnie, przestał być miły.
Dotykał w miejscach intymnych?
Dotykał. Wsadzał mi ręce w majtki. Masturbował mnie. Później na siłę zaczął mnie całować. Jedyne, co z tego pamiętam, to jego wstrętny, obrzydliwy oddech. I taki charakterystyczny zgryz, królicze zęby.
Później wyprowadził mnie na korytarz z tej sali komputerowej. Usiadł w fotelu, który tam był. Wtedy bardzo był już agresywny. Przytrzymywał mnie za głowę i na siłę zmusił do seksu oralnego. Prosiłem go, w momencie gdy mnie zmuszał do seksu oralnego, żeby przestał, żeby tego nie robił. Straciłem kontrolę nad sobą, mówiłem "przestań", nie mówiłem do niego "ksiądz". A on mówił, że jeszcze trochę, wytrzymaj chwilę, zaraz będzie koniec. Sprawiał wrażenie, jakby to było automatyczne, jakby miał duże doświadczenie w tym.
Bardzo się temu opierałem, on mówił, żebym nie przestawał, bo zaraz będzie koniec. Tego końca nie było długo. Skończyło się to z jego strony wytryskiem, który wylądował na mnie…
Strasznie sapał. To sapanie mam w głowie każdego dnia. Czasami jak słyszę jakiegoś człowieka sapiącego, to mi się to kojarzy z tamtym.
I po tym wyszedł ze szkoły?
Wyszedł. Powiedział jeszcze, że nie mogę tego nikomu mówić. Że to jest tajemnica. Nawiązał do tej tajemnicy ze szkoły. Powiedział, że tak, jak jego obowiązuje tajemnica spowiedzi, tak mnie też pewne tajemnice obowiązują w kontaktach z księdzem. Ja byłem wtedy już załamany, nic nie mówiłem. Tylko łzy mi naciekały do oczu. On też powiedział mi, że to są naturalne potrzeby, że z tym się spotkam dopiero, że to jest początek dorosłego życia…
Jego wstrętny oddech czuję do dziś.
Ile to trwało?
Długo, ale nie umiem czasu określić. On mnie w nocy zamknął w tej szkole, a sam wyszedł. Do rana byłem sam, zamknięty.
W jakim stanie?
Strasznie rozbity. Zacząłem bez składu i ładu chodzić po różnych pomieszczeniach, nie wiedząc czego szukam. Dorwałem tam apteczkę, taką metalową. Tam był jakiś syrop ziołowy na uspokojenie, wypiłem całą butelkę. Ale chyba nie pomogło. W szkole był automat z napojami, takimi gazowanymi. Ten automat z nerwów wywróciłem. Roztrzaskał się.
Rano mnie wypuścił z tej szkoły woźny, który otwierał tę szkołę. Zdziwił się mocno.
Pytał coś?
Tak, a ja powiedziałem tylko, że ksiądz Andrzej mnie tu wczoraj wieczorem przyprowadził i mówił, że dzisiaj wyjdę stąd. Że woźny mi otworzy. On był zdziwiony. To był starszy pan.
Po 20 latach wspomnienie tamtej nocy nadal wywołuje ból...
Wtedy się mi życie złamało. Ono się stało inne. Jak po jakimś paraliżu i wylewie, człowiek jest inny już.
Udało się panu jakoś posklejać to złamane życie?
To, że mimo chęci samobójstwa, nie zrobiłem tego, można nazwać już sukcesem... Mam zdiagnozowany zespół stresu pourazowego. Farmakoterapia, psychoterapia... To leczenie trwa do dzisiaj. Bez leków przeciwdepresyjnych nie istnieję, nie jestem w stanie egzystować.
Moje życie wygląda tak, jakby Dymer był przyklejony do mnie. Z przodu, z boku, z tyłu.
Ciągle jest. Najgorsze w tym wszystkim jest dla mnie właśnie to, że to nie mija. To wraca w snach. To wszystko we mnie żyje, to nie minęło, to się dzieje cały czas. Cały czas ksiądz całuje, dotyka...
Spotkał pan go jeszcze później, po tamtej nocy?
Kilkakrotnie w przeciągu wielu lat. W różnych miejscach. Przy kościele, przypadkowym, innym niż mój.
Co się stało, jak pan go zobaczył po raz pierwszy po tamtej nocy?
Pierwszy raz go zobaczyłem, kiedy szedłem na zakupy, w centrum miasta. Zobaczyłem go wychodzącego z kościoła. Trudno powiedzieć, co poczułem. Zareagowałem w dziwny sposób, bo zebrało mnie od razu na wymioty. Tam był śmietnik miejski, zwykły. Do tego śmietnika zwymiotowałem. Tak na niego zareagowałem.
Kolejne razy były podobne. Zawsze reakcje fizjologiczne, bardzo złe. Paraliż, strach. Przy tym wszystkim on sprawiał wrażenie, jakby mnie nie znał, jakby nie pamiętał.
A pan mocno zmienił się fizycznie w ciągu tych 20 lat?
Wtedy byłem nastolatkiem... To trochę się na pewno zmieniłem, ale ten pierwszy raz, gdy go spotkałem, nie był bardzo daleko [od wydarzenia w szkole - red.]. Rok albo dwa. I też zachowywał się, jakby nie znał... Myślę, że udawał, że mnie nie pamięta. Skoro pamiętał mnie z okresu ministrantury w parafii i poznał od razu w szkole, to dlaczego miałby później nie poznać.
Dlaczego udawał?
Nie wiem.
Wstyd, strach?
Myślę, że on nie ma strachu. Może strach o własny tyłek.
Czego mógł się bać?
Że go sprzedam. Że wyjawię to gdzieś.
A pan zgłaszał kiedykolwiek to, co stało się tamtej nocy? Rozmawiał z prokuraturą, policją? Zgłosił pan to Kościołowi katolickiemu?
Tak, krótki czas po tym, co zaszło, nie mogąc dłużej tego znieść, zgłosiłem się do kurii w Szczecinie. Przyjął mnie ksiądz na parterze. Ja wtedy mówiłem, że chcę rozmawiać z biskupem, ale ksiądz mi wyjaśnił, że to niemożliwe.
Na tamten czas powiedziałem to tylko jednej osobie - mojej koleżance. Nie miałem komu tego powiedzieć. Podziwiam ją, że to zniosła. Kończyła wtedy dopiero podstawówkę, była młodsza ode mnie. Nigdy tego nie wypuściła dalej, zatrzymała tajemnicę. Ona mnie namówiła, żeby gdzieś to zgłosić. Ja też czułem, że to zło, które się stało, się wylewa i muszę coś z tym zrobić. Poszedłem tam. Wysłuchał mnie ten ksiądz...
Przedstawił się?
Nie pamiętam, minęło 20 lat. Natomiast pamiętam jedną rzecz - że wyszedłem stamtąd zrezygnowany, ponieważ to, co mu mówiłem, przyjmował właściwie z takim uśmiechem sarkastycznym. Z taką miną niedowierzania. Coś w stylu: serio, ksiądz się dobierał do ciebie? Nie sporządził żadnej notatki. Nie spytał mnie nawet o moje dane. Wychodząc stamtąd wiedziałem, że to była rozmowa o wacie cukrowej.
Pana zdaniem ci, którzy bronią księdza Dymera, są tak samo winni jak on?
Podzieliłbym te osoby na dwie grupy: są ludzie, którzy ślepo kogoś bronią, bo im się nie mieści w głowie, żeby taki ktoś, ksiądz, mógł coś takiego zrobić. On w szkole mi też powiedział, że nawet gdybym komuś o tym powiedział, to i tak mi nikt w to nie uwierzy.
Pana zdaniem takich wydarzeń, jak to, co się stało wtedy w nocy, mogło być więcej?
Ostatecznie trafiłem do innego liceum, nie katolickiego. Spotkałem kiedyś kolegę, który chodził ze mną do szkoły podstawowej, starszego o rok ode mnie. On kończył to liceum katolickie. Kiedyś jakaś rozmowa się wywiązała i spytał mnie, dlaczego ja nie jestem w "katoliku", przecież tam startowałem. Powiedziałem mu, że po prostu nie za bardzo tam się dogadałem z dyrekcją. Tak bardzo ogólnie, nie wchodząc w to. Kolega od razu podchwycił ten temat: a pewnie chodzi o dyrektora. Użył sformułowania "lubi chłopców".
Mnie wtedy wcięło. Powiedział wtedy też kolega: do mnie też próbował się dobierać. Jakby czując, co ja mam na myśli. Tak że z pewnością tych osób było więcej, ja poznałem taką jedną osobę przez przypadek. Do tego spotkania z kolegą myślałem, że byłem wyjątkiem.
Dzisiaj wiem o wielu innych osobach.
O ilu?
Co najmniej o kilkunastu. Ale ja o nich wiem, a są ludzie, którzy mogli nigdy tego nie ujawnić.
Jak to się stało, że pan trafił do prokuratury? Wiem, że zeznawał pan.
Tak. Do tego czasu nic z tym nie robiłem, nie miałem ani odwagi, ani chęci. Przez długi czas myślałem, że byłem wyjątkiem, dopóki kolegi ze szkoły nie spotkałem.
Pojawił się jakiś artykuł w prasie, że ksiądz Dymer jest pedofilem.
W "Gazecie Wyborczej" w 2008 roku.
Możliwe, nie pamiętam roku. I zadzwonił do mnie wtedy mój kolega, inny, który dowiedział się [o tym, co się stało w szkole - red.] po mojej koleżance, kilka dobrych lat później. Znał tę moją tajemnicę życia. Powiedział mi, że szukają ludzi, których on załatwił...
Gwałcił?
Tak. On powiedział, że tę sprawę zgłosił dominikanin ojciec Marcin Mogielski. Że on [Andrzej Dymer - red.] to samo robił, ale jeszcze wcześniej, w latach 90. w jakimś schronisku czy ognisku, które prowadził, w placówce kościelnej. Zapytał mnie, czy ja bym nie chciał zeznawać. Powiedziałem, że nie, absolutnie, nie ma mowy. Nie chciałem.
Poszedłem kupić do kiosku tę gazetę. Wróciłem i przeczytałem. Poznałem skrótowo historie kilkorga ludzi. Wtedy, głupie uczucie, trochę mi ulżyło. Pomyślałem: no to nie jestem sam. Durne, bo to przytłaczające było, a ja poczułem, że nie jestem sam.
Mój kolega nie odpuścił, zadzwonił do mnie jeszcze raz po paru dniach i trochę zaczął mi wjeżdżać na zranioną ambicję. Mówił, że im więcej osób będzie zgłoszonych, tym większa szansa, że zostanie uznany winnym. Wtedy też mu drugi raz odmówiłem.
Ale w końcu zaczął pan zeznawać.
Bo zadzwonił jeszcze raz i powiedział, że zna ojca Mogielskiego. I czy może dać mu numer do mnie. Mogielski się ze mną skontaktował. Miałem duże opory, ale namówił mnie na spotkanie z nim i adwokatem. Spotkaliśmy się. Zachęcił mnie do zeznań.
Trudno było zeznawać w prokuraturze? Widzę, jak dziś panu trudno, jakie są w panu emocje…
Trudno było, ponieważ byłem przesłuchiwany w warunkach skandalicznych. W pokoju, w którym zeznawałem, oprócz adwokata i prokuratora, było chyba sześć czy siedem osób postronnych, to znaczy pracowników tej prokuratury. Tam było kilka biurek, nie mieli innych warunków, to była stara prokuratura. Było trudno i te zeznania trwały bardzo długo.
Pan jest z dobrego domu, skończył pan dobre studia, ma pan niezłą pracę, może pan się rozwijać i zawodowo, i finansowo... Można w pewnym sensie powiedzieć, że jest pan człowiekiem sukcesu... Ale czasem jak rozmawiamy, mam wrażenie, że tak się pan nie czuje. To wszystko przez tamtą noc?
Tak. Czuję, że on mi ukradł całą seksualność. To było moje pierwsze i jedyne doświadczenie. Z nim.
Patrzę na moich braci, na moje siostry, mają rodziny, wiele dzieci. Płaczę nad tym, że ja tak nie mam. Zwykłe przytulenie ludzkie mnie odpycha, a co dopiero wchodzenie w relacje intymne.
Pamięta pan, jakie pan miał marzenia te lata temu? Jak wyobrażał sobie swoje życie tę dobę przed? Jak pan pamięta siebie?
Że skończę szkołę. Wesoły, nastoletni chłopak. Byłem jeszcze nastolatkiem. Dla niego byłem dzieckiem, niezależnie od tego, czy ma się 15 lat czy nie, to dla 40-letniego bydlaka…
A po? Kim pan był, kiedy wrócił rano do domu?
Po tym wszystkim musiałem zostać aktorem. Pierwszy spektakl musiałem zagrać przed rodzicami. Zwalać na wszystko inne mój stan, a ten się pogarszał z dnia na dzień. Tak tylko, żeby nie wydało się.
Dzisiaj to polega na tym, że wszędzie mam tajemnice. Dlatego rozmawiamy też anonimowo. Dzisiaj wiem, że to ksiądz zrobił coś złego, nie ja. To nie była moja wina, ale trudno byłoby mi znieść fakt, że ludzie poznają w jednym momencie coś, co przebiło moje wnętrze do szpiku kości.
Zacząłem terapię, może coś z tego będzie. Wobec siebie mam niewielkie wymagania. Żeby nie było gorzej. Lepiej być nie musi.