Kamil - nauczyciel informatyki kursuje między pięcioma szkołami. Szymon – nauczyciel geografii i WOS uczy w trzech, a każda jest w... innym mieście. Katarzyna dała się ubłagać i do "swojej drugiej szkoły" jeździ na wieś, by wykładać podstawy przedsiębiorczości. Gdy chemiczka z Podkarpacia, ucząca w sześciu podstawówkach, zachorowała na COVID-19, Polacy mogli przypomnieć sobie o jednym z najgroźniejszych skutków reformy edukacji Anny Zalewskiej. Groźnym nie tylko w pandemii.
Nauczycieli, których ze względów organizacyjnych i finansowych zmuszono do pracy w kilku szkołach, są tysiące. Jedni potrzebują kilku miejsc pracy, by w ogóle mieć pełen etat. Inni, gdy już go uciułają, i tak biorą jeszcze dodatkowe godziny w kolejnych placówkach. Czasem, szczególnie w dużych miastach, by za nauczycielską pensję się utrzymać. A czasem, częściej na wsi, bo dyrektorzy szkół niemal błagają ich, by przyszli do nich pracy. "Jak ty do nas nie przyjedziesz, to kto będzie uczył te biedne dzieci?" – słyszą najczęściej.
Katarzyna: - Nie chciałam rezygnować z macierzystej szkoły, powiedziałam więc, że wezmę tyle, ile dam radę. Dostałam dziewięć godzin - wylicza.
Szymon: - Mieszkam dość blisko, więc kiedy poproszono mnie o pomoc, zdecydowałem się wziąć jeszcze te kilka godzin.
Dariusz (na blogu): "W moim liceum jest taki jeden nauczyciel. Chociaż ‘jest’ to za dużo powiedziane. Ma tutaj tylko cztery godziny, więc konia z rzędem, kto widział kolegę".
Gdy Kamil trafił na kwarantannę, szukali za niego zastępstwa w czterech szkołach. Znów uczy. Lekcje kończy zwykle o 19.50.
W 2018 roku Najwyższa Izba Kontroli wyliczała, że takich nauczycieli są ponad 54 tysiące. 15 września zapytaliśmy MEN o nowsze dane, jak dotąd nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
– Ale nie ma powodów, by uważać, że takich nauczycieli ubyło, skoro od kilku lat ich liczba rosła – mówi Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Skąd wzięła się ta armia "szkołokrążców", jak czasem sami o sobie mówią?
Szkołokrążcy Anny Zalewskiej
Tamta zima była w edukacji naprawdę gorąca. Był przełom roku 2016 i 2017. Prezydent Andrzej Duda podpisał nowe prawo oświatowe i dni gimnazjów były już policzone. W Ministerstwie Edukacji Narodowej trwały intensywne prace nad nowymi podstawami programowymi. To najważniejszy dokument w szkole, w oparciu o niego tworzy się m.in. podręczniki i egzaminy. Powstawały też tak zwane nowe ramówki, czyli dokumenty, które precyzują, ile godzin danego przedmiotu potrzebne będzie w poszczególnych latach nauki.
I nauczyciele zaczęli z trwogą liczyć. Godzin ubywało, a materiału do omówienia przybywało. Związek Nauczycielstwa Polskiego, największa związkowa organizacja w oświacie, która liczy około 200 tysięcy członków ogłosił: powstanie nowy zawód – "nauczyciel objazdowy".
Tego określenia najpewniej jako pierwszy użył prezes ZNP Sławomir Broniarz. – To taki pedagog, który w jednej szkole zarobi mniej, niż kosztuje rower, którym objedzie szkoły, żeby zebrać etat – mówił mi wówczas. I całkiem poważnie dodawał, że to także problem dla rodziców i dzieci: – Taki nauczyciel będzie w szkole przez dwie godziny w tygodniu, nie będzie miał czasu nie tylko poznać uczniów, ale też poprowadzić dodatkowych zajęć czy kółek.
Nowa filozofia: to nauczyciel ma jeździć do ucznia
Co na to odpowiadało ministerstwo? – Mówimy jednoznacznie rodzicom i nauczycielom: nie dowozimy dzieci do nauczyciela, tylko nauczyciel dojeżdża do dziecka. Żyjemy w XXI wieku, szkoła ma być bezpieczna, blisko ucznia – mówiła w lutym 2017 roku ówczesna minister edukacji Anna Zalewska. Ale zasad finansowania oświaty nie zmieniła: w Polsce pieniądze z subwencji przekazywane są na ucznia, nie na nauczyciela.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam