|

Nauczyciele: Skończymy jak pielęgniarki. To już się dzieje

Nauczyciele są wykończeni
Nauczyciele są wykończeni

Kamil - nauczyciel informatyki kursuje między pięcioma szkołami. Szymon – nauczyciel geografii i WOS uczy w trzech, a każda jest w... innym mieście. Katarzyna dała się ubłagać i do "swojej drugiej szkoły" jeździ na wieś, by wykładać podstawy przedsiębiorczości. Gdy chemiczka z Podkarpacia, ucząca w sześciu podstawówkach, zachorowała na COVID-19, Polacy mogli przypomnieć sobie o jednym z najgroźniejszych skutków reformy edukacji Anny Zalewskiej. Groźnym nie tylko w pandemii.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Nauczycieli, których ze względów organizacyjnych i finansowych zmuszono do pracy w kilku szkołach, są tysiące. Jedni potrzebują kilku miejsc pracy, by w ogóle mieć pełen etat. Inni, gdy już go uciułają, i tak biorą jeszcze dodatkowe godziny w kolejnych placówkach. Czasem, szczególnie w dużych miastach, by za nauczycielską pensję się utrzymać. A czasem, częściej na wsi, bo dyrektorzy szkół niemal błagają ich, by przyszli do nich pracy. "Jak ty do nas nie przyjedziesz, to kto będzie uczył te biedne dzieci?" – słyszą najczęściej.

Katarzyna: - Nie chciałam rezygnować z macierzystej szkoły, powiedziałam więc, że wezmę tyle, ile dam radę. Dostałam dziewięć godzin - wylicza.

Szymon: - Mieszkam dość blisko, więc kiedy poproszono mnie o pomoc, zdecydowałem się wziąć jeszcze te kilka godzin.

Dariusz (na blogu): "W moim liceum jest taki jeden nauczyciel. Chociaż ‘jest’ to za dużo powiedziane. Ma tutaj tylko cztery godziny, więc konia z rzędem, kto widział kolegę".

Gdy Kamil trafił na kwarantannę, szukali za niego zastępstwa w czterech szkołach. Znów uczy. Lekcje kończy zwykle o 19.50. 

W 2018 roku Najwyższa Izba Kontroli wyliczała, że takich nauczycieli są ponad 54 tysiące. 15 września zapytaliśmy MEN o nowsze dane, jak dotąd nie otrzymaliśmy odpowiedzi.

Liczba nauczycieli, którzy pracują w więcej niż jednej szkole
Liczba nauczycieli, którzy pracują w więcej niż jednej szkole
Źródło: Najwyższa Izba Kontroli

– Ale nie ma powodów, by uważać, że takich nauczycieli ubyło, skoro od kilku lat ich liczba rosła – mówi Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Skąd wzięła się ta armia "szkołokrążców", jak czasem sami o sobie mówią?

Szkołokrążcy Anny Zalewskiej

Tamta zima była w edukacji naprawdę gorąca. Był przełom roku 2016 i 2017. Prezydent Andrzej Duda podpisał nowe prawo oświatowe i dni gimnazjów były już policzone. W Ministerstwie Edukacji Narodowej trwały intensywne prace nad nowymi podstawami programowymi. To najważniejszy dokument w szkole, w oparciu o niego tworzy się m.in. podręczniki i egzaminy. Powstawały też tak zwane nowe ramówki, czyli dokumenty, które precyzują, ile godzin danego przedmiotu potrzebne będzie w poszczególnych latach nauki.

I nauczyciele zaczęli z trwogą liczyć. Godzin ubywało, a materiału do omówienia przybywało. Związek Nauczycielstwa Polskiego, największa związkowa organizacja w oświacie, która liczy około 200 tysięcy członków ogłosił: powstanie nowy zawód – "nauczyciel objazdowy".

Tego określenia najpewniej jako pierwszy użył prezes ZNP Sławomir Broniarz. – To taki pedagog, który w jednej szkole zarobi mniej, niż kosztuje rower, którym objedzie szkoły, żeby zebrać etat – mówił mi wówczas. I całkiem poważnie dodawał, że to także problem dla rodziców i dzieci: – Taki nauczyciel będzie w szkole przez dwie godziny w tygodniu, nie będzie miał czasu nie tylko poznać uczniów, ale też poprowadzić dodatkowych zajęć czy kółek.

Nowa filozofia: to nauczyciel ma jeździć do ucznia

Co na to odpowiadało ministerstwo? – Mówimy jednoznacznie rodzicom i nauczycielom: nie dowozimy dzieci do nauczyciela, tylko nauczyciel dojeżdża do dziecka. Żyjemy w XXI wieku, szkoła ma być bezpieczna, blisko ucznia – mówiła w lutym 2017 roku ówczesna minister edukacji Anna Zalewska. Ale zasad finansowania oświaty nie zmieniła: w Polsce pieniądze z subwencji przekazywane są na ucznia, nie na nauczyciela.

W tym czasie nieustannie powtarzała w mediach, że "zawsze w systemie edukacji byli tacy nauczyciele, którzy pracowali w więcej niż jednej szkole". Rzecz w tym, że to właśnie jej reforma ich liczbę zwiększyła.

Dlaczego? Wyobraźmy sobie wiejską gminę z jednym dużym gimnazjum – cztery klasy w każdym roczniku, a więc razem 12. Nauczyciel fizyki, który tam pracuje, ma cztery godziny fizyki w klasach pierwszych, cztery w klasach drugich i osiem w klasach trzecich. To daje 16/18 etatu w jednym gimnazjum (16 godzin przy tablicy w tygodniu). Nieźle, choć do pełnego etatu jeszcze trochę brakuje.

Skąd się wzięli "nauczyciele objazdowi"?
Skąd się wzięli "nauczyciele objazdowi"?
Źródło: tvn24.pl

Co się zadziało po likwidacji gimnazjów? Lekcje fizyki odbywają się teraz w siódmej i ósmej klasie. Ale nie ma już jednej dużej szkoły. Są cztery małe, w czterech miejscowościach. Nasz fizyk w każdej z nich ma 4/18 etatu. Dwie godziny uczy w siódmej, dwie godziny w ósmej klasie. I zaraz musi pędzić do następnej szkoły. Razem nadal ma 16/18 etatu, tylko warunki pracy znacznie gorsze.

W identycznej sytuacji jest chemik. Podobne kłopoty mają m.in. nauczyciele geografii, przyrody (po reformie jest już tylko w czwartej klasie, więc jeśli ktoś uczy tylko tego przedmiotu, żeby zdobyć etat, musiałby uczyć w aż dziewięciu klasach czwartych), czy nauczyciel drugiego języka obcego, którego lekcje zaczynają się dopiero w siódmej klasie. Właściwie szanse na pełen etat w małej wiejskiej szkole mają tylko nauczyciele języka polskiego, języka obcego i matematycy. Reszta albo rozjeżdża się po gminie, albo na studiach podyplomowych zdobywa uprawnienia do nauczania jeszcze jakiegoś przedmiotu.

Wybór jest taki: nauczyciel wieloetatowy albo wieloprzedmiotowy.

O co chodzi z tymi pielęgniarkami?

Niepełny etat to niepełna pensja. Dlatego nauka w kilku szkołach to często jedyny sposób na dopięcie domowego budżetu. Właśnie dlatego nauczycielskie związki zawodowe już od kilku lat powtarzają: – Skończymy jak pielęgniarki!

Czyli jak? Harując w kilku miejscach. Kiedy w 2017 roku Małopolska Okręgowa Izba Pielęgniarek i położnych przeprowadziła ankietę wśród swoich członkiń, okazało się, że aż 41 proc. tamtejszych pielęgniarek i położnych dorabiało na drugim etacie, bo jedna pensja nie wystarczyła im na utrzymanie rodziny. Oprócz etatu pracowały średnio 72 dodatkowe godziny miesięcznie (przede wszystkim na umowę zlecenie), a w skrajnym przypadku było to nawet 250 godzin.

W okresie pandemii praca w kilku miejscach rodziła ryzyko rozprzestrzeniania się koronawirusa. Dlatego w pierwszych tygodniach walki z pandemią w blisko stu placówkach medycznych lekarze i pielęgniarki dostali zakaz pracy w kilku miejscach. Objął on około 15 tysięcy pracowników medycznych, wśród nich najwięcej było właśnie pielęgniarek - ponad 9,3 tysiąca. W rozporządzeniu ministra zdrowia, które to regulowało i weszło w życie z początkiem maja, chodziło o pracowników szpitali jednoimiennych, czyli takich, w których leczeni byli chorzy na COVID-19.

Pielęgniarki w walce z koronawirusem
Źródło: TVN24

Gdy 4 sierpnia na konferencji prasowej minister edukacji Dariusz Piontkowski zapowiadał, jak będzie wyglądał rok szkolny, zapytaliśmy, czy nie obawia się problemów związanych z wieloetatowością nauczycieli. Ten wzruszył ramionami. I poinformował, że nie widzi kłopotu, by nauczyciel w jednej szkole uczył normalnie, a w innej zdalnie. – Łączenie kształcenia, pracy na odległość i tej pracy stacjonarnej nie powinno być problemem. Jeśli dotąd nauczyciel potrafił łączyć na przykład dwa miejsca pracy i dojeżdżał, to przy pracy na odległość jeszcze łatwiej będzie mu łączyć te dwa miejsca pracy. Więc tutaj nie widzę jakiegoś szczególnego problemu – przekonywał.

Ale kłopot z wieloetatowością nauczycieli tkwi głębiej.

Informatyk pracuje siedem dni w tygodniu

Przed reformą około 30 proc. podstawówek to były szkoły małe, liczące kilkudziesięciu uczniów. A ponad 90 proc. spośród nich znajdowało się na terenach wiejskich. Ale problem nauczycieli pracujących w kilku miejscach pojawił się nie tylko na wsi, gdzie rozbito gimnazja, zwożące uczniów z kilku, a niekiedy kilkunastu miejscowości.

"Nauczycieli objazdowych" przybywało też w dużych miastach. W Warszawie w 2017 roku, gdy rozpoczynała się reforma edukacji, liczba tych, którzy pracowali w dwóch szkołach, wzrosła 14-krotnie! W roku szkolnym 2016/2017 było ich 165, w kolejnym już 2264.

Warszawscy nauczyciele uczący w kilku szkołach
Warszawscy nauczyciele uczący w kilku szkołach
Źródło: Urząd Miasta Stołecznego Warszawy

Dlaczego tak się działo? Między innymi (znów jak u pielęgniarek) z powodu niskich płac. Po podwyżce z września tego roku, początkujący nauczyciel z tytułem magistra zgodnie z rozporządzeniem ministra otrzymuje 2949 złotych brutto pensji zasadniczej (około 2150 zł na rękę). A młodzi nauczyciele zwykle nie mają dodatków: nie przysługuje im na przykład dodatek za wysługę lat, na początku pracy nie mają jeszcze płatnego dodatkowo wychowawstwa, a wysokość dodatku motywacyjnego zależna jest w pełni od samorządu. Jak podawało MEN, zdarza się, że to mniej niż 100 zł brutto.

Dlatego w dużych miastach między szkołami krążą nawet ci, którzy w jednej placówce mają już etat. Pensja młodego nauczyciela w Warszawie czy Krakowie jest zbliżona do ceny wynajmu dwupokojowego mieszkania. Ci nauczyciele najbardziej przypominają pielęgniarki – łapią kilka prac, by móc godnie żyć. I tak na przykład we Wrocławiu w ubiegłym roku szkolnym 732 nauczycieli pracowało w co najmniej dwóch placówkach, 63 – w trzech, 11 – w czterech i więcej. To dane wrocławskiego urzędu miasta. Poznański magistrat informuje z kolei, że w minionym roku szkolnym w dwóch placówkach pracowało 825 osób, w trzech – 90, a w co najmniej czterech – 29.

Brakuje nauczycieli
Brakuje nauczycieli. Do pracy po wakacjach nie wróciło ich ponad 5 tysięcy
Źródło: TVN24 Łódź

W dużych miastach – również z powodu niskich pensji – szczególnie trudno dziś o specjalistów od przedmiotów przyrodniczych, matematyki i informatyki oraz przedmiotów zawodowych. Czyli o nauczycieli, którzy mogą znaleźć pracę w biznesie.

Jednym z nich jest Kamil, młody nauczyciel informatyki, który kilka lat temu przeprowadził się do Warszawy. – Bardzo chciałem być nauczycielem. To moja pasja, czuję, że to mi wychodzi. Wybrałem stolicę, bo tutaj są najwyższe dodatki motywacyjne dla początkujących nauczycieli i da się jakoś spiąć domowy budżet – mówi.

Bo Warszawa, która od kilku lat boryka się z niedoborem nauczycieli specjalistów, w 2019 roku zdecydowała o zwiększeniu dodatków wypłacanych nie z rządowej subwencji, a z budżetu samorządu. W stolicy dodatek motywacyjny to nie kilkadziesiąt, a 600 złotych.

A Kamil oprócz informatyki może uczyć też przedmiotów zawodowych. Dlatego obecnie pracuje w pięciu placówkach – trzech publicznych i dwóch prywatnych. Uczy i w podstawówkach, i w szkołach średnich. Jedna z "jego" szkół znajduje się pod Warszawą.

Nauczyciel pracuje przez siedem dni w tygodniu, bo szkoły niepubliczne mają też zajęcia dla dorosłych w weekendy.

Jak wygląda jego tydzień? Normalny dzień tygodnia spędza od 8 do 15 w jednej ze stołecznych szkół, a potem jedzie pod Warszawę. - Mam tam lekcje do 19:50 - mówi. Taki plan lekcji nie służy ani jemu, ani jego uczniom. - Ale nie wiadomo, czy dyrektor znalazłby kogoś innego, w końcu o zawodowców od lat trudno, a oni przecież potrzebują zajęć z fachowcem - ocenia.

Jednego da się przeboleć, a wielu?

Dariusz Chętkowski, popularny łódzki polonista, już w maju 2017 roku pisał na swoim blogu: "W moim liceum jest taki jeden nauczycieli. Chociaż ‘jest’ to za dużo powiedziane. Ma tutaj tylko cztery godziny, więc konia z rzędem, kto widział kolegę. Trudno się dziwić, przecież nie będzie siedział na radach, jeździł z klasami na wycieczki, udzielał się w projektach, był dostępny dla uczniów, rozmawiał z rodzicami na konsultacjach itd. Przecież ma u nas tylko cztery godziny, więc nie można oczekiwać od niego zbyt wiele. Wszyscy rozumieją, że niby jest, ale właściwie go nie ma".

I zaraz dodawał: "Jednego takiego nauczyciela da się przeboleć. Wszyscy mu nawet zazdroszczą, ponieważ on jeden ma zawsze powód, aby się wymigać od dodatkowych zadań. Co jednak zrobić, gdy połowa kadry będzie pracować w formie objazdowej i ograniczać swoją aktywność w szkole wyłącznie do prowadzenia tych dwóch-trzech lekcji?"

Z danych podkarpackiego oddziału ZNP wynika, że w słynnej już gminie Iwierzyce w więcej niż jednej szkole pracuje około 40 procent wszystkich nauczycieli. Dlaczego słynnej? Bo w drugim tygodniu września wystarczyła tam właśnie ta "jedna nauczycielka”, by ruszyło szkolne domino.

nauczyciel
Jeden nauczyciel zakażony, sześć szkół zamkniętych
Źródło: TVN24

Jej pozytywny wynik na obecność koronawiursa sprawił, że cztery tamtejsze placówki (w Bystrzycy, Iwierzycach, Nockowej i Olchowej) musiały przejść na zdalne nauczanie, a jedna (w Wiercanach) na system mieszany. Do tego doszła jeszcze szósta sparaliżowana koronawirusem podstawówka w Będziemyślu - w sąsiedniej gminie Sędziszów Małopolski.

Tak, to właśnie ta jedna nauczycielka uczyła we wszystkich tamtejszych szkołach. Nie dość, że pracuje w kilku szkołach, to jeszcze może uczyć wielu przedmiotów. Oprócz wiodącej chemii może też uczyć geografii i informatyki, a także prowadzić zajęcia z doradztwa zawodowego. – Ważne, żeby to stale podkreślać: nikt nie ma pretensji do tej pani – zastrzega Stanisław Kłak, prezes podkarpackiego ZNP. I dodaje: – Przykro jednak, że jej historia stała się potwierdzeniem wszystkich obaw, które jako środowisko nauczycielskie zgłaszaliśmy zarówno w czasie reformy, jak i po wybuchu pandemii – dodaje.

Nie zdążyli się przeszkolić

Szkoły jakoś sobie poradziły. "W sierpniu, w porozumieniu z organem prowadzącym została wybrana jednolita platforma edukacyjna dla szkół całej gminy do prowadzenia zajęć zdalnych, jednak szkolenia dla wszystkich nauczycieli zostały zaplanowane na koniec września, dlatego szkoły prowadzą zajęcia zdalne metodą zeszłoroczną, czyli przez komunikatory i mailowo lub zamieszczając materiały na stronach internetowych szkół (w zależności od szkoły). Tylko SP Nockowa prowadzi zajęcia na platformie, ponieważ miała ją wdrożoną w zeszłym roku" – czytamy w sprawozdaniu lokalnego ZNP.

Z ich danych wynika, że na Podkarpaciu pod koniec minionego roku szkolnego 860 nauczycieli uzupełniało etat, ucząc w kilku szkołach. 255 pracuje w dwóch placówkach, 473 w trzech, 124 w czterech, a 38 jest w sytuacji podobnej do nauczycielki z Iwierzyc, to znaczy pracowało w co najmniej pięciu szkołach.

Nauczyciele z Podkarpacia, który pracują w kilku szkołach
Nauczyciele z Podkarpacia, który pracują w kilku szkołach
Źródło: Związek Nauczycielstwa Polskiego

Danych za ten rok szkolny dla całego regionu jeszcze nie ma. Ale urząd miasta w Rzeszowie informuje, że w stolicy województwa podkarpackiego jest obecnie 43 nauczycieli uczących w więcej niż jednej szkole.

Efekt domina daje o sobie znać również w innych rejonach Podkarpacia. W tym tygodniu z normalnego nauczania musiały zrezygnować trzy szkoły z powiatu dębickiego. Tu też we wszystkich trzech pracowała jedna nauczycielka, u której potwierdzono zakażenie koronawirusem. W szkole podstawowej w Lipinie naukę zdalną mają klasy piąta i ósma, w szkole podstawowej w Słotowej wszystkie klasy od piątej do ósmej, do tego zespół szkół w Parkoszu w całości przeszedł na zdalne nauczanie.

To oczywiście zrozumiałe, że najgłośniej było o Iwierzycach. W końcu sześć szkół robi wrażenie. Bo czy ktoś jest w stanie sobie wyobrazić pracę po kawałku w sześciu biurach, kawiarniach, komisariatach czy fabrykach?

A to nie była pierwsza tego typu historia w tym roku szkolnym. Pierwsza przytrafiła się już na samym początku września w małopolskiej gminie Łukowica. Tam cztery z dziewięciu podstawówek rozpoczęły naukę zdalnie. Koronawirusa miała nauczycielka pracująca w Jadamwoli, Jastrzębiu, Łukowicy i Świdniku. Zdążyła jeszcze wziąć udział w radach pedagogicznych, nim poznała wynik testu. I tak na kwarantannę w pierwszym tygodniu września trafiło około 30 tamtejszych nauczycieli, którzy mieli z nią kontakt.

2908N171X LIMANOWA
Szefowa limanowskiego sanepidu o zakażonej koronawirusem nauczycielce
Źródło: TVN24

Wuef do wieczora i bez przerw dla uczniów

Nie jest to problem tylko Podkarpacia i niekoniecznie tam powinny być skierowane oczy całej Polski. W maju 2019 roku Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport "Zmiany w systemie oświaty", w którym podsumowała najważniejsze skutki reformy Anny Zalewskiej. I dlatego wiemy, że problem jest naprawdę powszechny.

"Najwyższa Izba Kontroli zauważa, że w skali kraju wzrosła liczba nauczycieli, którzy – aby dopełnić etat – pracują w kilku szkołach, co utrudnia organizację pracy w tych szkołach" – czytamy w raporcie. Ilustrującym to przykładem kontrolerzy NIK uczynili szkołę podstawową w Czerwieńsku, gdzie część zajęć wychowania fizycznego realizowano od godziny 14.30 do 18.15, a do tego zajęcia były prowadzone bez przerw. Uczniowie mieli też w planie lekcji okienka, rekordziści z szóstych klas – prawie cztery godziny. "Co to ma wspólnego z nauczycielami objazdowymi?" Otóż planu nie dało się inaczej ułożyć, bo wielu nauczycieli pracowało w kilku miejscach. O ile w roku szkolnym 2016/2017 w Czerwieńsku był tylko jeden taki nauczyciel, o tyle w pierwszym roku po wprowadzeniu reformy było ich już sześciu, a w drugim – szesnastu.

Kontrolerzy NIK wyliczyli, że w latach 2016-2018 liczba nauczycieli pracujących w więcej niż jednej szkole wzrosła w Polsce o prawie 55 proc. Według stanu na 30 września 2016 roku było ich około 35 tys., rok później – 47,6 tys., a w 2018 roku - 54,3 tys. Spośród nich ponad 19 tys. w żadnej ze szkół nie miało pełnego etatu (przed reformą było ich 13,5 tys.).

Kiedy dyrektor bardzo prosi

Skąd jeszcze biorą się nauczyciele, którzy pracują w kilku placówkach, choć w jednej z nich mają etat? Nie tylko przymus ekonomiczny – jak u pielęgniarek – sprawia, że jeżdżą między szkołami. Bywa, że przyczyniają się do tego błagania dyrektorów szkół, którzy nie mogą znaleźć chętnych, by pracowali u nich przez kilka godzin.

Jednym z takich nauczycieli jest Szymon, nauczyciel geografii oraz wiedzy o społeczeństwie ze Śląska. Uczy w trzech szkołach na terenie całej aglomeracji, a każda znajduje się w innym mieście. W jednej z nich ma tylko pięć godzin. – Mieszkam dość blisko, więc kiedy poproszono mnie o pomoc, zdecydowałem się wziąć jeszcze te kilka godzin – mówi Szymon.

marczok
Trzy śląskie szkoły ze zdalnym nauczaniem

– Już wcześniej przypuszczałem, że sytuacja w szkołach będzie ciężka. Mam w rodzinie osoby, które też pracują w zawodzie, ale są starsze i powiedziały, że nie będą ryzykować swojego zdrowia i życia – dodaje.

A geograf spodziewa się, że nerwowe szukanie brakujących nauczycieli jeszcze nabierze rozpędu. – Nauczyciele, którzy na początku roku szkolnego złożyli wnioski o urlop dla poratowania zdrowia, dopiero w październiku i listopadzie będą mieli komisje lekarskie. Gdy dostaną urlop, ktoś będzie musiał ich zastąpić – zauważa Szymon.

By uczyć w trzeciej szkole, dała się też uprosić Katarzyna, germanistka z Pomorza, która może wykładać też podstawy przedsiębiorczości. – Oprócz macierzystej szkoły mam drugą, gdzie przez cztery godziny uczę przedsiębiorczości, bo dyrektor nie mógł znaleźć nikogo, komu chciałoby się przyjechać na wieś – opowiada. W tej trzeciej szkole chcieli jej nawet dać cały etat, bo nie mogli znaleźć germanisty. – Ale nie chciałam rezygnować z macierzystej szkoły, powiedziałam więc, że wezmę tyle, ile dam radę. Dostałam dziewięć godzin – wylicza.

Jedna z "jej" szkół po reformie edukacji znajduje się w dwóch budynkach (jeden po zlikwidowanym gimnazjum). Zdarza się więc, że Katarzyna po trzech lekcjach idzie 20 minut do tego drugiego budynku na kolejne zajęcia, a potem jeszcze jedzie do innej szkoły. – Tak, to jest męczące – mówi.

W każdej szkole inne procedury

Z powodu koronawirusa mnożą się trudności organizacyjne objazdowych nauczycieli.

Zgodnie z decyzją ministra edukacji od września każda szkoła sama ustala wewnętrzne zasady bezpieczeństwa. Co prawda Główny Inspektor Sanitarny przygotował dla nich wytyczne, ale każda placówka ma je dopasować do swoich potrzeb i możliwości. Nauczyciele, którzy pracują w kilku placówkach, w każdej z nich mają więc inne zasady pracy.

Sytuacja epidemiczna w polskich szkołach
Źródło: TVN24

– Najbezpieczniej czuję się w szkole w tej najmniejszej miejscowości – przyznaje Szymon ze Śląska. – Tutaj mocno widać wsparcie samorządu, który bardzo przejął się sytuacją. Mamy jednolite procedury, wszystko jest jasne. Rada dzielnicy dokupiła nam pojemniki dezynfekujące. W większych miastach jest trudniej – ocenia.

Do jednej ze szkół, gdzie pracuje, duża część młodzieży dojeżdża z miejscowości, która znalazła się w tak zwanej czerwonej strefie. – Chcieliśmy uczyć hybrydowo, ale w sanepidzie usłyszeliśmy, że póki w naszej szkole nie ma żadnego przypadku zachorowania, nie możemy. Nikogo nie interesowało, że nasza młodzież przyjeżdża z miasta o podwyższonym ryzyku – mówi Szymon.

Kamil, informatyk z Warszawy zauważa, że szkoły niepubliczne są lepiej przygotowane do pandemii. – Czuję, że tam naprawdę dbają o bezpieczeństwo nauczycieli. Dezynfekcja jest prowadzona nawet kilka razy dziennie – opowiada. – W podstawówce jest gorzej, bo i dzieciom trudniej zachować reżim. Bawią się, wariują, tulą się. Trudno mieć do nich pretensje. Do tego dostaliśmy jeden ministerialny dozownik, a w szkole jest ponad 20 klas. Drugi dokupiliśmy sami – wylicza. I dodaje: – W jednej z moich szkół wprowadzono zasadę, że klasa siedzi w jednej sali, a nauczyciele biegają między nimi. Ci starsi, po sześćdziesiątce, są wykończeni tym bieganiem. Ale teoretycznie tak jest bezpieczniej – zauważa.

Spór o noszenie maseczek
Źródło: TVN24

Katarzyna w każdej z trzech szkół, w których pracuje, musi na korytarzu nosić maseczkę. – Ale w jednej z nich po kilku pismach, w których rodzice powoływali się na konstytucję i wolność, dyrekcja już ogłosiła, że to tylko zalecenie i po prostu o to prosimy – opowiada nauczycielka.

I dodaje: – Staram się nie robić zadań przy tablicy, ale ostatnio już nie wytrzymałam. Na szczęście mamy tam bardzo komfortowe warunki i w każdej sali jest umywalka. Dzieci mogą umyć ręce przed i po rozwiązaniu zadania – dodaje.

W jednej z podstawówek Katarzyny tydzień temu kazano uczniom odświeżyć konta na platformie do zdalnej nauki. – Wszyscy mają tam poczucie, że w każdej chwili może być znów potrzebne - mówi.

Kwarantanna uruchamia domino

Kamil już wie, jak zagrożenie koronawirusem wygląda w praktyce. Kilka dni spędził na kwarantannie, bo w jednej z "jego" szkół odnotowano zakażenie. I też uruchomił domino, choć inne niż na Podkarpaciu, bo w końcu był zdrowy. W "jego" pozostałych czterech szkołach musieli szukać zastępstw, ale mieli szczęście, że nie zawieszono im tradycyjnych zajęć.

Kamil nie miał jak wrócić do domu rodzinnego, a na kwarantannie wylądowali też jego współlokatorzy, którzy ze szkołą nie mają nic wspólnego. Stara się jednak nie narzekać. – Kocham tę pracę i dlatego boję się, że znów wrócimy do zdalnej edukacji – mówi.

– Wiem, że sobie poradzę, ale wiem też, że to będzie trudne dla moich uczniów. Wiosną w podstawówce okazało się, że wielu z nich poza smartfonem nie ma żadnego sprzętu, na którym mogliby się uczyć. Miałem też uczniów bez dostępu do internetu, a przecież mówimy o dzieciach ze stolicy! Były takie osoby, które były całkowicie wykluczone i martwię się, że jeśli znów zamkniemy szkoły, nie będzie dużo lepiej. To, że ktoś będzie musiał szukać za mnie zastępstwa, to będzie wtedy najmniejszy problem – dodaje informatyk.

Czytaj także: