|

Ostatni Mohikanie. O bohaterach, którzy wyszli z kina na ulicę

Maria i Bogdan Kalinowscy na fotografii Luizy Stosik Turek
Maria i Bogdan Kalinowscy na fotografii Luizy Stosik Turek
Źródło: Luiza Stosik-Turek

Na pomoście stoi dwoje staruszków w niemodnych swetrach. W jeziorze kąpią się ludzie, a na plaży trwa chaos pierwszych dni wakacji. Nagle nad taflą jeziora wznosi się podpity, acz serdeczny sznapsbaryton. - Jaa paaaństwa znaaam!!! Heej! – krzyczy ogolony na łyso jegomość w klapkach, który zawzięcie pedałuje na rowerze wodnym. Facet jest już przy pomoście i wstaje z plastikowego krzesełka, z trudem łapiąc równowagę. - Chodźcie na łódkę, to was przewiozę – proponuje amator zimnego piwa, po czym z głośnym pluskiem wpada do wody. Starsi państwo uśmiechają się nieznacznie, gdy fala unosi kuboty.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Kosmici. To słowo w kontekście małżeństwa Kalinowskich pada najczęściej. Mówią tak o nich ci, którzy byli z nimi blisko. Mówią tak również ludzie, którzy widzieli ich tylko raz w życiu. Nawet oni uważali Kalinowskich za swoich dobrych znajomych. Tak jak kapitan wodnego roweru, który raczej nie był gościem Lubuskiego Lata Filmowego w Łagowie.

Maria i Bogdan Kalinowscy przez lata wrośli w miejski folklor Poznania i pejzaż polskiego światka filmowego. Wspólnie obejrzeli prawie 16 tysięcy filmów i każdy z nich opisali w jednym z kilkudziesięciu grubych zeszytów.

"Zawsze wypatrywało się ich w tłumie... a jakie to było szczęście trafić na ten sam film do sali kinowej! Festiwale bez tych Państwa będą jakieś inne…" – napisał anonimowy internauta, gdy w listopadzie tego roku zmarła Maria Kalinowska.

Najsłynniejsi polscy kinomani już nie żyją, ale żyje ich legenda.

Bogdan i Maria Kalinowscy na przeglądzie filmów LGBT w Poznaniu
Bogdan i Maria Kalinowscy na przeglądzie filmów LGBT w Poznaniu
Źródło: Fot. Maciej Krajewski

Pierwsze artykuły o nich pojawiły się w lokalnej prasie gdzieś w połowie lat 90. Były to krótkie "michałki" o małżeństwie bibliotekarzy, którzy wolny czas spędzają w kinach. Potem była wizyta w programie Manna i Materny, reportaż w "Polityce" i coraz dłuższe artykuły. Było ich tak dużo, że nawet skrupulatny pan Bogdan, zbierający wycinki, doliczył się czterdziestu trzech, a potem przestał je numerować. Małe kina studyjne i wielkie multipleksy zaczęły dawać Kalinowskim bilety za darmo. Festiwale - od Gdyni przez Warszawę po prowincjonalną Wrześnię - słały zaproszenia. Wreszcie Kalinowscy sami stali się bohaterami filmów. Zagrali epizodyczne role w filmie "Bajland" i offowych "Szyfrach". Powstały o nich trzy dokumenty, a trzech kolejnych… jeszcze niezmontowano. Krytyka filmowego Tomasza Raczka, ta popularność nie dziwi. Upatruje on w Kalinowskich postaci z pogranicza tego, co realne i wyobrażone. Takich nieznanych bohaterów "Ucieczki z kina Wolność".

Kadr z filmu "Szyfry"
Kadr z filmu "Szyfry"
Źródło: prod. AFiT 2009, reż. Marcin Hofman

- Żyli filmami i na tyle wchłonęli ten film, że sami się nim stali. Ucieleśniali nasze pragnienia i fantazje o miłości na całe życie, a także o życiu pasją. Oni byli filmowymi bohaterami, którzy wyszli z ekranu na ulicę – mówi Raczek.

I na dodatek mieszkali w kinie! A dokładnie nad poznańskim kinem Muza, gdzie dziesięć lat temu miasto przydzieliło im małe mieszkanie komunalne. By do niego wejść, trzeba było minąć drzwi projektorni.

- Mieszkanie nadawało się do kapitalnego remontu, na który Kalinowskich nie było stać – wspomina była kierowniczka Muzy Małgorzata Kuzdra. - Na szczęście jedna z miejscowych firm budowlanych zaoferowała za darmo swe usługi, a na meble zorganizowaliśmy zrzutkę. Odzew widzów na specjalny seans ze zrzutką dla państwa Kalinowskich był bardzo pozytywny, wszyscy chcieli pomóc – dodaje.

Mieszkanie ze snów. W kinie
Mieszkanie ze snów. W kinie
Źródło: TVN24

Drużyna K

Przez ostatnią dekadę życia Kalinowskich otaczało opieką wiele osób. Byli to filmowcy, którzy kiedyś kręcili o nich dokumenty, fotograficzka, która zrobiła im przed laty sesję, rysownik komiksów zaangażowany w pomoc potrzebującym. Były studentki etnologii, które dawno temu przeprowadziły z nimi rozmowę o tym, jak się im mieszka w śródmieściu. I był wreszcie personel kina Muza. Razem, choć bez porozumienia i ustalonego z góry planu, stworzyli drużynę ludzi wspierających.

- To zabawne, że myśmy o sobie nawet nie wiedzieli – mówi operator i montażysta Mateusz Młochowski, który po śmierci Bogdana Kalinowskiego zajmował się panią Marią. - Wchodzę na przykład w sobotę do mieszkania, a tu na stole świeża gazeta z kinowym programem. Okazuje się, że był tu już wcześniej ktoś z nas.

Kadry z nieukończonego filmu o Marii i Bogdanie Kalinowskich
Kadry z nieukończonego filmu o Marii i Bogdanie Kalinowskich
Źródło: Z arch. Marcina Hofmana

- Ja ich odwiedzałem najpierw z kamerą – opowiada reżyser Marcin Hofman. - Chciałem nakręcić o nich dokument, stylizowany trochę na program "Sonda", bo fascynował mnie system katalogowania przez nich filmów – śmieje się. - Ale w pewnym momencie zdecydowałem, że muszę odłożyć kamerę i pomóc w ogarnianiu rzeczywistości.

To ogarnianie polegało na robieniu zakupów, drukowaniu biletów, płaceniu rachunków na poczcie, przynoszeniu obiadów i gazet, pilnowaniu, by brali leki. Wreszcie, a może przede wszystkim, było też wspólne spędzanie czasu. Picie herbaty, gra w szachy, rozmowa.

- Sprawiali wrażenie bujających w obłokach, ale oni byli na bieżąco z polityką i z wydarzeniami na świecie – mówi etnolożka Anna Adamowicz, która przez ostatnie dziesięć lat często odwiedzała Kalinowskich. - Natomiast to ich specjalnie nie interesowało. Rozmawiało się z nimi głównie o filmach i książkach. A czytali bardzo dużo. W końcu pan Bogdan był z wykształcenia polonistą, a pani Maryleńka fizykiem – dodaje.

Paweł Piechnik to wzięty rysownik komiksów i ilustrator. Razem z kolegą zajmującym się streetartem wynajmuje pokój w coworkingowym biurowcu. Początkowo koledzy w pracy sądzili, że kiedy mówił "Idę odwiedzić Marię", to miał na myśli jakąś dziewczynę.

Piechnik był już wcześniej zaangażowany w pomoc bezdomnym, więc gdy zadzwoniła do niego koleżanka działająca przy Wspólnocie św. Jacka i powiedziała, że trzeba zająć się Marią Kalinowską, to długo się nie zastanawiał.

Portret Marii Kalinowskiej
Portret Marii Kalinowskiej
Źródło: rys. Paweł Piechnik

- Ja byłem odpowiedzialny za piątkowe zakupy i przynoszenie gazety, o której wspominał Mateusz. Piątkowej, bo w piątkowym wydaniu był repertuar kin – mówi rysownik. Poza tym woził panią Marię do dalej położonych kin. - Parę razy się zdarzało, że pod kinem ktoś nas zaczepiał i pytał, czy może sobie zrobić z panią Marią zdjęcie, jak z jakąś celebrytką. Czułem się wtedy jak jej goryl – śmieje się.

Po śmierci męża w 2017 i urazie biodra, kinowe foyer stało się dla pani Marii salonem. Gdy mogła jeszcze chodzić o balkoniku, znoszono ją rano do kina. Oglądała filmy, a w przerwie między seansami rozwiązywała krzyżówki albo czytała. Po ostatnim seansie, a czasami nieco wcześniej, wnoszono ją do mieszkania. W tych operacjach pomagali widzowie kina Muza.

- Sadzałem panią Marię na wózku i zbiegałem na dół werbować silnego faceta, żeby znieść ją na seans – śmieje się Młochowski. - Każdy był zachwycony, że może pomóc.

Maria Kalinowska. Zdjęcie z archiwum Kina Muza
Maria Kalinowska. Zdjęcie z archiwum Kina Muza
Źródło: fot. Piotr Bedliński

Do swojego świata kinomani zapraszali chętnie. Kalinowscy na pewno nie żyli za metaforyczną "firanką" drobnomieszczańskiego porządku. Za niemetaforyczną zresztą też nie, bo firan w domu nie mieli. Ale swoich zasad się trzymali.

Zawsze z notatnikami i z nieodłączną lupą. Kinomani na fotografii Luizy Stosik-Turek
Zawsze z notatnikami i z nieodłączną lupą. Kinomani na fotografii Luizy Stosik-Turek
Źródło: Luiza Stosik-Turek

Filmy same się nie obejrzą

"Filmy same się nie obejrzą" – w ten sposób pani Maria odpowiedziała kiedyś na pytanie, dlaczego nie sprząta. Mieszkania Kalinowskich, a odkąd zostali parą, zmieniali je trzykrotnie, przypominały plan postapokaliptycznego filmu – zapełnione ubraniami, książkami, gazetami i zdjęciami. Kuchnia służyła im jedynie do parzenia herbaty.

- Co nie znaczy, że nie lubili jeść – wyjaśnia Młochowski. - Pani Maria przepadała za słodyczami, zwłaszcza piernikiem i rogalami świętomarcińskimi. Im po prostu szkoda było czasu – wyjaśnia.

Po co gotować, gdy można iść do kina? Po co sprzątać, gdy można w tym czasie przeczytać książkę albo uzupełnić katalog obejrzanych filmów? To samo podejście determinowało ich stosunek do zagadnień tekstylnych. Gdyby ktoś chciał naśladować ich styl, powinien pod lumpeks podłożyć bombę, a potem ubrać się w to, co zostało po eksplozji. A zatem estetyka grunge? Niekoniecznie, bo w beże i przybrudzone biele niemodnych ubrań czasami wdzierała się jakaś papuzia nieoczywistość. I tak panu Bogdanowi zdarzało się nosić krzykliwe krawaty albo koszule w psychodeliczne wzory. Z kitką długich włosów i za grubymi szkłami okularów wyglądał niczym zapoznany kompozytor muzyki spektralnej z demoludów. Pani Maria z kolei zaskakiwała tęczowymi getrami albo spódnicą w palmowe liście, zupełnie niepasującą do całej reszty ubioru. Być może również dlatego, że w domu nigdy nie mieli lustra.

Kalinowscy zadziwiali ubiorem. Zdjęcie wykonane w Centrum Kultury Zamek podczas Imienin Ulicy Święty Marcin
Kalinowscy zadziwiali ubiorem. Zdjęcie wykonane w Centrum Kultury Zamek podczas Imienin Ulicy Święty Marcin
Źródło: Centrum Kultury Zamek

Po ulicach poruszali się powoli, raczej sunąc niż idąc. Ich sylwetki były łatwo rozpoznawalne również ze względu na reklamówki, które, mówiąc po poznańsku, dygali ze sobą zawsze i wszędzie. Mieściły się w nich zeszyty Bogdana, programy festiwali, lupa owinięta warstwami plastra, a także termos i suche bułki. Nawet na jednym z poznańskich murali zostali uwiecznieni właśnie z siatkami w rękach, mimo że z wiekiem Kalinowscy zaczęli korzystać z bardziej praktycznej torby na kółkach. Do tego dochodziły drobne adaptacje i patenty rodem z filmowej Szuflandii. Na przykład własnoręcznie wykonane smycze do okularów i haczyki na torby, na które pan Bogdan mówił "haki dziabaki". Albo reklamówki przyczepione drutem do parasolki, żeby wygodniej je nosić. Razem tworzyły przedziwny kolaż, którego nie powstydziłby się Kantor z Hasiorem do spółki.

Nawet fiszki dotyczące obejrzanych filmów Kalinowscy przechowywali w pudełkach po ciasteczkach "kruche z cukrem" i najtańszych herbatach. Żyli w stylu zero waste, zanim to było modne. Z drugiej strony pani Maria kibicowała globalnemu ociepleniu. Wiele osób pamięta ją dzięki charakterystycznej chustce, którą zakrywała twarz z obawy przed zimnem. W dobie pandemii to widok pospolity, jednak kinomanka maseczki nosiła już w późnych latach 70. W czasie stanu wojennego była notorycznie spisywana przez milicyjno-wojskowe patrole – no bo co to za pomysły, żeby obywatelka zasłaniała twarz? Daremnie obrońcy Polski Ludowej dopatrywali się w maskowaniu działalności wywrotowej. Pani Maria po prostu nie lubiła zimna i zimnego powietrza. Ale to za słabe określenie. Ona go nienawidziła. Gdy tylko spadł pierwszy śnieg, mruczała: "Znowu to białe cholerstwo". Oczywiście tylko w towarzystwie męża albo dobrze znanych sobie osób, i z niejakim wstydem, bo nie lubiła, gdy ludzie przeklinają. Jednak nienawiść do zimy była większa.

- Pod koniec życia pani Maria czytała więcej literatury faktu i książek podróżniczych – mówi Mateusz Młochowski. - Podrzuciłem jej jakąś książkę o wyprawie na biegun południowy. Ona się tylko skrzywiła i powiedziała: "Tego nie wezmę do ręki, w tym będzie za dużo o śniegu" – śmieje się.

Nie raz, nie dwa zdarzało się pani Marii głośno pomstować na "mrożenie" jej klimatyzacją w nowoczesnych salach kinowych. W mieszkaniu Kalinowskich kaloryfery zawsze były odkręcone na piątkę, a okien pod żadnym pozorem nie wolno było otwierać. Maseczkę na twarzy i wiatroszczelny kaptur z torby foliowej pani Maria nosiła nawet w majową jutrzenkę i noc czerwcową.

"Lato! Przyszło wreszcie lato!" – tym okrzykiem, a było już dobrze po połowie lipca, przywitał mnie kiedyś jeden z moich redakcyjnych kolegów. "Widziałem Marię Kalinowską na Półwiejskiej, i wiesz co, nie miała już tego 'dżeksona' na twarzy" – wyjaśnił znajomy.

Mural przedstawiający kinomanów w pobliżu poznańskiego akademika Jagienka
Mural przedstawiający kinomanów w pobliżu poznańskiego akademika Jagienka
Źródło: Aleksander Przybylski

Powierzchowność Kalinowskich czasami doprowadzała do pomyłek, które miewały swoje intrygujące konsekwencje. Fotograficzka i rysowniczka Marta Milewska blisko dwadzieścia lat temu realizowała projekt fotograficzny pod tytułem "Droga Krzyżowa". Polegał on na inscenizowaniu kolejnych stacji drogi Jezusa na Golgotę. Rolę biblijnych postaci przyjmowały osoby znajdujące się w kryzysie bezdomności. Idąc z aparatem ulicą Garbary, artystka przypadkiem spotkała państwa Kalinowskich.

- Nie byłam pewna, czy to osoby bezdomne, ale wyglądali na ludzi ubogich, w których była jakaś kruchość – wspomina po latach Marta Milewska. - Dopiero z rozmowy z nimi dowiedziałam się, że mają nakaz eksmisji i muszą wyprowadzić się ze swego dotychczasowego lokum. Poprosiłam ich, żeby zapozowali, i oni od razu weszli w tę rolę, byli bardzo otwarci – mówi artystka.

Większość emerytów najpewniej uznałaby, że to zawracanie głowy albo wręcz świętokradztwo. Bo Kalinowskim przypadło odegranie, by tak rzec, clou programu.

- Przekomarzali się, kto będzie kogo krzyżować. Wreszcie śmiejąc się, uznali, że rozegrają to tak, jak w życiu. Czyli to pan Bogdan rozłożył ręce na krzyż, a pani Maria udawała, że wbija mu gwóźdź w dłoń – opowiada Milewska.

Folder promujący wystawę prac Marty Milewskiej pt. "Droga Krzyżowa", wklejony do skoroszytu z wycinkami prasowymi przez Bogdana Kalinowskiego
Folder promujący wystawę prac Marty Milewskiej pt. "Droga Krzyżowa", wklejony do skoroszytu z wycinkami prasowymi przez Bogdana Kalinowskiego

Staromodni wszystkożercy

Weekend kina rumuńskiego – Kalinowscy moszczą się w pierwszym rzędzie. Przegląd filmów LGBT – Bogdan we foyer wypakowuje notatnik z torby. Dzieciaki hałasują na festiwalu filmów małego widza – a wśród nich Maria odkręca butelkę z herbatą. W pasji państwa Kalinowskich liczyły się nie tyle konkretne filmy, co raczej doświadczanie fenomenu kina. Ważna była ciemna sala, turkot projektora i wielki ekran. To dlatego nie posiadali telewizora, nie oglądali filmów na komputerze i zgodnie ze swoją zasadą nie wracali do raz obejrzanego tytułu. Równie ważne, co oglądanie kolejnych filmów, było wpisywanie ich do zeszytu i nadawanie im numeru. To między innymi dlatego jeden z dokumentów o kinomanach nosił tytuł "Rekord absolutny". Każdy kolejny tysiąc świętowali fundując sobie tort. Na festiwalach filmów oglądali tak dużo, że czasami zdarzało im się zasypiać podczas wieczornego seansu. Nałóg? Na pewno! Wspólnie obejrzeli prawie 16 tysięcy filmów.

- Oni żyli w sposób bogatszy od każdego z nas. Bo na całego wchodzili w światy filmowe – mówi krytyk Wiesław Kot. - Krytycy oglądają film jak obraz w ramie. Oni unieważniali tę ramę i wnikali w świat filmu. Zastanawiałem się, ile jeszcze seansów oni wytrzymają, ile im się w głowie zmieści tych innych światów. Chodzili jak w drzwiach obrotowych – między światem filmowym a światem rzeczywistym.

Kinomani w drodze na seans. Pani Maria w charakterystycznym foliowym kapturze
Kinomani w drodze na seans. Pani Maria w charakterystycznym foliowym kapturze
Źródło: MOs810/Wikipedia

Ich świat rzeczywisty był do bólu analogowy. O istnieniu bankomatów i internetu dowiedzieli się z obejrzanych filmów. Program kinowy sprawdzali tylko w gazecie. W domu mieli przez pewien czas dwa radia. Dlaczego? Bo pierwszy odbiornik służył do słuchania stacji nadającej informacje, a drugi do słuchania rozgłośni muzycznej. Długo zajęło im nauczenie się, że można zmieniać częstotliwości.

- To było w sumie dziwne – zamyśla się Anna Adamowicz. - Oni byli oczytanymi ludźmi, potrafili rozmawiać o NASA i odkryciach w kosmosie, ale z techniką byli na bakier – dodaje. Dopiero pod koniec życia oswoili się z telefonem komórkowym zwanym przez nich "komórkowcem". Najpierw dostali starą nokię od Marcina Hofmana, potem kupili sobie telefon z wielkimi klawiszami.

Kalinowscy wychodzący z bramy kina Muza
Kalinowscy wychodzący z bramy kina Muza
Źródło: fot. Aleksandra Łobacz

Jednak oglądanie filmów na innym nośniku niż filmowa taśma było dla nich nie do pomyślenia. Dopiero gdy pani Maria była obłożnie chora, zgodziła się obejrzeć na laptopie "Dwóch papieży" z Anthonym Hopkinsem i Jonathanem Pryce'em.

- To byli ostatni Mohikanie tradycyjnego kina. Wraz z nimi odchodzi epoka tego obrzędu, tej celebry i rytuału związanego z wyjściem do kina – mówi Wiesław Kot. - W dobie platform streamingowych, dostępności kina domowego, sposób, w jaki oni doświadczali kina, jest tym bardziej wzruszający – przekonuje.

Z drugiej strony kompletnie nie interesowało ich fetyszyzowanie kin studyjnych. Cenili je tak samo jak multipleksy. Jedzącym popcorn i nachosy mówili "na zdrowie" i w ogóle im to nie przeszkadzało. W multipleksach podobał im się także szeroki repertuar, co jest bardzo ważne, jeśli oglądanie filmów traktuje się wyczynowo. 

Notes z filmami obejrzanymi przez Kalinowskich w 2006 roku. Notacja autorskim pismem Bogdana Kalinowskiego
Notes z filmami obejrzanymi przez Kalinowskich w 2006 roku. Notacja autorskim pismem Bogdana Kalinowskiego

Bergman uwalnia orkę

Po śmierci pana Bogdana na jeden z portali społecznościowych ktoś wrzucił odbezpieczony granat. "Czy zawdzięczamy im jakąś recenzję, komentarz do tych filmów, fan club albo cokolwiek? Nic z tego. Ta pasja przypominała kompulsywne zbieractwo". Można się z tym wywodem zgodzić i jednocześnie stwierdzić, że jego autor strzelił obok tarczy. Konsumenci współczesnej popkultury mają tendencję, by recenzować, komentować i zaprzątać bliźnich swoimi poglądami na każdy temat. To prawdziwa plaga, osobliwie w internecie. Kalinowscy nie epatowali, lecz taktownie milczeli. Nie mieli potrzeby usprawiedliwiania manii poprzez pisanie błyskotliwych felietonów na miarę Zygmunta Kałużyńskiego, z którym łączyła ich co najwyżej opinia osobników o higienie raczej ogólnikowej.

- Każdy ma prawo do przeżywania filmu w taki sposób, na jaki ma ochotę, i nie musi od razu zakładać DKF-u albo pisać recenzji – mówi Małgorzata Kuzdra. - Ja ceniłam ich nie tyle za refleksję, ale za pasję, jaką żywili wobec kina. Byli widzami totalnymi – dodaje.

Na galę 10-lecia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Kalinowscy zostali zaproszeni jako honorowi goście. Otrzymali długą owację. Dłuższą niż niejeden reżyser, operator czy aktor.

- Byli maskotkami, a one mają to do siebie, że nikogo nie krzywdzą – mówi krytyk filmowy Tomasz Raczek. - Oni przecież nie krytykowali, że ktoś zrobił zły film, że aktor słabo zagrał rolę albo że dźwięk był fatalnie nagrany.

Jednak gdy ktoś pytał, to uzyskiwał odpowiedź. Kinomani przyznawali obejrzanym filmom oceny i krótko je uzasadniali. Zapiski oczywiście prowadził pan Bogdan, ale o liczbie przyznanych gwiazdek decydowała opinia pani Marii. Niekiedy dość brutalna. Film "Powódź" z Morganem Freemanem Maria Kalinowska skwitowała tak: "szkoda, że w powodzi nie utonęła taśma z tym filmem. Strata dla kinematografii byłaby żadna". O scenie obcinania włosów w "G.I. Jane" napisała, że "należy do najobrzydliwszych w historii kina". Z kolei bon mot "motocykle fruwają, widzowie ziewają" zadedykowała "Młodym wilkom 1/2".

- Pani Maria podkreślała, że dla niej ważne są obrazy i że kino nie jest od opowiadania historii – mówi Małgorzata Kuzdra. - Ona miała przedziwny, ciekawy gust. Uwielbiała filmy dla dzieci, ale też bardzo podobały jej się awangardowe filmy pozbawione fabuły – wyjaśnia.

Rankingi ulubionych filmów kinomanów zaprzeczają jakiejkolwiek hierarchii i wymykają się prostej logice. Pośród najwyżej ocenionych dzieł znajdziemy takie pomniki kinematografii, jak "Osiem i pół" czy "Pancernik Potiomkin", a zaraz obok nich…"Uwolnić orkę I".

- Ich nie interesował podział na gatunki niskie i wysokie. Cały ten mądry kontekst i pisanina filmoznawców to kompletnie nie był ich świat – wyjaśnia Marcin Hofman. - To wspaniałe, że oni równie wysoko mogli ocenić jakiś wczesny film Bergmana i "Epokę lodowcową". A potem w swych notatkach pogrążyć Antonioniego, wywyższając "Gwiezdne wojny" – śmieje się Hofman.

Kto nie słucha Maryleńki…

W 2004 powstał dokument o Kalinowskich pt. "Inna bajka". Początkowo miał dotyczyć filmowej manii. Jednak na planie twórcy zrozumieli, że nie będzie to główny temat.

- Razem z reżyserką Marzeną Więcek zorientowaliśmy się, że znacznie ciekawsza jest ich relacja – opowiada operator Mateusz Młochowski. - Powstał więc film o miłości między dwojgiem ludzi, a kino było tłem – dodaje.

W jednym z wierszy Bogdan Kalinowski porównał swą żonę do Wenus z Milo:  "Spośród tysięcy kobiet wybrana, miła, pogodna, nieuczesana. Stanowisz dla mnie pomnik urody, im bliższy sercu, tym bardziej młody".

Byli parą nierozłączną. Razem w drodze do kina i razem w kinie, razem w sklepie i w podróży na festiwal. To ich wzajemne przywiązanie chwytało za serce, co dobrze widać w komentarzach, które zalały "internety" na wieść o śmierci najpierw pana Bogdana, a później pani Marii.

"Widywałem ich czasem w mieście. Zawsze razem, za rękę. Łączyła ich nie tylko pasja, ale też ogromna miłość".

"Tacy ludzie są od razu przy Bogu i to nie za miłość do filmów, lecz miłość wzajemną".

 "Jedno dla drugiego było całym światem, na tle kina. Zawsze RAZEM!" 

Maria i Bogdan Kalinowscy na dyptyku Karoliny Gorzelańczyk
Maria i Bogdan Kalinowscy na dyptyku Karoliny Gorzelańczyk
Źródło: Karolina Gorzelańczyk

To wszystko prawda, ale charaktery mieli różne. Z jednej strony introwertyczny, spokojny i żyjący swoim światem Bogdan, a z drugiej zdecydowana i niekiedy apodyktyczna Maria.

- Tam było dużo dynamitu – wspomina Małgorzata Kuzdra. - Oni nie byli idealną parą gołąbków i, bez dwóch zdań, to pani Maria w tym związku dowodziła – stwierdza.

Oglądając niektóre wywiady telewizyjne z Kalinowskimi, można zauważyć, że pani Maria potrafiła nie dopuszczać męża do głosu, publicznie go strofować albo wydawać mu polecenia. Wypowiadany przez nią wysokim głosem wykrzyknik "Bogdan!" brzmiał jak filmowy "Bogumił!", którym Barbara Niechcic z "Nocy i dni" częstowała swego ślubnego. Pan Bogdan znosił to cierpliwie. W wierszu dedykowanym żonie napisał: "Kto nie słucha Maryleńki, staje się ze wstydu cienki".

Nawet ich pierwsza randka była dla niego testem na wytrwałość. Bogdan Kalinowski poznał Marię Makowską na kursach dla bibliotekarzy. Ktoś przesadził go z tylnego rzędu i kazał usiąść obok niej. Ona pożyczyła od niego książki, on nieśmiało zaproponował kino, kawiarnię i spacer. Ona się zgodziła, ale w niedzielę pod wskazanym adresem przy ulicy Konopnickiej zamiast Marii czekała… jej mama. Przyszła teściowa oznajmiła, że córka gdzieś wyszła. Bogdan postawił wszystko na jedną kartę i pognał do kina Wilda. Każdy, kto zna Poznań, wie, że z Łazarza, nawet truchtem, to jest dobre 20 minut. Zdążył. Zdyszany ujrzał przed wejściem do kina Marię, a ta uznała, że skoro kawaler tak się stara, to można dać mu szansę. Pierwszym wspólnie obejrzanym filmem był "Król, dama, walet" Jerzego Skolimowskiego.

Strona z albumu ze zdjęciami Marii i Bogdana Kalinowskich
Strona z albumu ze zdjęciami Marii i Bogdana Kalinowskich

To Maria zaraziła Bogdana miłością do kina, bo filmy oglądała nałogowo na długo, zanim się poznali. Jej mąż nie tylko to podchwycił, ale też do perfekcji opanował prowadzenie katalogów i zestawień.

- Mimo różnych temperamentów mieli wspólny cel i wspólną pasję – mówi Anna Adamowicz. - Pamiętam taką scenę, gdy w bardzo mroźny dzień towarzyszyłam im na zakupach. Przed wyjściem pani Maria opatuliła Bogdana w jakiś długi szal i czapkę, tak że wystawały mu tylko oczy. Powiedziała wtedy: "Nic się na dworze nie odzywaj i ja się nie będę odzywać, tylko masz czytać w moich myślach". Oni chyba naprawdę to potrafili – podsumowuje.

Pani Maria kiedyś powiedziała, że po jej śmierci mąż nie będzie chodzić do kina i kropka. Stało się jednak odwrotnie. To pan Bogdan zmarł pierwszy. Ludzie pocieszali się, że jako osoba z silnym charakterem da sobie radę. I faktycznie, na pozór funkcjonowała normalnie. Nigdy nie była przesadna w okazywaniu uczuć i tak samo było w okresie żałoby. Tylko czasami widać było, jak robi się przeraźliwie smutna, przeglądając prasowe wycinki lub zdjęcia Bogdana.

- Tylko raz przyznała się nam do płaczu – wspomina Anna Adamowicz. - Gdy Bogdan był już bardzo ciężko chory, pani Maryleńka odbierała bilet z kasy. I gdy dotarło do niej, że trzyma w ręku samotny bilet zamiast dwóch, to wtedy pociekły jej łzy.

Portret pani Marii jako dziewczynki. 1948 rok
Portret pani Marii jako dziewczynki. 1948 rok

Będę grał w grę

Małgorzata Kuzdra pamięta, jak parę lat temu otrzymała telefon od spanikowanej koleżanki. "Będziesz tłumaczyć" – usłyszała w słuchawce. Okazało się, że u Kalinowskich jest belgijska telewizja i chce nakręcić reportaż. Gdy Kuzdra przyjechała na miejsce i weszła do mieszkania, ujrzała pana Bogdana, który w najlepsze rozmawiał z Belgami po angielsku. I to nie na poziomie Sylwusia z "Dnia świra", ale pięknymi zdaniami wypowiadanymi z nienagannym brytyjskim akcentem. Bogdan Kalinowski postanowił przed laty nauczyć się angielskiego i zrobił to, czytając jedynie książki i oglądając filmy. Język opanował na tyle dobrze, że podczas wernisaży rozmawiał z zagranicznymi artystami, a nawet przełożył manifest amerykańskiego konceptualisty Sola LeWitta.

W młodości obracał się wśród artystów. Ojcem Bogdana był Tadeusz Kalinowski – znany scenograf i malarz. Również jego młodszy przyrodni brat Adam zajmuje się rzeźbą i instalacjami. Tadeusz Kalinowski wykonywał także plakaty filmowe i zabierał swojego syna na darmowe projekcje. W ten sposób młody Bogdan ujrzał między innymi "Viridianę" Luisa Buñuela czy "Rękopis znaleziony w Saragossie" Wojciecha Hasa – filmy, które wywarły na nim wielkie wrażenie. Zarówno ojca, jak i brata pan Bogdan darzył podziwem. W rozmowach podkreślał, że tata przecierał szlaki malarstwu abstrakcyjnemu w czasach niepodzielnych rządów socrealizmu. Gdy brat prezentował swoje instalacje w Brazylii, z dumą pokazywał gościom artykuły prasowe i recenzje z tych wydarzeń. Bogdan Kalinowski także tworzył, choć robił to na swój przedziwny sposób.

Człowiek ekran. Bogdan Kalinowski jako element konceptualnej zabawy artystycznej
Człowiek ekran. Bogdan Kalinowski jako element konceptualnej zabawy artystycznej
Źródło: Fot. Adam Kalinowski

Starsi absolwenci poznańskiego ogólniaka imienia Karola Marcinkowskiego pamiętają Bogdana Kalinowskiego bardzo dobrze. W szkole, której neogotyckie wnętrza przypominają nieco Hogwart, funkcjonowało także liceum dla dorosłych. Miało ono swoją maleńką bibliotekę mieszczącą się w kantorku obok sali do fizyki.

- W drzwiach tej kanciapy ustawiony był stolik, przy którym siedział pan Bogdan – wspomina Sławomir Richter, absolwent Marcinka. - Na stoliku, obok katalogu, zawsze rozstawione były jakieś gry. Często szachy, ale też jego własne gry, które on obmyślił i wykonał – dodaje. Richter opowiada, że uczniowie, którzy mieli okienko, siadali przy stoliku i grali w te planszówki. Popularna wśród uczniów była gra o nazwie "Bitwa" z figurami takimi, jak generał, armata czy czołg. Każda z figur miała inne pole działania i inną siłę rażenia. Zanim na komputerach pojawiły się pierwsze strategie turowe, to bez prądu grali w nie już poznańscy uczniowie. Łącznie Bogdan Kalinowski stworzył kilkanaście autorskich gier, nie tylko opracowując zasady, ale też wykonując chałupniczo figury, plansze i piony.

- Pamiętam też jakąś jego grę ruchową z piłkami w różnych kolorach, które trzeba było rzucać i odbierać w określony sposób – mówi Adam Kalinowski - Była dość skomplikowana. Tak jak znany artysta Roman Opałka przez pół swego życia malował jeden obraz, tak on odprawiał ciągle jakiś rytuał – stwierdza Kalinowski. - Nie sądzę, by Bogdan robił to świadomie, ale on uczynił ze swego życia formę. Pod koniec życia wyglądał jak asceta, jak ktoś, kto wie więcej od nas wszystkich – dodaje.

Bogdan Kalinowski gra ze swoim bratankiem w jedną z autorskich gier
Bogdan Kalinowski gra ze swoim bratankiem w jedną z autorskich gier
Źródło: Fot. Adam Kalinowski

Piękny umysł

Tytuły kolejnych obejrzanych z żoną filmów Bogdan Kalinowski zapisywał własnym alfabetem. Wymyślone znaki przypominają hybrydę pisma klinowego z hinduskim alfabetem dewanagari. Po jego śmierci tabliczka na grobie z nazwiskiem Bogdana Kalinowskiego została zapisana właśnie nimi. Bogdan Kalinowski chętnie objaśniał zasady autorskiej notacji, ale przeciętny odbiorca po pierwszej minucie przestawał słuchać. Do wyjątków należeli Anna Adamowicz i Marcin Hofman. Ten ostatni miał o tyle łatwiej, że oprócz dyplomu z reżyserii posiada także wykształcenie matematyczne.

- Teoretycznie można to pismo wykuć na blachę i zapamiętać, jakiej literze łacińskiej odpowiada konkretny "bogdanowy" znaczek – wyjaśnia Marcin Hofman. - Ale dużo fajniejsze, choć nie tak proste, jest zrozumienie zasad. Wtedy można robić tak zwaną kondensację pisma i łączyć litery zależnie od tego, do jakiej strefy w macierzy stworzonej przez pana Bogdana należy dana litera – próbuje wyjaśnić Hofman.

Wiersze Bogdan Kalinowski pisał już zwykłym alfabetem łacińskim. Pozostawił po sobie dziesiątki utworów. W przeważającej mierze naiwnych, okolicznościowych, operujących rymami częstochowskimi. Ale i wśród nich zdarzały się jakieś nieoczywiste metafory. Na przykład gdy bałwana nazywa "tworem wyobraźni uzbrojonym w miotłę" albo "znaczącą bryłą mówiącą węglikami oczu". Bogdan Kalinowski, o czym mało kto wie, posiadał też absolutny słuch i grał na pianinie.

Podczas festiwali do pana Bogdana należało stworzenie optymalnego harmonogramu oglądania filmów. Gdy przez cały dzień obrazy o różnej długości wyświetlane są w kilku salach, to robi się z tego wyzwanie na miarę słynnej logicznej zagadki mostów królewieckich. Równie imponujące było stworzenie systemu indeksów do olbrzymiej listy tysięcy obejrzanych filmów. Były one zapisywane w kolejności oglądania, a nie alfabetycznie. Jak więc znaleźć dzieło po tytule lub nazwisku reżysera? W komputerze mamy od tego skrót "ctrl+f". Na papierze to nie działa, jednak i z tym Bogdan Kalinowski sobie radził. Po jego śmierci żona przekazała zapiski dotyczące filmów do Muzeum Kinematografii w Łodzi. To 57 notatników i setki fiszek oraz luźnych kart. Dla filmoznawców ich wartość archiwalna jest niewielka, co nie zmienia faktu, że będą bardzo cennym eksponatem na planowanej na przyszły rok wystawie.

- Zbiór tych notesów to niesamowity pomnik wielkiej miłości do kina – mówi Wiesław Kot. - Kinematografia to nie tylko same filmy, ale też ich recepcja, uchwycenie tego, jak były one odbierane przez widzów. Notatki pana Bogdana to coś jak zapis performance'u trwającego całe życie – dodaje krytyk.

Katalogi filmów obejrzanych przez Marię i Bogdana Kalinowskich
Katalogi filmów obejrzanych przez Marię i Bogdana Kalinowskich
Źródło: Fot. Muzeum Kinematografii w Łodzi

Tworzenie gier, katalogów i sztucznych alfabetów, zdolności muzyczne i lingwistyczne… to wszystko przywodzi na myśl zachowania związane z zespołem Aspergera. Być może na charakter Bogdana Kalinowskiego wpływ miały traumatyczne przeżycia z czasu wojny? Gdy jego ojciec walczył w Powstaniu Warszawskim, on z matką ukrywał się na Starym Mieście. Jak wspominał, mama "grzała mleko na cegłach i połamanych meblach", żeby wykarmić pięcioletniego syna. Podczas ataku moździerzowego raniona odłamkiem Zofia Kalinowska trafiła do jednego ze szpitali na Woli. Nie wiedziała, że tym samym podpisała na siebie wyrok śmierci. Zginęła w rzezi mieszkańców dzielnicy przeprowadzonej przez hitlerowców. Bogdan trafił do obozu przejściowego w Pruszkowie, z którego wydostał go dopiero po wielu tygodniach ojciec.   "Tym, którzy wygrywają, stawiają pomniki. Tym, którzy przegrywają burzą. Ale nikt nie zbuduje pomnika zwykłemu człowiekowi, jaki nie walczył ani nie burzył, ale po prostu był"

– napisał w jednym z wierszy Bogdan Kalinowski. On na pewno był. Po prostu, choć wcale nie prosto. 

Bogdan Kalinowski w pracowni przyrodniego brata Adama
Bogdan Kalinowski w pracowni przyrodniego brata Adama
Źródło: Fot. Adam Kalinowski

Sen o wolności

Amerykański pisarz Herman Melville powołał do życia nie tylko wielkiego białego wieloryba, ale także wielce ciekawego szarego człowieka. Był nim kopista Bartleby, który używając słynnej frazy "wolałbym nie", odmawiał wykonywania powierzonych mu przez kancelarię zadań. Tym wycofanym, ale paradoksalnie ostatecznym "wolałbym nie" wywracał do góry nogami cały porządek społeczny, a nawet egzystencjalny. I żadne szykany ani propaganda nie były w stanie odwieść go od trwania przy swoich wyborach. Literacki Bartleby w jakiś sposób rymuje się z życiową postawą Kalinowskich. "Ja chcę być wolna za wszelką cenę i decydować zawsze o sobie" – tak odpowiedziała pani Maria jednej z pracownic kina Muza spytana, dlaczego nie chce doprowadzić do porządku mieszkania i przyjąć pomocy społecznej.

- Dla nich wolność była chyba na pierwszym miejscu – mówi Marcin Hofman. - Oni nikomu nie mówili, jak kto ma żyć, i sami nie wyobrażali sobie, by ktoś mógł im coś nakazać.

Być może dlatego dobrze rozumieli się z anarchistami, którzy pomagali im podczas problemów z eksmisją, a także zapraszali na projekcje filmów na poznańskim squacie.

Kalinowscy dokonali życiowego wyboru, być może podświadomie, i się go trzymali. Nigdy nie narzekali, że nie mieli dzieci, że się nie dorobili. Nie mieli poczucia, że coś tracą.

- Ja ich postrzegałam jako współczesnych hipisów – mówi Małgorzata Kuzdra. - Oni żyli życiem-snem. Takim którego my, tak zwani normalsi, pożądamy, ale też się go boimy. Zastanawiamy się, jak by to było, gdybyśmy całe życie oddali pasji. Oni to zrobili i była w tym na pewno brawura i życiowe szaleństwo – podsumowuje.

W dyplomowym filmie Marcina Hofmana pod tytułem "Szyfry" Kalinowscy zagrali role demiurgów, boskich poruszycieli. Ale chyba bardziej pasowałaby im rola opiekuńczych duchów kina. A może nawet koboldów z ludowej demonologii, istot oswojonych, ale nie do końca. Takich, które zawsze miały swoje tajemnice i dziwne nawyki.

- Jeśli takie do bólu mieszczańskie miasto jak Poznań zaakceptowało kogoś tak odjechanego, zaakceptowało kosmitów… to… to jest dopiero niezły film! – śmieje się Młochowski.

Fotografia "The End/To be Continued"
Fotografia "The End/To be Continued"
Źródło: Luiza Stosik-Turek

Aleksander Przybylski

Czytaj także: