Gdy mówię: "Mamo, tato, to jest temat dla mnie trudny i nie chcę o tym rozmawiać" - zaznaczam, że w tym miejscu przebiega moja granica. Mam do tego prawo, na przykład gdy znów pytają, kiedy przyprowadzę kawalera albo kiedy wreszcie będą wnuki. Myślę, że mówienie o tym, co dzieje się w nas, a nie oskarżanie innych, jest kluczem do właściwej komunikacji - radzi dr Joanna Gutral, psycholożka.
Jak spędzić święta na własnych warunkach? Jak z uśmiechem na twarzy robić zakupy, sprzątać, gotować i myśleć o magii świąt? O czym rozmawiać przy świątecznym stole? A może w ogóle do niego nie siadać i pojechać gdzieś w tropiki?
- Oczywiście, nie muszę jechać do domu na święta, nie muszę spędzać ich z bliskimi i jeść wigilijnego karpia. Mogę zdecydować się na zupełnie inny model, ale muszę zadać sobie pytanie, czy jestem gotowa przyjąć konsekwencje tego, że nie pojadę. Muszę wiedzieć, jak będę się z tym czuła. Jeśli nie pojadę do rodziny na święta i kogoś tym zdenerwuję, a ten ktoś wyartykułuje swoje pretensje - czy będę gotowa to przyjąć? Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, jak będę się czuła z tym, że spędzam święta sama - mówi dr Joanna Gutral, psycholożka i psychoterapeutka, autorka podcastu Gutral Gada.
Marcin Zaborski: Przychodzą do pani ludzie, którzy mówią wprost, że nie lubią świąt?
Joanna Gutral: Mówią raczej, że się boją. Na przykład tego, że będą musieli pojechać do rodziny. Albo tego, że będą musieli się z kimś spotkać. To oczywiście prowadzi później do stwierdzenia, że nie lubią świąt, ale kryje się za tym cały zestaw doświadczeń, który ich spotkał. To są osoby, które obawiają się zderzenia z rodziną. Są w nich pewne lęki czy obawy związane z tym, czego się spodziewają w czasie świąt. Mówią: Już się boję, co to będzie! W święta zawsze była awantura! W święta wszyscy chodziliśmy jak na szpilkach! Rodzice nie chodzili w święta do pracy, więc częściej się ze sobą kłócili... Gdy to od kogoś słyszę, zaczynam się z nim zastanawiać, co te doświadczenia zrobiły w jego życiu. Czy wciąż widzi je w perspektywie dziecka, które nie ma przecież mocy decydowania o tym, co się w święta dzieje? A może jednak widzi, że sytuacja się już zmieniła i może powiedzieć na przykład: Nie mów do mnie w ten sposób! Nie zgadzam się na takie zachowanie!
I może powiedzieć: Przyjadę do was na wigilię, ale pierwszy i drugi dzień świąt spędzę na własnych warunkach?
Mogę tak postanowić. Warto się zastanowić, czy musi być tak jak zawsze, czy jednak możemy coś zmienić. I czy można zacząć już w tym roku. Święta mogą być czynnikiem wyzwalającym dla pewnych emocji, zachowań czy myśli. Mogą mieć one związek nie tylko z naszymi wspomnieniami, ale też z tym, co dzisiaj przeżywamy w relacjach z innymi. Specyfika świąt - szczególnie świąt Bożego Narodzenia - sprawia, że pacjenci oddychają inaczej i przynoszą trochę inne rzeczy do gabinetu. Zresztą nie tylko pacjenci tak mają, bo jeśli popatrzymy na badania opinii publicznej, widzimy w nich, że wielu z nas uznaje okres świąteczny za bardziej stresogenny. Sporo mamy w tym czasie do załatwienia, a do tego koniec roku dla wielu z nas wiąże się z dodatkowymi obowiązkami w pracy.
I jak tu z uśmiechem na twarzy robić zakupy, sprzątać, gotować i myśleć o magii świąt?
To oczywiście zależy od tego, jak tę magię świąt zdefiniujemy. Bo jeśli myślimy o niej tak, jak pokazują nam to kolorowe reklamy w telewizji, trudno będzie ją zrealizować. "Magia świąt" stała się pewnego rodzaju frazesem, który wśród nas funkcjonuje, ale pewnie nie każdy z nas zastanawiał się nad tym, co się tak naprawdę kryje za tymi słowami. Kultura popularna sprawiła, że kojarzą się nam one ze śniegiem, zabawą i czasem spędzonym w świetnej atmosferze. Wierzę, że w idealnym modelu tak właśnie mogłoby być.
Ale dobrze wiemy, że w życiu modele idealne się nie sprawdzają.
I to na wielu poziomach. Ale przez to, że z różnych stron pokazywane są nam te idealne modele, zaczynają być postrzegane jako standard. I gdy ten standard nie jest dotrzymany, zaczyna się w nas pojawiać rozczarowanie. Choćby przez zmiany klimatu, które sprawiają, że białe święta są już tylko mglistym wspomnieniem lat 90. Po drugie sporo do życzenia pozostawiają nasze relacje rodzinne. Magią świąt może być oczywiście to, że spotykamy się z bliskimi nam ludźmi i to jest dla nas przyjemne. Ale ilu z nas może powiedzieć, że przyjazd do rodzinnego domu na święta nie wiąże się z jakimiś trudnościami. Gdy jesteśmy już dorośli i przyjeżdżamy do naszych rodziców, mierzymy się z różnicami pokoleniowymi, które szczególnie uwidaczniają się w tym czasie. Widzimy naszych rodziców, którzy się starzeją. Nasze światy coraz bardziej się rozjeżdżają. W takiej sytuacji musi pojawić się pewnego rodzaju dyskomfort albo próba układania relacji w nieco innym wymiarze i charakterze.
Tylko że często to wcale nie jest tylko dyskomfort. Dla wielu przekroczenie progu rodzinnego domu to zapowiedź spięć, sporów, a może nawet kłótni.
Bo to trochę nie jest nasz świat i nie funkcjonujemy w nim na swoich zasadach. Stąd pytanie - czy jesteśmy w stanie być u kogoś i być u siebie jednocześnie. Moim zdaniem nie, dlatego wymaga to kompromisów i ważenia różnego rodzaju argumentów za i przeciw. Oczywiście, gdy przyjeżdżam do domu rodzinnego i o 6 rano słyszę moją mamę, która włącza głośno grający telewizor i tłucze garami, wszystko we mnie krzyczy. Ale jednocześnie pamiętam, że wartością, dla której przyjeżdżam, jest to, że mogę się spotkać z rodzicami i spędzić z nimi czas. Wiem, że może nie będzie idealnie, ale może będzie wystarczająco dobrze? Przecież pomiędzy idealnie a beznadziejnie jest jeszcze cała skala szarości i może warto jej się przyjrzeć. Nie wykluczam, że może znowu dojdzie między nami do jakiegoś spięcia, ale może warto znaleźć strategię radzenia sobie z tymi dyskusjami. A może - chociaż to mnie denerwuje - uda mi się puszczać mimo uszu uszczypliwości wuja, który nie respektuje mojej granicy.
Dlaczego miałbym to robić?
Na przykład dlatego, że większą wartością może być dla mnie samo spotkanie z mamą albo z kuzynami. Próbuję się wtedy skupić na tym, co ważniejsze. Czy jest szansa, żeby to nie było stresujące? Myślę, że nie. Napięcie i tak już jest, choćby przez to, że przed świętami nie żyjemy na własnych warunkach, zastanawiamy się, co jeszcze trzeba załatwić, jesteśmy skazani na różnego rodzaju kompromisy i strategie radzenia sobie z tym, co nas uwiera. Ale to nie oznacza, że nie uda się nam znaleźć przyjemności i dawki dopaminy dzięki temu, że spotkamy kogoś ważnego, odwiedzimy stare kąty, zjemy ulubione potrawy albo powspominamy czasy, które były dla nas ważne. Wiem, że częściej koncentrujemy się na tym, co nie działa. Ale to sprawia, że nie doszacowujemy tego, co może być dobre i ważne.
Tylko gdzie jest granica poświęcania się? Powinniśmy myśleć przede wszystkim o sobie czy jednak o innych, dla których święta są bardzo ważne?
Tutaj odpowiem klasycznym stwierdzeniem psychologów: to zależy. Każdy z nas ma te granice w innym miejscu. Ktoś może powiedzieć tak: może i szlag mnie trafia, kiedy przy świątecznym stole słucham żartów mojego wuja, ale są tam też moi dziadkowie. I to oni są w tym momencie najważniejsi. Cieszę się, że mogę spędzić z nimi święta, bo nie wiem, czy będą kolejne.
Ale ktoś inny może nie mieć w sobie tyle cierpliwości.
Bo to jest sprawa bardzo indywidualna. Nie ma tu więc jednego wzoru. Warto też uwzględnić swoją aktualną kondycję w tym roku, w danej sytuacji. Być może jest tak, że w moim życiu wydarzyło się coś bardzo trudnego, mam osłabione baterie osobiste i nie jestem w stanie przyjąć dużego poziomu frustracji. Ale może jestem tak bardzo stęskniona za jakimiś członkami rodziny, że mimo wszystko mam siłę, by jechać pięćset kilometrów, żeby się z nimi spotkać.
Zachęcam do tego, żebyśmy zrobili sobie taki osobisty rachunek i odpowiedzieli na pytanie, gdzie w tym momencie jesteśmy i co jest dla nas naprawdę ważne, a co możemy odpuścić.
Bo może ta moja bateria osobista jest naładowana na tyle, że jestem w stanie przyjechać do bliskich, ale nie mam już siły im gotować, prać i sprzątać.
To znaczy, że muszę dać sobie prawo do tego, żeby nie chcieć czegoś robić. Mam prawo?
Oczywiście, że tak. Mam prawo nie chcieć i mam prawo o tym mówić. Myślę, że dużo zależy od sposobu, w jaki to komunikujemy. W chwili, gdy zaatakujemy kogoś komentarzem: Czy my zawsze musimy myć te okna? Dlaczego znów pierzemy te firanki? Kogo to w ogóle obchodzi? - trudno będzie innym usłyszeć spod tego komunikatu moje prawdziwe intencje. A one mogą być takie, że jestem po prostu zmęczona, jest mi trudno, nie mam siły i potrzebuję teraz bliskości i wsparcia. Dlatego okna i firanki są w tym roku poza moim zasięgiem, nie mieszczą się w zasobach tej baterii.
Załóżmy, że ten etap udało się nam przejść suchą stopą. Siadamy do świątecznego stołu, a tam - dochodzi do zderzenia światów. Rozmawiać o polityce czy nie rozmawiać?
I znów powiem: to zależy. Zawsze powtarzam, że tolerancja kończy się w momencie, gdy próbujemy przekonać kogoś do swojego zdania. Jeśli więc chcemy rozmawiać o polityce i chcemy być wysłuchani, musimy mieć gotowość wysłuchania drugiej strony. Możemy mieć kompletnie odmienne zdania. Ale gdy się w tych różnicach zderzamy, warto zapytać, czy chcemy mieć rację, czy relacje. Czy chcemy przekonać bliskie nam osoby, żeby widziały świat naszymi oczami i oceniały go przez pryzmat naszych wartości? Czy mam w sobie tolerancję, która pozwala uznać, że mamy różne sposoby patrzenia na świat i różne sposoby jego rozumienia? To dzięki takiej tolerancji jesteśmy w stanie komunikować się ze sobą, bo trudno jest znaleźć dwie osoby o identycznym spojrzeniu na świat i o identycznych poglądach, nawet w jednym domu. Jeśli więc mamy gotowość do wysłuchiwania się nawzajem, rozmowa o polityce nie będzie prowadziła do nieuchronnego konfliktu. Ale jeśli zamierzamy przekonywać innych do zmiany ich światopoglądu, to pewniej lepiej z takiej rozmowy przy świątecznym stole zrezygnować i uciąć ją już na wstępie. Mogę przecież powiedzieć: Słuchaj, nie chcę rozmawiać o polityce, bo oboje wiemy, że mamy różne poglądy i pewnie nie dogadamy się w tej sprawie.
A jak wyznaczać granice, gdy padają pytania, na które nie mamy ochoty odpowiadać?
Po prostu mogę powiedzieć, że nie chcę na nie odpowiadać. Mam do tego prawo, na przykład, gdy znów pytają, kiedy przyprowadzę kawalera albo kiedy wreszcie będą wnuki. Myślę, że mówienie o tym, co dzieje się w nas, a nie oskarżanie innych, jest kluczem do właściwej komunikacji. Gdy mówię: "Mamo, tato, to jest temat dla mnie trudny i nie chcę o tym rozmawiać" - zaznaczam, że w tym miejscu przebiega moja granica.
Zawsze działa?
Nie. Samo wyznaczenie granicy oczywiście nie gwarantuje sukcesu jej przestrzegania. Wiemy dobrze, że nasi bliscy mają swoje przyzwyczajania, przekonania i normy, którymi się kierują. To sprawia, że te nasze granice trzeba będzie czasami przypominać im kilka razy. Łącznie z komunikatem: "Słuchajcie, nie szanujecie tego, co do was mówię, nie słyszycie tego, że proszę was, żebyście nie zadawali mi więcej takich pytań i dlatego trudno mi jest tu przyjeżdżać". Rodzicom zwykle zależy, żeby ich dzieci przyjeżdżały na święta. Jeśli więc słyszą, że ich zachowanie - nawet jeśli jest usłane bardzo dobrymi intencjami - sprawia, że trudno jest z nimi być, mogą zdobyć się na jakąś refleksję. Może jednak podarują sobie tego rodzaju pytania, których sobie nie życzymy. A może zaczniemy się komunikować w jeszcze inny sposób. Możemy na przykład zapytać naszych rodziców, dlaczego te trudne dla nas pytania są dla nich takie ważne. A oni być może odpowiedzą: "Bo martwimy się o ciebie i nie chcemy, żebyś była sama". Nagle usłyszymy, że to nie jest po prostu wścibskie pytanie o to, kiedy się z kimś zwiążemy, ale pytanie wynikające z troski i obawy, że będzie nam trudno w życiu. To otwiera drogę do pokazania naszego świata. Możemy wytłumaczyć, że dla nas brak związku nie jest tak straszny, jak może się im wydawać. To wszystko sprawia, że w naszej komunikacji zaczyna dziać się bliskość. Oczywiście mówimy tutaj o scenariuszu...
...modelu idealnym?
(śmiech) Takim, w którym obie strony byłyby chętne do usłyszenia siebie nawzajem. Ale on oczywiście nie przebiega idealnie. W grę wchodzi raczej metoda prób i błędów. To jest coś, o czym często nie pamiętamy. My dzisiaj wiemy, że pytanie o dzieci nie powinno padać w czasie spotkań rodzinnych, ale pokolenie naszych rodziców być może wcale nie ma takich przekonań. Dla nich to jest pytanie absolutnie na miejscu, bo sami kiedyś na nie odpowiadali. Zmiana tych przyzwyczajeń, a także uszanowanie tego, że coś się zmieniło, po prostu zajmuje czas. I jeszcze jedna ważna sprawa. Oczywiście nie muszę jechać do domu na święta, nie muszę spędzać ich z bliskimi i jeść wigilijnego karpia. Mogę zdecydować się na zupełnie inny model, ale muszę zadać sobie pytanie, czy jestem gotowa przyjąć konsekwencje tego, że nie pojadę.
To brzmi jak groźba.
Raczej uczciwe postawienie sprawy. Muszę wiedzieć, jak będę się z tym czuła. Jeśli nie pojadę do rodziny na święta i kogoś tym zdenerwuję, a ten ktoś wyartykułuje swoje pretensje - czy będę gotowa to przyjąć? Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, jak będę się czuła z tym, że spędzam święta sama. I tu znów odpowiedź brzmi - to zależy. Są osoby, które powiedzą, że mają się z tym fantastycznie. Na tym właśnie im zależało - chciały pojechać na wczasy w tropikach i właśnie to robią! To nic, że mama, tata i cała rodzina są źli. Dla tych osób ważniejsze jest to, co robią dla siebie, mimo konsekwencji, z którymi muszą sobie poradzić.
Ale nie wszyscy sobie poradzą.
Tak, często borykamy się z tym, że chcemy zjeść ciastko i wciąż to ciastko mieć. Ktoś myśli na przykład, że nie chciałby spędzać świąt z rodziną, ale jednocześnie liczy, że rodzina bez emocji uszanuje tę decyzję i nie będzie to wywoływało smutku, rozczarowania albo nawet złości. Pytanie, czy gdyby do pana nie przyjechał ktoś bliski na święta, nie czułby się pan rozczarowany? Choćby trochę.
To zależy! (śmiech) Ale to oznacza, że część z nas pojedzie na święta do rodziny w poczuciu obowiązku albo z powodu jakiegoś przymusu.
A lubi pan chodzić do dentysty?
Pewnie, że nie. Chodzę, ale się nie cieszę.
To dlaczego pan chodzi?
Bo wiem, że muszę.
Ale dlaczego?
Dla zdrowia.
Czyli wybiera pan dyskomfort dla wartości, jaką jest zdrowie. Jeżeli uzna pan, że komfort jest ważniejszy niż zdrowie, nie będzie pan chodził do dentysty. Stwierdzi pan, że lepiej nie czuć bólu na fotelu u stomatologa i przestanie pan zajmować się swoimi zębami. Trudno. W momencie, w którym podejmie pan taką decyzję, oczywiście będzie pan miał do tego pełne prawo. Ale oczywiste jest też to, że po jakimś czasie odkryje pan zepsute zęby.
Chce mnie pani przekonać, że ucieczka od problemu nie sprawi, że problem zniknie?
Dobrze wiemy to z badań nad zaburzeniami lękowymi i nie tylko. Unikanie jako strategia radzenia sobie z problemami nigdy nie kończy się dobrze. Daje, co prawda, szybkie i nagłe obniżenie poziomu napięcia, ale nie rozwiązuje kłopotu. Podobnie działa to w przypadku relacji. Mogę wybrać, że rezygnuję z odwiedzania swoich bliskich i przyjmuję tego konsekwencje albo zastanawiam się, czy może jednak pojadę do nich na święta, wybierając wartości rodzinne. I na to nie ma dobrych i złych odpowiedzi. To jest kwestia naszych indywidualnych decyzji. Są na pewno na świecie ludzie, którzy nie chodzą do dentysty. To jest ich wybór i prawo. Pytanie tylko, czy jesteśmy w stanie przygotować się na konsekwencje każdego z tych wyborów. Każdy z nas ma tutaj swoją wagę, na której ustawia własne odważniki i decyduje, co jest dla niego ważniejsze.
Nie wszyscy jednak mamy wybór. Wielu ludzi spędza święta bez rodziny, bo ich codzienność to po prostu ciągła samotność.
Szczególnie trudna w święta, gdy dookoła widzimy obrazki szczęśliwych rodzin dobrze spędzających czas razem. To wszystko może sprawiać, że samotność, z którą się mierzymy, jest bardziej dotkliwa. Dlatego warto z życzliwością przyglądać się naszym sąsiadom i osobom, o których wiemy, że są samotne. I warto zadać im w tych dniach proste pytanie: "Czy masz ochotę nas odwiedzić i spotkać się z nami?". Nawet taki pojedynczy gest zaproszenia może dla kogoś naprawdę dużo znaczyć. Z drugiej strony święta to może być dobry moment do refleksji nad tym, dlaczego jesteśmy sami. Czy to kwestia relacji, które się rozpadły, a jeśli tak, to dlaczego? Szukanie odpowiedzi na te pytania może nas prowadzić do jakichś decyzji czy zmian, które pozwolą te relacje odbudować.
Takie konstruktywne podejście to jedna z możliwości. Ale jest jeszcze inna - zatopienie się w smutku i użalanie się nad swoją samotnością.
I to jest ważne do pewnego momentu. Poświęcenie czasu swoim emocjom ma oczywiście znaczenie w rehabilitacji naszego zdrowia psychicznego. Potrzebne jest zauważenie jakiegoś problemu i jego nazwanie. Załóżmy, że na przykład ktoś przeżył rozstanie i jest jeszcze w żałobie po tej relacji albo że stracił bliską osobę i w tym roku święta są dla niego zupełnie inne. Ważne, żeby te emocje nazywać, i ważne, żeby pozwolić sobie na odczuwanie smutku. To jest oczywiście istotna część żałoby. Ale ważne jest też to, żeby w pewnym momencie pójść dalej i zastanowić się, co z tym smutkiem chcę zrobić. Jeśli będę bez końca tylko roztrząsać i analizować, co się stało i dlaczego mnie to spotkało, mam sto procent gwarancji, że to nie zmieni sytuacji. Jeśli natomiast odczuwam stratę, ale diagnozuję, na co mam wpływ, to znaczy, że mogę zarządzać tą sytuacją na przyszłość.
Ale gdy widzimy wyrwę przy wigilijnym stole, powinniśmy sobie pozwolić na chwilę żałoby i trudne emocje?
Oczywiście, że tak. Sposób ich przeżywania będzie zależał od momentu, który nas dzieli od utraty kogoś bliskiego. Możemy przeżywać smutek i tęsknotę, a jednocześnie wspominać dobre chwile z tymi, których już z nami nie ma. Przecież gdyby nie byli ważni, nie tęsknilibyśmy za nimi. Nie brakowałoby ich nam przy świątecznym stole. Nie ma niczego złego w tęsknocie po kimś, kogo już nie ma. Wręcz przeciwnie! Jest mi bliska metafora psychoterapeuty egzystencjalnego Irvina Yaloma, która mówi o kręgach na wodzie. Ludzie, którzy odeszli, roztaczają właśnie kręgi na wodzie. Oni żyją dzięki naszej pamięci o nich i dzięki tęsknocie. Jeśli więc pomyślimy o tęsknocie w taki sposób i dostrzeżemy w niej okazję do tego, żeby wciąż żyła w nas pamięć o kimś bliskim, sprawimy, że kręgi na wodzie wciąż będą falować. I to nie musi się wiązać tylko z bólem, ale może mieć też związek z wdzięcznością, nostalgią i przekazywaniem pewnych tradycji kolejnym pokoleniom. Pomyślę więc o mojej babci i zrobię pierogi - takie, jakie robiła ona. Albo zrobię kluski z makiem według przepisu drugiej babci. To może też być przyjemne. A wszystkie te tradycje i rytuały budują naszą tożsamość. Warto to kultywować i warto poświęcić temu jakąś część świąt.
A potem będą kolejne rytuały. Kończąc kolejny rok, zabierzemy się do podsumowań, ale będziemy też planować i znów obiecamy sobie, że będziemy lepsi. Robić takie plany czy lepiej unikać obietnic?
Gdy trenerzy personalni opowiadają o takich wyzwaniach, mówią często o "efekcie poniedziałku". Nie bez powodu na siłowniach więcej osób pojawia się właśnie na początku tygodnia. Potrzebujemy świeżych startów, a koniec roku sprzyja takim zachowaniom. Myślę, że warto mieć czas na zastanowienie się, jaki był mijający rok, ponieważ z takiej refleksji możemy wyciągnąć wiele wniosków na przyszłość. Ale nie myślę tu wcale o spisie naszych sukcesów. Nie chodzi o przypominanie tego, że dostałam podwyżkę, zdobyłam nagrodę, a moja córka miała na świadectwie szóstkę z plastyki.
To o czym mam myśleć, jeśli nie o tym, co się udało?
O faktach. Także o tych zdarzeniach, które się nie udały. A to dlatego, że często z porażek i trudnych wydarzeń wyciągamy wnioski, które do pewnego stopnia mogą nam pomóc poradzić sobie z podobną sytuacją w przyszłości. Zachęcam więc do takiego podsumowania, które będzie oparte na rzeczywistości i znajdą się w nim rzeczy, które były ważne i dobre, ale też trudne i nieprzyjemne.
Niech będą w tym zestawieniu sprawy, które nam się udały, ale i takie, które nie wyszły. W oparciu o to warto wyznaczać sobie cele na przyszły rok.
Może chciałabym dostać podwyżkę lub zmienić pracę, a może chciałabym spędzić więcej czasu z bliskimi albo pomóc w czymś mojemu dziecku? Natomiast jeśli przeładujemy tę listę, stworzymy niebezpieczną presję różnego rodzaju wyzwań i oczekiwań.
Wcześniej czy później przyjdzie rozczarowanie.
Tak jest. Często zapał neofity czy nowicjusza sprawia, że najpierw ruszamy z kopyta, ale potem pary wystarcza nam na dwa, może trzy tygodnie. Dzieje się tak między innymi dlatego, że nasze plany są nierealistycznie przeszacowane. Nie bierzemy pod uwagę na przykład tego, że jeśli zachorujemy, nasz plan treningowy się opóźni, albo jeśli zachoruje ktoś z naszych bliskich, będziemy musieli rzucić swoje plany i mu pomóc. Układamy idealne modele, a potem jesteśmy rozczarowani, gdy one legną w gruzach przez sytuacje, których nie dało się przewidzieć. Dlatego może zdecydujmy się na trzy konkretne cele do zrealizowania zamiast dwudziestu.
Czyli nie zaczynam od skoku na głęboką wodę, tylko tort noworocznych postanowień zjadam małymi łyżkami?
Zdecydowanie. Jeżeli mamy takie fantazje, że codziennie będziemy chodzili na siłownię, przebiegniemy półmaraton i schudniemy trzydzieści kilogramów, pamiętajmy, że wytworzenie jednego nowego nawyku trwa średnio 21 dni. To kosztuje dużo wysiłku, wymaga zmiany stylu funkcjonowania i naszych przyzwyczajeń. Jeśli więc narzucę sobie siedem nowych wyzwań, a dodatkowo pracuję, zajmuję się domem i chcę mieć życie towarzyskie i rodzinne, może być naprawdę trudno. Nie wiem, czy wszystko da się pomieścić w dobie. Po prostu szacujmy, na co mamy czas i przestrzeń.
Widziałem badania, które pokazują, że jeśli obiecujemy sobie, że zaczniemy coś robić, łatwiej nam wytrwać w postanowieniu niż wtedy, gdy planujemy przestać coś robić. Rzeczywiście łatwiej zacząć biegać niż na przykład zerwać ze słodyczami?
Takie wzmocnienia pozytywne są naprawdę pomocne. Ale też ważne jest budowanie motywacji w oparciu o wartości. Na przykład - zamiast mówić: nie będę palić papierosów, mogę powiedzieć: moje zdrowie jest dla mnie ważne, dlatego podejmuję decyzje, które nawigują mnie na tę wartość. Zadam więc sobie pytanie, czy jeśli teraz zapalę papierosa, będę wspierał to, co jest dla mnie naprawdę ważne. Taki sposób podejmowania decyzji jak najbardziej pomaga w realizacji naszych celów.
A warto ogłaszać światu swoje wielkie plany czy raczej lepiej jest zabrać się do tego po cichu?
To zależy. Badania pokazują, że ogłaszanie swoich obietnic może być pomocne, jeżeli znajdujemy się we wspierającym środowisku. Jeżeli jestem na przykład na forum dla palaczy i tam opowiadam o tym, że chcę rzucić papierosy, istnieje większe prawdopodobieństwo, że będące tam osoby są w stanie mnie wspierać. Pomoże w tym wspólnota doświadczeń. Oczywiście możemy mówić o swoich planach. Pytanie tylko, co komu i na jakich zasadach. Mogę na przykład powiedzieć partnerowi, z którym mieszkam, że w tym roku stawiam na zdrowie i uznaję, że to jest wartość, która jest dla mnie teraz ważna. A w związku z tym chipsy czy cola nie za bardzo mi pomagają. Dlatego zapytam: "Czy mógłbyś nie jeść ich przy mnie i czy mógłbyś je chować?". To może być ważna forma wsparcia. Ale warto o to wsparcie prosić. Mogę powiedzieć: "Nie pal przy mnie". Omijajmy razem te miejsca, w których jest większa pokusa i mogę złamać swoje postanowienia. A może - chodźmy razem na siłownię, to mi naprawdę pomoże. Albo - chodźmy razem na pierwsze zajęcia, bo to mnie bardziej zmotywuje.
I noworoczne postanowienia, i świąteczne starania coś łączy. W jednym i drugim przypadku im bardziej się staramy, tym mocniej drażni nas później to, że nie wszystko się udało.
To podejście kojarzy mi się z perfekcjonizmem, a ten może być adaptacyjny lub dezadaptacyjny. Perfekcjonizm dezadaptacyjny działa na zasadzie czerni i bieli: albo jest idealnie, albo tragicznie, beznadziejnie, do niczego. A adaptacyjny perfekcjonizm jest wtedy, gdy widzę, że udało mi się zrealizować plan na dziewięćdziesiąt procent, czyli jest całkiem nieźle. Nie jest idealnie, ale jest dobrze. Miałam zaplanowane przygotowanie dwunastu potraw, ale zrobiłam jedenaście. Nieźle. To nie oznacza, że mamy porzucać swoje standardy i je zaniżać. Jeżeli one są dla nas ważne, dajmy im święty spokój. Ale oszacowujmy stopień realizacji planu realistycznie. Zadajmy sobie pytanie, dlaczego nie udało się nam osiągnąć stu procent zamierzeń. Może dlatego, że byłam chora przez trzy tygodnie i po prostu nie mogłam chodzić na siłownię. A może dlatego, że w pracy miałam taką końcówkę roku, że byłam naprawdę zmęczona i nie dałam rady umyć okien. Uwzględnianie różnych okoliczności w wypełnianiu planów pomaga nam uczciwie się ze sobą rozliczyć.
Tylko czy da się tego nauczyć?
Pewnie, że tak. W czasie pracy w gabinecie określamy miary realizacji celu. Warto zadać sobie pytanie, co jest moim celem, z jakich elementów składa się osiągnięcie tego celu i po czym poznam, że cel jest osiągnięty na dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści procent. I tak kolejno - aż do stu procent. Dzięki temu mogę zmierzyć, gdzie teraz jestem.
A gdzie pani jest w tegorocznym planie na święta?
W wymiarze przygotowań gdzieś blisko zera. W wymiarze relacji myślę, że koło mocnych 80 procent. Wiem, z czego to wynika, i przyznam szczerze, że może nie jestem dumna z tej dysproporcji, ale jestem z nią pogodzona. I myślę sobie, że udało mi się, mimo wielu sztormów, nawigować na to, co dla mnie aktualnie ważne.
Autorka/Autor: Marcin Zaborski
Źródło: tvn24.pl