Widział, jak z szaleństwa wywołanego głodem ludzie zabijali i pożerali tych najsłabszych. Bił, na rozkaz esesmanów, wycieńczonych, wyglądających jak szkielety współwięźniów. Chciał przetrwać, zostawić to piekło za sobą i odnaleźć Leę, dziewczynę, którą kochał. Liczyło się tylko to.
Historię swojego życia urodzony w Bełchatowie Hercka Haft opowiedział synowi jako stary człowiek, dopiero wtedy.
W Auschwitz pracował w krematorium. Zagazowanych mężczyzn, kobiety i dzieci musiał wrzucać do pieców, choć czasami jeszcze żyli.
W Jaworznie zrobiono z niego pięściarza, "Żydowską Bestię", która za dodatkowe porcje jedzenia dostarczać miała hitlerowcom rozrywki, nokautując rywala za rywalem.
Uciekł z marszu śmierci. Ścigający go strażnik był przekonany, że celuje do trupa, więc pożałował amunicji na kolejny strzał.
Po wojnie, już za oceanem, postawił na boks. Z jednego powodu - ten sport dawał sławę, a on liczył na to, że po serii zwycięstw na artykuł o nim natknie się w gazecie dziewczyna, którą kochał, z którą chciał się zaręczyć jeszcze przed wojną, w Bełchatowie.
"Nie strugaj twardziela. Masz przegrać w pierwszej rundzie"
18 lipca 1949, Rhode Island Auditorium w Providence.
Rocky Marciano jest już gwiazdą, z 17 stoczonych pojedynków 16 wygrał przez nokaut. Rywali demoluje. Harry – to imię Hercka przyjął w Ameryce – zachowuje spokój, o strachu nie ma mowy. To 20. walka w jego zawodowej karierze, być może ostatnia. Siedem razy przegrał, porażka numer 8 oznaczać będzie koniec, nikt nie da mu kolejnej szansy. Jeżeli wygra? Jeżeli pobije wielkiego Marciano? Napiszą o nim wszystkie gazety, zamieszczą jego zdjęcie. A Lea, gdziekolwiek rzucił ją los, wreszcie o nim przeczyta. Wreszcie się odezwie. Taka jest stawka tego pojedynku.
Zbliża się godzina 22, do walki pozostają minuty. Harry siedzi w szatni ze swoim menedżerem, Harrym Mandellem. Milczą. Czekają. Zaskoczeni podnoszą głowy, kiedy w drzwiach staje nagle trzech nieznajomych mężczyzn w garniturach. Zdenerwowany Mandell każe im się wnosić, kimkolwiek są. Nikt nie ma tu wstępu, zwłaszcza teraz.
- Idź na spacer - mówi do niego jeden z przybyłych. - Mamy do pogadania z twoim zawodnikiem.
- Chyba, k****, żartujesz - odpowiada menedżer.
- Okej, możesz zostać, skoro nalegasz. Jesteśmy tu po to, by chronić Rocky'ego. Masz przegrać w pierwszej rundzie - zwraca się do Harry'ego. - I nie strugaj twardziela. Vins Foster nie posłuchał nas przed walką z Tonym Pellone i znaleziono go martwego. Bądź grzeczny, jeżeli chcesz dożyć jutra - ostrzega mężczyzna i razem z kompanami wychodzi.
Harry kładzie się na stole do masażu, przymyka oczy. Przeżył potworności wojny, żeby zginąć teraz tutaj, w Ameryce?
Ma przegrać? A sława? A Lea?
Szukał jedzenia z bezdomnymi psami i kotami
Połowa lat dwudziestych XX wieku – Bełchatów, miasteczko niedaleko Łodzi. Z około ośmiu tysięcy mieszkańców jedna trzecia to Żydzi. Pani Hinda Haft jest w ósmym miesiącu ciąży, kiedy podczas prania czuje ogromny ból. Dziecko - chłopiec, który dostaje imię Hercka - przychodzi na świat 28 lipca roku 1925. Ma pięciu starszych braci i trzy siostry, cała rodzina zmieścić się musi w trzech ciasnych izbach. Śpią po kilkoro, i z braku miejsca, i z powodu dokuczającego im mrozu, bo na opał często ich nie stać. Ojciec, Mojsze Haft, handluje kupowanymi od chłopów warzywami i owocami. Umiera na dur brzuszny, pieniędzy starcza jedynie na jego dwudniowy pobyt w szpitalu.
Hercka czas spędza na ulicach, bawi się z bezdomnymi psami i kotami, razem z nimi szuka w śmieciach jedzenia. Kiedy wybucha wojna, ma 14 lat. Bełchatów jest bombardowany, zwłaszcza centrum, w którym mieszkają Haftowie. Niszczone są synagogi, miasto podzielone zostaje na część aryjską i żydowską, Żydzi mają obowiązek noszenia żółtej gwiazdy na plecach, chodzić mogą tylko brzegiem ulic, wyłącznie w określonych godzinach. Obowiązuje ich zakaz handlu i rzemiosła.
Po śmierci ojca za utrzymanie rodziny odpowiedzialny jest Aria, najstarszy z braci, 16-latek. Zajmuje się szmuglem. Z odległego o 30 kilometrów Generalnego Gubernatorstwa przemyca wszystko, na czym da się zarobić. Haftowie wreszcie nie głodują, powodzi im się lepiej niż przed wojną.
"Masz jaja, żeby tu przychodzić"
Rok 1941. Hercka wraca wieczorem do domu. Widzi Arię szamoczącego się z jakimś człowiekiem, najwidoczniej przywódcą konkurencyjnej grupy. Zbliża się do nich i rozpoznaje tego mężczyznę. Niedobrze, to Samuel, ojciec Lei, dziewczyny, z którą umawia się od jakiegoś czasu. Działa szybciej, niż myśli, instynktownie, w obronie brata. Krzepy mu nie brakuje, łapie więc pana Samuela za marynarkę i odciąga. Kiedy ten zaczyna krzyczeć, Hercka wyprowadza cios. Trafia prosto w szczękę, wybijając kilka zębów.
Dopiero wtedy drugi z mężczyzn, wyrastając jak spod ziemi, oznajmia, że dwa dni wcześniej Niemcy zrobili na nich zasadzkę, więc ktoś najwyraźniej ich wsypał. Aria spokojnie wyjaśnia, że nie ma z tym nic wspólnego. Koniec awantury.
Hercka usycha z tęsknoty za Leą. Po tygodniu pakuje do torby kilka bochenków chleba, ziemniaki i kapustę, które mają pomóc w udobruchaniu i przeproszeniu pobitego ojca dziewczyny. Idzie do nich z wizytą.
Otwiera brat pana Samuela. - Masz jaja, żeby tu przychodzić - słyszy chłopak. - Niemcy zabrali żydowskim dentystom narzędzia, nie tak łatwo doprowadzić tę rozbitą przez ciebie szczękę do porządku.
Po długiej rozmowie bracia ustalają jednak, że dobry z tego Hercki chłopak, stanął przecież w obronie rodziny. I z Leą spotykać się może, oczywiście, że tak.
Młodzi idą na spacer. Postanawiają, że muszą się pobrać, jak najszybciej, skoro świat wokół nich płonie. Umawiają się, że rodzinom ogłoszą tę nowinę za kilka dni, w piątek. W środę w całym Bełchatowie wiszą rozporządzenia - wszyscy mężczyźni w wieku od 16 do 50 lat muszą się stawić w remizie, gdzie zostaną zarejestrowani. Hercka 16. urodziny świętować będzie za miesiąc, jest zatem bezpieczny.
Nie przewiduje, że to początek nieszczęść. Że żadnego ślubu nie będzie.
"Dokąd? Na tamten świat"
Do remizy poszedł Aria, niestety. Długo nie wracał, zaniepokojony Hercka pobiegł więc zobaczyć, czy brat nie wpadł w tarapaty. Okazało się, że Niemcy przybyłych mężczyzn uwięzili. Znowu działał szybciej, niż myślał. Udając pijanego wszedł w zebrany tłum zarejestrowanych, bo wchodzenia do remizy nikt nie zabraniał. Zatoczył się na stół, przewracając go na siedzącego przy nim strażnika. Aria, z którym rozumieli się bez słów, wykorzystał to zamieszanie i uciekł w ciemność, choć goniły go strzały. Strażnik wzruszył ramionami i powiedział, że wobec tego aresztowany zostaje Hercka, bo liczba zarejestrowanych musi się zgadzać. Razem z innymi zagnano go do podstawionych autobusów i powieziono w nieznane.
Cztery następne lata będą trudnym do uwierzenia horrorem.
Najpierw Hercka trafił do obozu pracy w Poznaniu, gdzie harował przy budowie parowozowni.
Po kilku miesiącach w środku nocy zapakowano ich do bydlęcych wagonów. Po tygodniowej podróży w takich warunkach wielu więźniów nie miało sił, by z wagonów wyjść. Zabijano ich na miejscu. Ten drugi obóz pracy znajdował się w Strzelinie. Głód, pragnienie, bicie – codzienność. Spędzili tam miesiąc i znowu w drogę. - Dokąd? - zapytał strażnika Szlemek Podrowski, który w Strzelinie dzielił z Hercką pryczę.
- Na tamten świat - padła odpowiedź.
Dużo strażnik się nie pomylił. Stacją końcową tym razem było Auschwitz, piekło na ziemi, gdzie Hercka został więźniem numer 144738. Przydzielono ich ze Szlemkiem do pracy nieludzkiej, w krematorium. Do pieców wrzucali ciała zagazowanych mężczyzn, kobiet i dzieci. Wrzucili tam znajomego, towarzysza podróży, który jeszcze żył. Zaraz po nim wrzucili jego żonę.
Hercka był bliski nerwowego załamania. Doskonale wiedział, czym to grozi, ale odmówił pracy. Szykował się na śmierć. - Dajcie mi tego człowieka - powiedział niespodziewanie jeden z esesmanów. Schneider, tak nazywał się oficer, który uratował mu życie. I załatwił przydział do Sonderkommando, grupy przetrząsającej magazyny z odzieżą po pomordowanych, by szukać tam kosztowności.
Schneider dostarczył Hercce butelkę, do której ten po kryjomu, w tajemnicy przed innymi esesmanami, miał codziennie wkładać dwa, trzy znalezione diamenty. A butelkę ukrywać pod siennikiem.
- Ja też po wojnie chcę żyć, a ty mi w tym pomożesz - wyjaśnił oficer chłopakowi.
Ktoś musiał Herckę podpatrzeć, bo butelkę odnaleziono. Skatowany przyznał się do kradzieży diamentów, a o Schneiderze nie pisnął jednak ani słowa. Zawleczono go do budynku Strafkommando, gdzie rozprawiano się z więźniami, którzy złamali obozowe zasady. Bestialskie tortury rozpoczęły się na nowo. - Ten człowiek jest mój - usłyszał jak przez mgłę.
Schneider, znowu on. Pod ramię sam wyciągnął Herckę na zewnątrz i kazał go wcisnąć do przepełnionej, czekającej na odjazd ciężarówki. Cel - obóz w Jaworznie, kopalnia węgla kamiennego, katorżnicza praca sześć dni w tygodniu, miesiącami.
Hercka osłupiał, kiedy pewnego dnia stanął przed nim wysoki oficer. - No proszę, kradliśmy razem diamenty, a teraz wydobywamy węgiel - powiedział uśmiechnięty Schneider. Odciągnął chłopaka na bok, wyjął chleb i kiełbasę. Zaczął opowiadać, że Niemcy tę wojnę przegrywają. - Ta wojna niedługo się skończy, a wtedy rozniesie się wieść o tym, co z wami robiliśmy. Rosjanie i Amerykanie będą szukali odpowiedzialnych za to oficerów. Za wszystko będę musiał zapłacić. Dlatego cię szukałem. Uratowałem ci życie, więc jesteś mi coś winien. Możesz zaświadczyć, że nie byłem taki jak inni. Będziesz moim świadkiem.
- Jasne - odpowiedział chłopak.
"Zabij go! Zabij!"
Zapamiętał, że była wtedy niedziela, dzień bez pracy.
Do baraku wszedł Schneider, z butelką whisky w dłoni. Oświadczył, że skoro Hercka jest teraz odkarmionym, dużym, silnym Żydem, to będzie dostarczał Niemcom rozrywki. Tak jest, zostanie pięściarzem, tu, w obozie. Rywale? Współwięźniowie. Nagroda? Dodatkowe porcje jedzenia.
Prowizoryczny ring przed obozową siedzibą SS ustawiono jeszcze tego samego dnia. Wokół niego kilka rzędów krzeseł, zapełnionych przez esesmanów. Hercka zamarł, kiedy zobaczył, z kim ma walczyć. Szkielet, człowiek ledwo trzymający się na nogach, na granicy życia i śmierci. To przerażenie w jego oczach, ten rechot z widowni, te nadlatujące stamtąd antysemickie obelgi i okrzyki: "Zabij go, zabij!".
Wyboru nie miał, żeby przetrwać, musiał tego człowieka uderzyć. Musiał go pobić. Uderzył raz, uderzył drugi. Szkielet padł, zemdlał, z ringu został wyniesiony. Tego wieczora Hercka pobił jeszcze czterech nieszczęśników, esesmani dopiero wtedy dali mu spokój.
Walczył w każdą niedzielę, przez kilka następnych miesięcy. Od Niemców dostał przydomek "Żydowska Bestia z Jaworzna". Jedną z niedziel zapamiętał szczególnie, bo w ringu mierzył się wtedy z prawdziwym pięściarzem, przedstawionym jako "mistrz Francji wagi ciężkiej". Wielki mężczyzna, z 190 centymetrów wzrostu, muskulatura i siła. Schneider zapowiedział, że na to wydarzenie przyjedzie kilku generałów, aż z Berlina. Hercka miał się starać jak nigdy, bo na jego zwycięstwo poszły duże zakłady. Jeżeli przegra, strażnicy będą wściekli, a on wie, co to oznacza.
Generałowie rzeczywiście przyjechali, zasiedli w pierwszym rzędzie, każdy z kobietą u boku. Od początku było jasne, że Francuz wie, na czym boks polega. Hercka chwiał się po jego potężnych, celnych ciosach, spływająca z porozcinanych łuków brwiowych krew zalewała mu oczy. Wiedział, że musi coś zrobić, by sytuację odmienić. By przetrwać, nie dać się zabić teraz, albo potem nie wpaść w szpony strażników.
Dopadł rywala w narożniku. Nie odpuścił, w furii, w rozpaczy bombardował go uderzeniami z każdej strony, jeszcze raz i jeszcze. Twarz Francuza, pokonanego, leżącego, przypominała krwawą miazgę. Hercka stał nad nim i dyszał. Esesmani wiwatowali, ktoś zaczął strzelać na wiwat.
Hercka nie czuł nic.
"Uciekam. Nie przeżyjemy tego marszu"
Rosjanie byli coraz bliżej. Nadchodzili.
Nocą Niemcy kazali więźniom sformować szyk i ewakuowali obóz. Koszmarny marsz - marsz śmierci - trwał tygodniami. Z kilku tysięcy opuszczających Jaworzno przeżyło około dwustu. Dotarli na stację kolejową.
Hercka trzymał się z Perecem, swoim bratem, który do Jaworzna trafił z łodzkiego getta.
Zawieziono ich do obozu we Flossenburgu, mieście przy granicy z Czechami. Nie było tam jedzenia, nie było wody. Nie pracowali, nikt nie miał na to siły. Zastanawiali się, dlaczego Niemcy trzymają ich przy życiu.
Horror zaczynał się w nocy. Groza, okrucieństwo, szaleństwo wywołane głodem. Ludzie krzyczeli, wyli jak zwierzęta. Ci najsłabsi, bezbronni, umierający, byli przez współwięźniów zjadani. Hercka i Perec spali na zmianę. Na ich oczach, na sąsiedniej pryczy, trzech więźniów udusiło nowo przybyłego, nieprzytomnego mężczyznę. Prowizorycznymi ostrzami wykroili mu pośladki i zaczęli je pożerać.
Obóz we Flossenburgu też ewakuowano ze względu na zbliżających się Rosjan. Potem ewakuowano te w Gross-Rosen i Ambergu. Kiedy po raz nie wiadomo który gnano ich w nieznane, a z tyłu kolumny słychać było, jak esesmani strzelają do wykończonych więźniów, Hercka miał już dosyć. - Uciekam - oznajmił bratu. Ten zrobił wielkie oczy. - Zabiją każdego, kto się na to odważy - powiedział Perec.
- Perec, oni zabiją nas wszystkich. Nie przeżyjemy tego marszu.
W pobliżu lasu zaryzykował, sprintem ruszył w jego stronę, a za nim niespodziewanie jakiś inny więzień. Kule orały ziemię tuż obok ich stóp. Biegli. Hercka wskoczył wreszcie do dołu, a towarzysz ucieczki wpadł tam za nim. Nie ruszał się, nie reagował. Nie żył, trafiony przez którąś z kul. Nad sobą Hercka usłyszał głosy Niemców. Jeden z nich przeładował broń i w nich wycelował. - Daj spokój, to trupy. Szkoda amunicji - odezwał się drugi. I zawrócili.
Hercka był wolny. Po wojnie dowiedział się, że Perec przeżył.
Zastrzelił kobietę, a potem jej syna
Teraz Hercka musiał uciekać. Przetrwać. Za sobą miał ogrom cierpienia, zdziczenie tak niewyobrażalne, że przestał oddzielać dobro od zła. Posunął się do czynów strasznych, haniebnych.
Po kilku dniach błąkania się po lesie usłyszał nad rzeką podśpiewującego po niemiecku, kąpiącego się mężczyznę. Na brzegu znalazł jego broń i mundur. Esesman. Wycelował i zaczął strzelać z karabinu. Nie trafił, nagi Niemiec próbował wydostać się z wody. Hercka chwycił za pistolet i opróżnił cały magazynek, tym razem nie chybił. W napadzie zaślepiającej furii tłukł potem kolbą karabinu w głowę nieżyjącego już esesmana. Założył jego mundur i buty, założył i przepaskę na oko, która wypadła na trawę.
Na odludziu natknął się na gospodarstwo. Zapukał, przestraszony staruszek otworzył dopiero za którymś razem. Hercka poprosił o pomoc, powiedział, że jest głodny i ranny, że ich pułk rozbili Rosjanie. W drzwiach pojawiła się staruszka. Po gwałtownej wymianie zdań domowników, najwidoczniej kłótni, zaprosili go do środka.
Gościa nakarmili, na stole pojawiły się kawa, chleb, masło, jajecznica, nawet kawałki wołowiny. Frykasy, jakich Hercka nie widział od lat. Jak kamień przespał wieczór i całą noc. Przeraził się, że przyjmujący go pod swój dach ludzie mogli w tym czasie kogoś powiadomić o jego podejrzanej wizycie. Jedli śniadanie, kiedy staruszek zaczął pytać o szczegóły - z którego pułku jest, dlaczego w łóżku nie miał przepaski na oku, które wyglądało na zdrowe.
Napięcie rosło. Staruszka wyszła z kuchni. Hercka nie wytrzymał, wyszarpnął zza pasa pistolet i wypalił mężczyźnie w twarz. Do jego przerażonej żony, która wbiegła do izby, strzelił dwa razy. Zabrał żywność i ruszył w dalszą drogę.
Była jeszcze jedna tragedia, trudna do zrozumienia, do wytłumaczenia. Kilka tygodni później drzwi domu na odludziu otworzyła kobieta w średnim wieku. Nie uwierzyła w historię o rozbiciu pułku przez Rosjan. Zabił ją, a potem jej syna, który ukrywał się w szafie. Ile chłopiec mógł mieć lat, dziesięć? Góra dwanaście. Hercka strzelił. Kiedy szukał w kuchni jedzenia, usłyszał hałas.
Uciekający, zaszczuty, złamany przeżytymi okropnościami Hercka posunął się do czynów haniebnych. Kiedy założy rodzinę, już w Ameryce, agresja wciąż będzie jego problemem, także ta wobec najbliższych.
Wuj Samuel z boksem nie chciał mieć nic do czynienia
Do Nowego Jorku dopłynął wiosną roku 1948, z jedną walizką w ręku, na pokładzie transportowca Marine Marlin. W Paterson, w stanie New Jersey, mieszkał jego wuj Samuel Haft. Jednym z warunków przyznania wizy było poręczenie przez amerykańskiego obywatela, co wuj Samuel oczywiście zrobił, zapraszając bratanka do siebie.
Hercka postawił na boks, ten w wydaniu zawodowym. A wtedy, w latach 40. i 50., był to w Ameryce sport popularnością ustępujący jedynie bejsbolowi. Pięściarze byli bohaterami, idolami, ich walki gromadziły przed radioodbiornikami rzesze Amerykanów.
O to właśnie chodziło. Nie zapomniał o Lei, o dziewczynie z Bełchatowa, z którą chciał spędzić życie. Wuj z boksem i z kręcącymi się w tym światku typami nie chciał mieć nic wspólnego, więc łowca talentów i późniejszy menedżer Harry Mandell załatwił swojemu zawodnikowi pokoik na Brooklynie, darmowe treningi i nowe imię - Harry.
Jeżeli Lea żyje, na pewno go odnajdzie, tylko to miało znaczenie.
18 lipca 1949 roku stoczył w Providence dwudziesty zawodowy pojedynek, ostatni w karierze, z wielkim Marciano. To wtedy, tuż przed walką, odwiedziło go w szatni trzech mężczyzn z propozycją nie do odrzucenia.
Przegrał. Żył.
"Mówi jej mąż. Kim jesteś?"
Wrzesień 1963, Nowy Jork, Brooklyn.
Alan Haft, rocznik 1950, patrzy na ojca zdziwiony. W wakacje naprawdę wybiorą się na Florydę? W domu jest biednie, tata na życie rodziny zarabia, sprzedając owoce, a tu taka podróż. Mama, pani Miriam, też nie kryje zdziwienia. Młodsze rodzeństwo Alana, Helen i Marty - nie ukrywają podekscytowania.
Dla oszczędności jadą pociągiem, posilając się w drodze kanapkami. Docierają do Miami, meldują się w hotelu Marseilles. Rozpakowują bagaże, kiedy Harry prosi żonę i dwójkę młodszych dzieci, by poszli na basen.
- Alan, ty będziesz mi potrzebny - mówi do najstarszego z rodzeństwa. Chłopiec słucha go i przestraszony, i zafascynowany. Ojciec tłumaczy, że tu, w Miami, szuka kobiety, którą znał jeszcze w Polsce. Wtedy nazywała się Lea Pablańska, a teraz, jak się dowiedział, Lieberman. Zaczynają wertować książkę telefoniczną. Żadnej Lei nie ma, jest za to dużo Liebermanów. Alan, na prośbę taty, dzwoni po kolei.
- Mówi jej mąż. Kim jesteś? - słyszy za którymś razem w słuchawce. Przekazuje telefon ojcu. Harry przedstawia się i zaczyna wyjaśniać, że poszukuje Lei od lat, że przyjechał w tej sprawie aż z Nowego Jorku, że dawno temu, po wojnie, zgłosił się do Towarzystwa Ocalonych Żydów z Bełchatowa i prosił o pomoc w poszukiwaniach. Oddzwonili niedawno, po tylu latach, z wiadomością, że Lea chyba mieszka w Miami, że chyba nazywa się Lieberman.
- Nie sądzę, żeby wasza rozmowa była możliwa - pada odpowiedź.
Harry podaje nazwę hotelu i numer pokoju, w którym się zatrzymał. Prosi, by pan Lieberman przekazał te informacje żonie. Alan nic z tego nie rozumie, ma już dosyć tych zagadek, chce iść na basen, dołączyć do rodzeństwa.
Wychodzą z pokoju, kiedy rozlega się dzwonek telefonu.
- Hercka? Tu Michael Lieberman. Lea chciałaby się z panem zobaczyć. Kiedy wymieniłem pana nazwisko, poprosiła, żebym natychmiast odzwonił. Może pan przyjechać do nas jutro po południu?
"Była taka szczęśliwa, kiedy się dowiedziała, że pan przeżył"
Przyjmują ich pan Liebarman i córka Sarah. Syn Dawid jest u przyjaciela.
- Lea ma raka - oznajmia pan Lieberman.
U szczytu schodów staje kobieta, wychudzona, prawie łysa, w szlafroku. Płacze. Mąż pomaga jej zejść do salonu. Alan widzi, że jego ojciec, ten wyzbyty emocji twardziel, też zalany jest łzami.
Lea prosi męża o chwilę na osobności z Hercką, na ławce, w ogrodzie. Nie wiadomo, o czym rozmawiają, nikt im nie przeszkadza. Trzymają się za ręce.
Kiedy wracają, Lea grzecznie wszystkich przeprasza, jest zmęczona, pójdzie już na górę. Na schodach pomaga jej córka.
- Była taka szczęśliwa, kiedy się dowiedziała, że pan przeżył - mówi Michael Liebarman do wychodzącego Harry'ego.
Hercka Haft zmarł 3 listopada 2007 roku. Historię swojego życia opowiedział Alanowi cztery lata wcześniej, a ten opisał ją w książce, z której korzystałem - "Harry Haft. Historia boksera z Bełchatowa. Od piekła Auschwitz do walki z Rockym Marciano". Na podstawie losów Hercki powstał w 2021 roku film "The Survivor" wyreżyserowany przez Barry'ego Levinsona.
Autorka/Autor: Rafał Kazimierczak
Źródło: tvn24.pl