|

Historia Facebooka to historia internetu. Zmienił nasze życie, ale czy na lepsze?

PREMIUM MARK ZUCKERBERG / FACEBOOK
PREMIUM MARK ZUCKERBERG / FACEBOOK
Źródło: Chip Somodevilla/Getty Images

Od ostatniego zatrwożenia Facebookiem minęło już kilka dobrych lat, przyszedł więc czas na kolejną odsłonę tej batalii. To, czego się domyślaliśmy, zostało potwierdzone przez osobę z wewnątrz. Produkty Facebooka szkodzą dzieciom i demokracji oraz pogłębiają podziały.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Dwudziesty pierwszy wiek zaczął się na dobre, gdy w 2001 r. dwa porwane samoloty uderzyły w bliźniacze wieże World Trade Center. Ameryka ruszyła na "wojnę z terrorem", której skutków wciąż doświadczamy i będziemy doświadczać jeszcze przez wiele lat. Ale atak terrorystów na Nowy Jork nie był jedyną eksplozją, która zmieniła świat. 

Kolejną, choć już nie tak spektakularną, było pęknięcie bańki internetowej, tzw. dot-com bubble. Domeny znikały wówczas z rynku bez większego hałasu. Sztucznie nadmuchiwane biznesy internetowe z końca XX wieku były niczym worki bez dna - okazało się, że nie wystarczy pomysł na chwytliwą nazwę, żeby naprawdę zarabiać pieniądze.

Doskonale rozumiała to firma Google. Jako internetowy "mesjasz" przyszła zbawić World Wide Web. Sieć próbowano wcześniej komercjalizować w prymitywny sposób, oklejając wszystko co się da natrętnymi reklamami. Na to wszedł Google.com, cały na biało - dosłownie. Logo, pasek do wpisania zapytania i doskonałe roboty przeczesujące i archiwizujące sieciowe połączenia. To sprawiło, że wyszukiwarka Google’a z miejsca pokonała konkurencję. Jednak w obliczu kryzysu zabawa w zbawcę straciła sens. Po drodze zniknęło gdzieś hasło "Don’t be evil", które dotąd przyświecało działaniom firmy. "Nie bądź zły, bądź po prostu korporacją" - błyskotliwie podsumowali tę przemianę muzycy z zespołu rockowego Manic Street Preachers.

Jesteś towarem

Co takiego złego uczynił Google? Zaoferował użytkownikom skarb - skrzynkę mailową o olbrzymiej pojemności. I to za darmo. No, może nie całkiem. Ceną była zgoda, by roboty Google’a czytały ich maile i na tej podstawie dobierały reklamy. To była oferta dla biznesu - zamiast wyrzucać pieniądze na reklamę w mass mediach, która nie wiadomo do kogo dotrze, skorzystajcie z wiedzy zdobytej przez nasze roboty - proponował Google.

Właśnie wtedy użytkownicy internetu stali się towarem. Na początku XXI wieku oddaliśmy więc prywatność dwukrotnie - najpierw służbom bezpieczeństwa, ze strachu przed terrorem, potem korporacjom - za obietnicę dobrej zabawy w sieci. Nikt szczególnie nie dbał o nasze zdanie.

Tak, w atmosferze beztroskiego entuzjazmu, powstał Facebook. Na początku, w 2004 roku, jako elitarny serwis absolwentów Uniwersytetu Harvarda. Jego losy są lustrzanym odbiciem historii internetu - na początku z sieci też korzystali tylko wybrani użytkownicy - naukowcy, dziennikarze i studenci.

Dopiero później rozpowszechnił się i trafił pod strzechy. Nikt nie był na to przygotowany. Nawet sam Facebook, który wyrósł z prostej aplikacji do wyszukiwania zdjęć i danych kontaktowych. Na szeroką publiczność otworzył się w 2006 roku, a w 2008 wszedł na polski rynek. Co ciekawe, również w 2006 roku wystartował nasz rodzimy serwis społecznościowy - Nasza Klasa. Ale nie miał szans w starciu z globalnym gigantem. My - użytkownicy - jesteśmy towarem, ale w sieci toczy się też walka o to, gdzie zostawimy nasz cyfrowy ślad. Wirtualne pastwiska muszą być więc atrakcyjne i sprawiać nam przyjemność. 

Kulisy powstania Facebooka - i tego, kto za nim stoi - przeciętny użytkownik mógł poznać dopiero w 2010 roku z filmu "The Social Network". Jego twórca - David Fincher - sprowokował taką dyskusję, że temat wyszedł z niszy portali branżowych do głównego nurtu. Nastąpiło wielkie, ale krótkotrwałe przebudzenie. Co robią z nami media społecznościowe? Czy można zaufać Markowi Zuckerbergowi?

Postać Zuckerberga, z twarzą uroczego aktora Jessego Eisenberga nie prezentowała się tak złowróżbnie, jak prawdziwy Zuckerberg na zdjęciach, które kilka lat później stały się memami. 37-letni twórca potęgi Facebooka był na nich blady i odziany w garnitur, jakże różny od bluzy dresowej, do której nas przyzwyczaił. Nic dziwnego, że zbladł, skoro musiał stanąć przed Kongresem Stanów Zjednoczonych. A wszystko za sprawą firmy Cambridge Analytica, która zbierała dane osobowe milionów profili na Facebooku i wykorzystała je do celów politycznych. Bez zgody użytkowników.

The Social Network
Źródło: Sony Pictures Entertainment

Skradzione wybory

O tym, że wykorzystywanie danych bez zgody użytkowników Facebooka zdarza się i że jest nielegalnie, napisał w 2015 r. brytyjski dziennik "The Guardian". Dane miał wówczas wykorzystywać amerykański konserwatywny senator Ted Cruz. Facebook odpowiedział na zarzuty zapewnieniem, że przeprowadzi dochodzenie. Jednak kolejne doniesienia spływały i nic się nie działo.

Przełomem w aferze były dopiero wyznania anonimowego źródła w artykule "Guardiana" pt. "The Great British Brexit Robbery. How Our Democracy Was Hijacked" z 2017 roku, ujawniające rolę sieciowych manipulatorów w czasie kampanii referendalnej w sprawie wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Tym źródłem był były pracownik Cambridge Analytica Christopher Wylie. W marcu 2018 roku opublikowano tekst na podstawie rocznej współpracy z Wyliem. Jakie dane zostały skradzione? Według Facebooka informacje prawdopodobnie zawierały "profil publiczny, polubienia strony, datę urodzin i aktualne miejsce zamieszkania". Wystarczyły, by CA mogła tworzyć profile psychograficzne. Służą one do sprecyzowania, jaki rodzaj reklamy byłby najskuteczniejszy do zdobycia politycznego głosu konkretnej osoby. Oprócz Cruza i zwolenników brexitu z usług CA korzystał m.in. Donald Trump.

W oświadczeniu opublikowanym na Facebooku Zuckerberg przeprosił za wyciek danych i obiecał wprowadzenie zmian, które utrudniałyby innym firmom "zbieranie" informacji o użytkownikach portalu. Gęsto tłumaczył się przed politykami w Kongresie, ale można było odnieść wrażenie, że odgrywa się tam jakiś spektakl. Jakby zabrakło politycznej woli, by mocniej docisnąć prezesa wielkiej już wówczas korporacji. A może wynikało to z niskich kompetencji cyfrowych amerykańskich polityków? Czy też może wady Facebooka były dla nich korzystne? Z opublikowanych przez platformę Intercept dokumentów wynika, że prawicowe środowiska mogły liczyć na pobłażliwość moderatorów serwisu.

Pod koniec 2018 roku wybuchła kolejna afera. W rezultacie sporu sądowego, w jaki z Facebookiem weszła firma produkująca aplikację do wyszukiwania zdjęć w bikini, brytyjski parlament otrzymał wewnętrzną korespondencję Facebooka z lat 2014-2015. Wynikało z niej, że aplikacja Facebooka na smartfony z systemem Android posiadała dostęp do wiadomości i połączeń, ale zarząd się tym nie przejmował. Zuckerberg wydał kolejne oświadczenie, w którym zapewnił, że te problemy zostały dawno rozwiązane.

Życie w bańce

Cyfrowy ślad jednej osoby praktycznie nie ma wielkiego znaczenia, o ile nie jest ona na celowniku służb i ktoś nie szuka kompromitujących ją materiałów. Jednak dane dużej liczby ludzi mogą posłużyć do budowania modeli i profilowania wyborców. Tak z naszych danych korzystają politycy. Żyjemy w czasach postpolityki, gdzie media społecznościowe ułatwiają kierowanie przekazu do konkretnych i bardzo różnych grup. Nie ma miejsca dla ideałów, dla uczciwego i pracochłonnego przekonywania wyborców do autorskiej wizji państwa. Chodzi już jedynie o zwycięstwo, bez oglądania się na wartości etyczne. 

Odpowiednie typowanie odbiorcy ułatwia też fakt, że Facebook "zamyka" użytkowników w tzw. bańkach. To mechanizm, wydawałoby się, niezbędny. Nie jesteśmy w stanie utrzymywać bieżącego kontaktu z tysiącami ludzi, którzy są naszymi znajomymi na Facebooku. Algorytmy odpowiadają więc na ten problem. Facebook podsuwa nam znajomych, z którymi najczęściej się kontaktujemy, pozostali znikają z naszego news feeda. A że chcemy spędzać czas w sieci przyjemnie, to najczęściej kontaktujemy się z tymi, z których opiniami się zgadzamy, chyba że ktoś żyje dla radości internetowych awantur.

Tak powstaje internetowa bańka. Życie w niej nie musi być złe. Przeciwnie - kto należy do jakiejś mniejszości, może zbudować sobie bezpieczną przystań, wolną od przykrych komentarzy. Kij ma jednak dwa końce. Wspólną przestrzeń można też stworzyć w towarzystwie wzajemnie się radykalizujących nienawistników. Na tej zasadzie działają na przykład grupy incelskie. W założeniu miały gromadzić osoby, które nie radzą sobie w kontaktach z płcią przeciwną, a stały się wylęgarnią antykobiecej nienawiści, która doprowadziła wręcz do aktów przemocy. 

Mark Zuckerberg
Mark Zuckerberg
Źródło: Chip Somodevilla/Getty Images

Przesiadując w grupce potakiwaczy, jesteśmy również bardziej narażeni na fake newsy, czyli nieprawdziwe wiadomości. Mogą one służyć walce politycznej - były używane np. przy referendum brexitowym; mogą budować atmosferę pogromową - np. podczas kryzysu uchodźczego. Przeciętnemu użytkownikowi brakuje czasu lub kompetencji, by weryfikować każdego newsa. Tkwiący w bańce mogą takich fałszywek wręcz pożądać, byle tylko utrwaliły ich wizję świata. Wyjście poza ten zaklęty krąg jest bardzo trudne - trzeba zmierzyć się nie tylko z własnymi utrwalonymi poglądami, ale z też ludźmi, którzy je z nami dzielą. Zwykle po takim wyjściu trafia się zresztą do jakiejś innej bańki. 

Dla "brzydkich" i "biednych" miejsca nie ma

Facebook ma dziś kilkanaście lat i młodsi użytkownicy zaczynają już od niego stronić. Wybierają nowsze media społecznościowe - oparty o zdjęcia Instagram, posługujący się językiem komiksu Snapchat, wreszcie TikTok, gdzie publikuje się krótkie filmiki.

Instagram zadebiutował w październiku 2010 roku, pierwszego dnia aplikację pobrało 25 tysięcy użytkowników, w 2012 roku został wykupiony przez Facebooka. Karierę na Instagramie robią influencerzy i influencerki, kuszący nas pięknym i dostatnim życiem. Ale to nie on wykreował tę kulturę - dostał ją w spadku po mediach głównego nurtu, kolorowych pismach i filmach, które punktują urodę i bogactwo. Sprawił natomiast, że wchodziło się z nią w tak bezpośredni kontakt, z nadzieją na zrobienie własnej kariery. Wielu sieciowych celebrytów zaczynało przecież od niczego. Skoro oni mogą, to dlaczego nie ja? Realizm kapitalistyczny zrzuca winę za niepowodzenie na jednostki. Kto się nie dorobił, pewnie jest leniwy. Kto nie został idolem, pewnie jest za brzydki. Nie było to bezpieczne miejsce dla młodzieży, która właśnie zaczęła odczuwać skutki życia w niepewnych czasach - kryzysu gospodarczego i klimatycznego.

Mark Zuckerberg
Mark Zuckerberg
Źródło: Kevin Dietsch/Getty Images

Podobnie było z TikTokiem. To, co odróżnia tę platformę od innych mediów społecznościowych, to tajemniczy algorytm, który uczy się preferencji użytkownika. Głównym sposobem konsumpcji tej aplikacji jest przeglądanie nieskończonego strumienia w zakładce nazwanej "Dla ciebie". To, jakie filmiki się tam znajdą, jest właśnie efektem działania algorytmu - połączenia analizy polubień, danych biometrycznych - i ingerencji żywych moderatorów. Jak doniósł Intercept, dostali oni polecenie ukrywania filmików pochodzących od ludzi "brzydkich" i "biednych", by nie odstraszać nowych użytkowników. Po nagłośnieniu sprawy przedstawiciele TikToka odpowiedzieli, że wytyczne zostały wycofane, a ich wprowadzenie miało zapobiec szykanom ze strony innych użytkowników. "Brzydkie" osoby miały być szczególnie narażone na cyberprzemoc. Nie jest to wyjaśnienie, które wydaje się wiarygodne.

Zróbcie coś z tym!

Od ostatniego zatrwożenia Facebookiem minęło już kilka dobrych lat, przyszedł więc czas na kolejną odsłonę tej batalii. Na początku października tego roku na łamach "The Wall Street Journal" zostały opublikowane materiały dostarczone przez anonimowe źródło. Jak się później okazało, to Frances Haugen, była menadżerka Facebooka, która potwierdziła te rewelacje przed obliczem amerykańskiego Senatu. To, czego się domyślaliśmy, zostało potwierdzone przez osobę z wewnątrz. Produkty Facebooka - wedle jej słów - szkodzą dzieciom i demokracji oraz pogłębiają podziały, a "kierownictwo firmy ukrywa swoje badania na temat zagrożeń, jakie niesie ze sobą sieć społecznościowa, aby chronić własne interesy". Haugen zaapelowała o interwencję rządu i objęcie mediów społecznościowych regulacjami, tak jak regulowany jest przemysł tytoniowy czy samochodowy. 

W odpowiedzi Facebook podjął próbę dyskredytacji danych przedstawionych przez Haugen. Wskazał na manipulację przez wybór niepełnych danych, a także rozpoczął kampanię informującą o działaniach, które prowadzi, by zapobiegać nadużyciom. Trudno traktować to inaczej niż jako próbę ratowania wizerunku, nawet jeśli przy okazji faktycznie firma zrobi coś dobrego.  Haugen ma rację - to, czego potrzebuje Facebook i jego usługi, a także cały internet, to demokratyczna kontrola państwowa (o tym, jak wygląda kontrola niedemokratyczna, można się przekonać w Chinach, gdzie za skuteczność płaci się wolnością); rozmawiając o problemach Facebooka i Instagrama, nie można przecież pomijać TikToka albo gry Fortnite. Tam przecież czas spędzają młodzi ludzie. Tyle że spece i aktywiści mówią o tym od lat - i mam wrażenie, że wciąż brakuje woli politycznej, aby coś się zmieniło. Być może musi dojść do przesilenia albo historycznego wydarzenia, które niczym wrzesień 2001 roku przestawi świat na nowe tory. 

Czytaj także: