Jeśli pamiętacie, że za bułkę płaciliście tysiąc złotych, a za magnetowid pięć milionów, to czas zrobić badania profilaktyczne. 30 lat temu wprowadzono do obiegu nowe złote i opiłowano im kilka zbędnych zer. W tym artykule nie będzie wypowiedzi ekonomistów i polityków. Głos zabierze właściciel warzywniaka "U Witka" i kolekcjoner banknotów, a także sławny reżyser i malarze. Będzie dużo wspomnień migoczących jak zajeżdżona kaseta wideo oraz anegdot jędrnych niczym gumka recepturka, którą spinano pliki starych banknotów.
"Brudne, pomięte niczym szmaty, poprzerywane, wielokrotnie klejone. Jaka gospodarka - taki pieniądz" - skarżyła się w 1990 roku redakcja "Przekroju". Mógłbym dorzucić do tego cytatu garść wskaźników gospodarczych i napisać, że na przełomie lat 80. i 90. inflacja sięgała w Polsce tysiąca procent. Ale lepsza będzie anegdota mojego teścia.
Naprzeciw Dworca Zachodniego w Poznaniu działał sklep RTV o wdzięcznej i zgodnej z duchem epoki nazwie Wizex. W magnetowidy i telewizory zaopatrywali się tam mieszkańcy ościennych województw, więc każdego dnia utarg wynosił dobrych kilkadziesiąt milionów. Teść spytał kiedyś właściciela salonu, czy nie boi się wieczorami nosić reklamówek z pieniędzmi do zaparkowanego w pobliżu auta. Mężczyzna wzruszył tylko ramionami i odpowiedział:
Torby i tak są dla złodzieja. Nie ma miesiąca, żeby ktoś mi ich nie wyrywał. Ale tam są same setki. Miliony trzymam w plecaku pod płaszczem.
Owsiak z żelazkiem
Określenie "stare pieniądze" pokoleniu Z kojarzy się z nabzdyczonymi influencerami, którzy opowiadają o zasadach noszenia smokingów. Tymczasem skojarzenia milenialsów wędrują w stronę plików różnokolorowych banknotów. Może i zajmowały dużo miejsca w portfelu, ale nie można było za nie wiele kupić. Dobrze pamięta to antropolożka kultury i badaczka polskiej transformacji Olga Drenda.
- Gdy byłam w podstawówce, bardzo podobał mi się słownik polsko-angielski Disneya. Kolorowy, pełen znanych postaci z kreskówek, po prostu marzenie każdego dzieciaka - wspomina Drenda. - Wydawnictwo nie należało do tanich, więc odkładałam sobie kieszonkowe. Gdy uzbierałam potrzebną sumę, okazało się, że pan handlujący na bazarku książkami tylko bezradnie rozłożył ręce. Przez miesiąc ceny poszły w górę tak bardzo, że za zawartość mojej skarbonki mogłabym kupić co najwyżej pół słownika - śmieje się autorka "Duchologii polskiej".
Płacono nie tylko dużą ilością banknotów, ale na dodatek były one bardzo różnorodne. W obiegu znajdowało się aż kilkanaście nominałów.
- Zawsze trzeba było zarezerwować sobie tę godzinkę na wieczorne liczenie utargu - wspomina Marcin Kręglicki, który pod koniec lat 80. założył przy ul. Wspólnej w Warszawie kultową azjatycką restaurację Mekong. - Ludzie zatrudnieni w handlu i gastronomii mieli zanikłą już chyba dziś zdolność do "cinkciarskiego" przeliczania pieniędzy, czyli szybko, spod kciuka. Na dodatek były to czasy, gdy paragony wypisywało się przez kalkę. Jeden dla klienta, jeden dla kuchni z zamówieniem i wreszcie ten trzeci dla fiskusa. Zawsze trzeba było też trzymać zapas gotówki na wypłaty i niespodziewane zakupy, gdyby odwiedziła nas baba z cielęciną - śmieje się restaurator.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam