- Gdy dowiedziałem się, co spotkało moją babcię… To jest takie uczucie, jakby mnie zgwałcono – mówi Tomasz, historyk. Wojenna przeszłość? Nas, dzieci i wnuków - myślimy - nie dotyczy. Czas? Leczy rany. I jeszcze: musimy przestać oglądać się za siebie. Czyżby? Trauma jest dziedziczona w genach, jak kolor włosów czy oczu. Wiola to wie, czuje i dziś już rozumie, że jak jej babcia powtarzała, że trzeba nosić grube majtki, bo można wilka dostać, to wilk oznaczał w rzeczywistości zupełnie coś innego.
Jeśli doświadczasz problemów emocjonalnych i chcesz uzyskać poradę lub wsparcie, tutaj znajdziesz listę organizacji oferujących profesjonalną pomoc.
Tomek przez całe dzieciństwo mieszkał z babcią we wsi Niezabyszewo. "Dzień wyzwolenia" obchodziło się tam zawsze w święto kobiet, 8 marca.
- Mogę sobie tylko wyobrazić, co czuły kobiety w naszej wsi w dniu swojego święta – dr Tomasz Rembalski ma czterdzieści dziewięć lat, jest historykiem, wykłada na Uniwersytecie Gdańskim. To jednak ma drugorzędne znaczenie, gdy opowiada o dramacie własnej rodziny. - Wszędzie oficjalnie mówiło się o "wyzwoleniu", lecz w wielu domach, w latach osiemdziesiątych, rozmawiano o tych sprawach już dosyć swobodnie. Nieraz słyszało się opowieści o utraconych zegarkach i rozebranych torach kolejowych. W szkole średniej zorientowałem się, że rzeczywistość była inna niż w serialu "Czterej pancerni i pies".
Tomek, już jako dziecko, dopytywał babcie o jakieś pamiątki, zdjęcia czy dokumenty rodzinne.
- Odpowiedź zawsze była jedna, że "Ruskie wszystko zabrali lub zniszczyli". I ten strach… Babcie opowiadały o wprost niewyobrażalnym strachu, który temu wszystkiemu towarzyszył.
Dwie opowieści
Do 1945 roku Niezabyszewo należało do III Rzeszy. Wkraczający żołnierze Armii Czerwonej byli przekonani, że znajdują się na terenie rdzennie niemieckim.
- W niemal każde wakacje babcię odwiedzały jej szkolne koleżanki z czasów niemieckich. Kiedyś, po wyjściu jednej z takich znajomych, babcia powiedziała do nas: "ta pani została zbiorowo zgwałcona przez Ruskich i ledwie to przeżyła". Niekiedy w rozmowach zdarzały się wspomnienia "o kimś", o "jakiejś" dziewczynie, która miała siedemnaście lat i ją to spotkało.
Tomasz dorastał w cieniu tych, nie do końca opowiedzianych, historii.
- Jako student zbierałem materiały do pracy magisterskiej o dziejach swojej wsi. Usłyszałem wówczas o gospodarstwie za wsią, na tak zwanym wybudowaniu, które po wojnie otrzymało nazwę Wądolno. Rosjanie zwozili tam dziewczyny z całej okolicy. W pozyskiwaniu młodych dziewcząt pomagali im jacyś Polacy. Pewna młoda niemiecka dziewczyna o pięknych, długich warkoczach wpadła w oko oficerowi Armii Czerwonej. Wziął ją sobie za tak zwaną wojenną żonę i był na tyle bezczelny, że woził się z nią bryczką po wsi. Siedziała obok, upokorzona, ze spuszczoną głową, we łzach, wszyscy patrzyli…
Ale te opowieści nigdy nie dotyczyły konkretnych, bliskich osób i samej babci. Ich bohaterkami były zawsze "jakieś inne" kobiety.
Niezabyszewo leży przy głównej szosie, podobnie było w 1945 roku. Co konkretnie wówczas się wydarzyło?
Mieszkańcy sądzili, że natarcie Rosjan nadejdzie drogą, więc uznali, że będzie bezpieczniej skryć się na wybudowaniach. Laskowie mieszkali za jeziorem. Tam skryło się kilka kaszubskich rodzin.
- Nadeszli Rosjanie. Nic złego się nie wydarzyło, poza rabunkiem.
Sowieci kazali opuścić domostwo, tłumacząc, że tu będzie skierowany ostrzał, więc będzie niebezpiecznie. Wysłali cywilów do sąsiedniego Płotowa. Wypędzeni trafili do domu zasłużonej dla Kaszub rodziny Styp-Rekowskich (dzisiaj znajduje się w nim lokalne muzeum).
- Tam był sztab, oficerowie, więc kobiety były bezpieczne.
Wkrótce potem wrócił z Volkssturmu (formacja o charakterze pospolitego ruszenia – red.) pradziadek Tomasza. Zorganizował schowek dla swoich córek.
- W domu często opowiadało się, jak dziewczyny przed Ruskimi się chowały. Trwało to do połowy sierpnia 1945 roku, a towarzyszył temu wszechobecny szaber, dokonywany również przez polskie bandy.
Ta historia, w tej postaci, towarzyszyła Tomaszowi przez lata.
- To był temat tabu, choć starsi w rodzinie wiedzieli, co się naprawdę stało. Później okazało się, że mój ojciec wiedział, ale nigdy o tym nie chciał mówić. Nawet po śmierci babci, jak próbowałem z nim porozmawiać o tym, co wydarzyło się w 1945 roku, to tylko machał ręką. Na ten temat nie było żadnej rozmowy.
A co się wtedy stało?
Babcia już nie żyła, kiedy jedna z jej córek, ciotka Tomasza, postanowiła przełamać rodzinne tabu.
- Babcia tylko jeden jedyny raz to wyjawiła. Zrobiła to dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych albo na początku lat dziewięćdziesiątych, więc czterdzieści, pięćdziesiąt lat po wojnie.
To druga, alternatywna wersja tej opowieści.
- Rosjanie weszli do Lasków i kilkukrotnie zgwałcili na kartoflisku babcię, jej siostrę i kuzynki, wszystkie młode kobiety, które tam były. Następnie wszystkie zostały przegnane do Płotowa, a tam spotkało je to samo.
Tomasz Rembalski podczas rozmowy zachowuje spokój nawet, gdy mówi o rzeczach strasznych. Teraz jednak głos mu zadrży, choć jest to niemal niesłyszalne:
- Gdy dowiedziałem się, co spotkało moją babcię… To jest takie uczucie, jakby mnie zgwałcono. Naprawdę. Poczułem, jak mięśnie mi drżą. To było coś okropnego.
Hekatomba
Niby wszyscy to wiemy, ale czy rzeczywiście zdajemy sobie sprawę z ogromu tragedii? W czasie drugiej wojny światowej zginął co czwarty obywatel Polski. To około 6 milionów ludzi. Szacuje się, że przez obozy koncentracyjne przeszło około 18 milionów ludzi, z czego przeżyło około 7 milionów. Pod koniec wojny Polacy stanowili około 30 procent wszystkich więźniów obozów koncentracyjnych w Europie – 2 miliony ojców, matek, dzieci wracało w pasiakach do polskich domów. Na wschód Rosjanie wywieźli około 130 tysięcy naszych rodaków, zaś Niemcy wypędzili z domów kolejne 2 miliony. I tak dalej…
Nikt nigdy nie szacował liczby osób pobitych, maltretowanych, zastraszanych, głodujących, okaleczonych fizycznie i psychicznie. To kolejne miliony osób, które przeżyły traumę.
To jednak przeszłość. Było, minęło, czas leczy rany. Nas, wnuków i prawnuków to już nie dotyczy. Musimy przestać oglądać się za siebie, musimy śmiało patrzeć w przyszłość.
Czyżby?
Myszy i ludzie
Żeby zrozumieć, czym dzisiaj są wojenne traumy sprzed siedemdziesięciu pięciu lat, trzeba skierować się do zupełnie współczesnego laboratorium.
Naukowcy z Emory University School of Medicine w Atlancie (USA) przeprowadzili eksperyment, którego wyniki opublikowali na łamach magazynu "Nature Neuroscience". Myszy poddawano działaniu dwóch bodźców: jednym był zapach wiśni, drugim zaś lekkie elektrowstrząsy. Po jakimś czasie zwierzęta reagowały lękiem już na sam zapach wiśni. Wówczas naukowcy pozwolili im na rozród. Na świat przyszło potomstwo poddawanych eksperymentom gryzoni. Badacze oddzielili je od rodziców. Młode myszy, choć nigdy nie doświadczyły elektrowstrząsów i nie miały kontaktu z rodzicami, również reagowały lękiem na zapach wiśni. Na świat przyszło wkrótce kolejne pokolenie, znowu zostało oddzielone od rodziców, i ono też reagowało lękiem na zapach wiśni.
Jak to możliwe? W jaki sposób informacja o niebezpieczeństwie związanym z zapachem, została przekazana następnym pokoleniom?
Trauma jest dziedziczona. Nie jest to tylko sformułowanie metaforyczne, opisujące wychowanie i postawy społeczne, ale dosłowne, odnoszące się do genetyki. Trauma jest dziedziczona poprzez geny, jak kolor włosów czy oczu. Współczesna nauka posługuje się terminem modyfikacji epigenetycznych.
Z prośbą o wytłumaczenie tego zjawiska zwróciłem się do dr hab. Tomasza Śledzińskiego, kierownika Katedry i Zakładu Biochemii Farmaceutycznej Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.
Zazwyczaj wady genetyczne kojarzymy z mutacjami, jednak w tym przypadku chodzi o coś innego. Gdy naukowiec zaczął tłumaczyć, zrozumiałem, że konieczne jest odwołanie się z jednej strony do wiedzy wyniesionej ze szkoły, z drugiej zaś do obrazów, które mogą nasuwać właściwe skojarzenia.
Wyobraziłem sobie choinkę obwieszoną bardzo długim łańcuchem z papieru. To moje DNA. Poszczególne papierowe kółka, składające się na taki łańcuch, to tak zwane nukleotydy. Teraz biorę nożyczki i odpowiednio tnę ten łańcuch na odcinki, zawierające kilka tysięcy ogniw (nukleotydów). W ten sposób z całego DNA "wycinam" poszczególne geny. Potem w takim genie (odcinku łańcucha) zamieniam kolejność papierowych kółek, ogniw (nukleotydów) i tworzę mutację.
Tyle, jeśli chodzi o wstęp do przyspieszonego kursu genetyki, mającego na celu przypomnienie podstawowych pojęć.
- Z całego choinkowego łańcucha wytniesz tylko niewielki fragment, około 2 procent, tylko tyle naszego DNA koduje białka. Cała reszta nas w tym momencie nie będzie interesować – tłumaczy dr hab. Tomasz Śledziński. - No i możesz już odłożyć nożyczki, nie będziesz zamieniał żadnych ogniw. Nie będziemy rozmawiać o mutacjach.
Będziemy rozmawiać o czymś, co nazywa się kodowaniem białek i ekspresją genów.
- Wygląda to tak: w genach najpierw zachodzi proces zwany transkrypcją, czyli "przepisywaniem" informacji genetycznej na RNA, a potem kolejny proces nazywany translacją – w ten sposób powstaje białko, czyli na przykład hormon lub enzym.
W rzeczywistości procesy te, choć mają dziwaczne nazwy – transkrypcja czy translacja, są po prostu reakcjami chemicznymi. Efekt jest taki, że na bazie DNA powstają określone białka.
- Ale jakie to ma dla nas znaczenie?
- Białka regulują funkcjonowanie naszego organizmu. Trafiają do komórek, tam "siedzą" i "robią różne rzeczy" – dr hab. Tomasz Śledziński śmieje się, słysząc własne słowa, bardzo chce unikać żargonu naukowego, tak bym mógł to zrozumieć. - Mam na myśli procesy chemiczne rzecz jasna. Takie białko może działać "mocno" lub "słabiej", najprościej rzecz ujmując. I choć nie mamy tu do czynienia z mutacją, to efekt jest podobny lub taki sam. Niektóre geny mogą być jakby "schowane" i nieaktywne, inne zaś mocno wyeksponowane.
- Jak to się może objawiać w naszym funkcjonowaniu?
- Przeróżnie. Mogą wystąpić zaburzenia w funkcjonowaniu układu nerwowego, na przykład może to skutkować "wyłączeniem" jakiegoś neuroprzekaźnika w tkance nerwowej. Wówczas osoba chora może odczuwać lęk.
- Dlaczego dochodzi do takich, a nie innych efektów? Dlaczego u jednej osoby może dojść do "wyłączenia" jakiegoś neuroprzekaźnika, a u innej już nie?
- Okazuje się, że różne, znaczące zdarzenia w życiu organizmu, jak na przykład trauma, mogą wpływać na procesy, o których rozmawiamy, czyli na modyfikacje epigenetyczne – stwierdza naukowiec z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.
Z tego wynika, że podczas eksperymentu w Atlancie na bazie DNA myszy powstało białko, które zmieniło funkcjonowanie organizmów zwierząt i zjawisko to zostało genetycznie przekazane mysiemu potomstwu. To białko powodowało, że zapach wiśni powodował lęk zarówno u myszy poddawanych eksperymentom, jak i w następnych pokoleniach. W ten sposób została im przekazana trauma.
Jak się okazuje, nie tylko zwierzęta są obecnie przedmiotem zainteresowania naukowców w tym kontekście.
- W naukowym czasopiśmie "Dialogues Clin Neurosci" w grudniu ubiegłego roku opublikowano artykuł, w którym opisano wyniki pracy badawczej naukowców z kilku uczelni stanu Massachusetts, w tym Harvard Medical School z Bostonu – opowiada dr hab. Tomasz Śledziński. - Opisano tam rolę modyfikacji epigenetycznych w występowaniu zespołu stresu pourazowego (PTSD). Autorzy tej pracy uważają, że podejście epigenetyczne może zapewnić nowe podejścia terapeutyczne w celu usprawnienia leczenia i zapobiegania PTSD.
Być może badania genetyczne przyniosłyby odpowiedź na pytanie, skąd - na myśl o gwałcie czerwonoarmisty - bierze się niepokojące drżenie mięśni u wnuka zgwałconej kobiety.
Trauma legalna i nielegalna
Lista polskich traum wojennych jest długa. I o większości z nich jakoś potrafimy mówić. Jakoś próbujemy to przepracowywać. Z jednym wyjątkiem.
Historyk Jakub Gałęziowski zwraca uwagę na różne sytuacje, w jakich w 1945 roku znaleźli się doświadczeni przez wojnę Polacy, w zależności od tego, czego doświadczali.
- Weźmy na przykład byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Mieli oni, oczywiście na miarę tamtych możliwości, przestrzeń w dyskursie publicznym do tego, żeby o tym opowiadać, byli otaczani jakąś troską. Byli uważani za ofiary nazizmu, to było podkreślane, oddawana była im cześć. Natomiast doświadczenia zbrodni, których dokonywali czerwonoarmiści nie miały szansy wybrzmieć. One od samego początku zostały schowane pod dywan, mam na myśli zwłaszcza kobiety, które doświadczyły przemocy seksualnej. One nie miały szansy, żeby w powojennej Polsce o tym głośno rozmawiać. Zwykle do opisu tej sytuacji używam metafory "słonia w salonie", o którym każdy wie, że istnieje, ale zdaje się go nie zauważać. Wiedziały same kobiety, ich rodziny, przecież bardzo często to były mężatki, matki. Ich dzieci często były świadkami tej przemocy, tak samo jak ich mężowie, rodzeństwo czy rodzice. Ich wszystkich, na różnych poziomach, dotykała ta trauma, o której nie było wolno mówić publicznie. W tej sytuacji każdy radził sobie, jak umiał. Kto umiał wyprzeć, to wyparł, u kogoś innego przejawiało się to w różnych zachowaniach: agresywnych, wsobnych. Efektem były nerwice, wreszcie alkoholizm.
Czy tata był nazistą?
Jakub Gałęziowski właśnie skończył pisanie pracy doktorskiej na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego oraz na Uniwersytecie w Augsburgu. Naukowo zajmuje się tzw. CBOW. Skrót ten tłumaczy się w języku angielskim jako Children Born of War. To szczególny aspekt trudnego dziedzictwa wojny, z jakim zmagają się europejskie społeczeństwa. Szczególny głównie dlatego, że wiąże się ze sferą społecznego wstydu, wszak CBOW to dzieci, które pochodzą ze związków (o różnym charakterze) z "wrogiem", okupantem lub z gwałtu. O ile w Polsce ów wstyd jest pozostawiony samemu sobie, o tyle w Niemczech czy Francji dokonano prób jego przełamania.
Historyk, biorąc udział w międzynarodowym projekcie badawczym, starał się dotrzeć do polskich CBOW. W rozmowie używa najczęściej tego skrótu, twierdząc, że nie ma jeszcze w języku polskim odpowiednika, nazwy, która byłaby neutralna i niestygmatyzująca. Sam proponuje, aby takie osoby nazwać "dziećmi urodzonymi z powodu wojny".
- Badania nad CBOW w Europie Zachodniej są dość zaawansowane. Dzieci urodzone z takich związków lub gwałtów tworzą sformalizowane grupy, stowarzyszenia, w których mogą się wzajemnie wspierać. Niektóre liczą nawet kilkuset członków, organizacje te mają swoje strony internetowe, organizują spotkania, wychodzą do społeczeństwa. Moi koledzy z grupy badawczej po prostu dzwonili do takiego stowarzyszenia i umawiali się na spotkania z jego członkami. Mogli robić wywiady czy realizować badania ankietowe. A u nas? Cisza. Nie ma tematu. Istnienie dzieci okupantów niemieckich i Polek jest wielkim tabu, bo przecież według dominującej narracji to była największa hańba – związek z wrogiem, a już nie daj Boże dobrowolny. W drugiej grupie są dzieci urodzone z gwałtów żołnierzy sowieckich. To temat równie wstydliwy.
Psychologowie badający wywodzące się z okresu drugiej wojny światowej traumy, wspominają o pewnej prawidłowości, którą daje się zaobserwować w całej Europie, w różnym natężeniu. Chodzi o "regułę trzeciego pokolenia". Zgodnie z nią generacja, która doświadczyła traumy wojennej, nie chce o niej nawet myśleć (pojawia się mechanizm wyparcia), zaś kolejne pokolenie (jego przedstawiciele wojny zwykle już nie pamiętają) zaczyna przyjmować do wiadomości to, co się stało, ale nie jest jeszcze gotowe, by o tym rozmawiać. Dopiero trzecie pokolenie (osoby urodzone na przykład w latach siedemdziesiątych) może już myśleć i mówić o tamtych wydarzeniach.
Zgodnie z tą regułą kobiety rodzące dzieci "w wyniku wojny" to pierwsze pokolenie, bezpośrednio dotknięte traumą, natomiast urodzone później "w jej wyniku" to drugie pokolenie, zwane przez Gałęziowskiego CBOW. Trzecie zaś to wnuki sowieckich gwałcicieli czy niemieckich okupantów i Polek. To dzisiejsi czterdziesto-, pięćdziesięciolatkowie.
- Rozpoczynając badania, starałem się jak najwięcej mówić o tym, czym się zajmuję w prasie, w radiu, ogłaszałem, że poszukuję takich osób – relacjonuje Gałęziowski. - Zgłosiły się do mnie w sumie trzydzieści cztery osoby. Ale nie były to CBOW, tylko ich dzieci, więc przedstawiciele trzeciego pokolenia po wojnie.
Z tych trzydziestu czterech zgłoszeń tylko piętnaście ostatecznie zakończyło się przeprowadzeniem wywiadów. Jak mówi historyk, w większości same CBOW wykazywały znacznie mniejszą wolę, aby rozmawiać niż ich dzieci, które chętniej dzieliły się swoimi przemyśleniami na ten temat.
Z badań Gałęziowskiego wyłania się obraz przedstawiający nie tylko rzeczywistość historyczną, ale także zmagania poszczególnych, zupełnie współczesnych ludzi.
- Kiedy te osoby odkrywają prawdę o swoim pochodzeniu, muszą zaakceptować fakt, że ojciec lub dziadek był gwałcicielem, przestępcą, że płynie w nich krew przestępcy, że mają jego geny. Jedna pani, wnuczka Polki i czerwonoarmisty, która dziś ma 43 lata i syna w wieku 12 lat, zastanawia się, jak ma o tym z nim rozmawiać, czy ma mu mówić, czy nie. Z drugiej strony ta sama pani mówi, że odkryła w sobie talent plastyczny, być może po TYM dziadku.
Często też mają miejsce próby "oswajania" wojennych historii.
- To są próby pogodzenia się z tym, jak również próby wyobrażania sobie, kim był TEN człowiek, jak wyglądała relacja między nim a matką czy babcią. "A może to było coś więcej?". W jednym z przypadków, gdzie ojcem jest sowiecki oficer, który przez pewien czas mieszkał u polskiej kobiety, pojawia się coś w rodzaju refleksji u jej wnuczki: "a może to nie był gwałt, może coś między nimi zaszło?".
Podobnie jest u dzieci i wnuków niemieckich okupantów.
- Tu również następują próby tłumaczenia ojca lub dziadka. Jeśli mówimy o dzieciach i wnukach żołnierzy z Wehrmachtu, one tłumaczą, że na pewno ci mężczyźni byli zmuszeni do służby w tej formacji, że nie wierzyli w nazizm. Podczas wywiadów słyszałem jednak takie sformułowania: "A jeśli on jednak był nazistą? Oj, nie chciałabym się tego dowiedzieć".
Najbardziej jaskrawy przykład takiej próby poradzenia sobie z tą sytuacją ma miejsce - jak opowiada Jakub Gałęziowski - w przypadku rozmowy z wnuczką funkcjonariusza nazistowskiego systemu represji. Nawet w tym przypadku mamy do czynienia z wyobrażeniem "dobrego Niemca".
- Jego córka, gdy będąc już w wieku dojrzałym dowiedziała się, kim był jej ojciec, bardzo mocno zaangażowała się w poszukiwania i znalazła informacje na temat tego człowieka. Ta pani czuła wręcz przymus znalezienia jego drugiej twarzy, "dobrej strony". Dotarła do jakiegoś przekazu, że on komuś pomógł. "Może więc nie był taki zły? Może w gruncie rzeczy był dobrym człowiekiem?".
- A jakie są fakty? Co można o nim obiektywnie powiedzieć?
- No nie był tu w Polsce na wczasach.
- A gdzie służył?
- W obozie koncentracyjnym.
Te idealizacje Jakub Gałęziowski traktuje jako współczesne odsłony zjawiska, które trwa w Polsce nieprzerwanie od momentu zakończenia drugiej wojny światowej. To próby poradzenia sobie z nieprzepracowaną traumą poprzez nadawanie sensu tym biografiom, żeby można było z tym żyć i nie zwariować, zbudować tożsamość, która będzie jakoś do przyjęcia.
Rola ofiary
Martyna Bunda jest autorką powieści "Nieczułość". W zasadzie to fikcja literacka, choć sama autorka mówi, że kluczowe wydarzenie dla tej powieści – gwałt żołnierza sowieckiego na Kaszubce, wydarzyło się naprawdę w jej rodzinie.
Symbolem tego zdarzenia była dla autorki blizna po żelazku, którą pamięta z dzieciństwa. Bliznę tę nosiła jej bliska krewna, którą żołnierze sowieccy torturowali podczas gwałtu. Kobieta przeżyła, a po latach, tuż przed śmiercią, majaczyła o tym, co wydarzyło się w marcu 1945 roku.
Bunda miała okazję skonfrontować opisaną w książce historię z innymi, podobnymi. Działo się to podczas spotkań autorskich.
- W Gdańsku odbywało się spotkanie w siedzibie "Krytyki Politycznej", na które przyjechały panie z Koła Gospodyń Wiejskich z małej miejscowości na Kaszubach. W pewnym momencie przestawiłyśmy krzesła, zrobił się taki kobiecy krąg i wszystkie opowiadałyśmy o swoich babkach, ciotkach. Każda z tych kobiet miała wspomnienia, które zwykle składały się ze strzępów, że coś się stało, i generalnie wiadomo, co się stało, ale nie wiadomo, co z tym zrobić, bo to nigdy nie zostało wprost wyartykułowane, opowiedziane.
Bohaterki powieści Martyny Bundy, w sumie trzy pokolenia kobiet, zmagają się z doświadczeniami swojej matki i babki. Tytułowa "Nieczułość" to koszt, jaki ponoszą, jednocześnie okazując kobiecą siłę w życiowych zmaganiach.
- W twoim przypadku napisanie tej książki to był sposób na przepracowanie przeszłości własnej rodziny? – pytam pisarkę, a jednocześnie wieloletnią dziennikarkę tygodnika "Polityka".
- Na początku myślałam, że tak nie jest, ale potem okazało się, że tak. Zaczęłam współodczuwać z moimi bohaterkami podczas pisania, gdy zobaczyłam w nich moje krewne. Kiedy zaczęłam pisać "Nieczułość", weszłam w wiek, w którym bliska mi osoba została zgwałcona przez żołnierzy Armii Czerwonej. Współczucie, współodczuwanie na pewno było jedną z sił napędowych. Ale z drugiej strony moje pisanie wynikało ze zdziwienia z tego, co się z Polską dzieje po transformacji, po tych wszystkich latach. Moja książka powstała w wyniku niezgody na zbiorowe, społeczne wejście w rolę ofiary.
Również i Martyna Bunda wskazuje na "regułę trzeciego pokolenia".
- Po doświadczeniu traumy następuje zamrożenie emocji, stabuizowanie jest naturalne, po prostu inaczej się nie da. My zaś – obecni czterdziestolatkowie, jesteśmy w dość szczególnej sytuacji. Obchodzi nas to, bo dotyczy ludzi, których pamiętamy z dzieciństwa, którzy są lub byli naszymi dziadkami, pradziadkami. Ale to już nie jest nasza historia, więc możemy o tym mówić, choć to współczucie można bardzo mocno, nawet fizycznie odczuwać.
Słowa pisarki przywodzą na myśI wspomnienia dr. Tomasza Rembalskiego. Drżenie mięśni, to "okropne uczucie".
Martyna Bunda wspomina także o polskiej, "postkomunistycznej" specyfice:
- Po wojnie oczywistą sprawą był "festiwal ocaleńców", radość z faktu, że ktoś przetrwał, zdołał się uratować. Ale ta narracja zakłamywała opowieść o wojnie. Zobacz, jak dotychczas opowiadało się historie wojenne, zwykle jak anegdoty. Wujek biegł przez pole minowe, ha, ha. A przecież to było straszne, wujek może do końca życia zmagać się z traumą po tym wydarzeniu. Dwa pokolenia w tym kraju wyrosły na romantycznych historiach spod znaku "Czterech pancernych".
Za granicą jest inaczej. Martyna Bunda miała także okazję konfrontować się z czytelnikami w Niemczech:
- Paradoks polega na tym, że społeczeństwa ofiar są w dużo gorszej sytuacji niż społeczeństwa katów, a rola ofiary jest najgorszą rolą, jaką można otrzymać od losu. Ona w szczególny sposób pozbawia sprawczości, wpędza w różnego rodzaju uwikłania. Jestem pod ogromnym wrażeniem, jak Niemcy sobie z tym poradzili, z tymi swoimi też traumami wojennymi, tylko innego rodzaju. Niemcy zrobili z tego coś w rodzaju psychologicznej autoterapii społecznej. I są dzisiaj dojrzałym społeczeństwem, choć niepozbawionym wad, o których długo by można mówić. Ale w tym momencie mam na myśli ich otwartość w rozmowach ze mną o wojnie. Role w tamtym czasie były podzielone dość jasno, wiadomo, kto był agresorem, a kto się bronił, a jednak jako Polka otwarcie mogę z nimi o tym rozmawiać. Mam na myśli także ich odpowiedzialność za Europę, za Polskę również, ten poziom empatii, no i mniejszą niż nasza podatność na demagogię, na populizmy.
Zdaniem Martyny Bundy, w przypadku traumy doświadczenia jednostki dobrze "przepisują się" na poziom społeczny, zbiorowy.
- Pojawia się brak umiejętności dostrzegania czyjejś krzywdy, to jest taki rodzaj ślepoty wynikającej z braku empatii. Twoje traumatyczne doświadczenie jest w centrum twojego świata, więc jest w centrum świata w ogóle. Zasłania doświadczenia innych, powoduje, że trudno ci je dostrzec – tłumaczy pisarka.
Ta "ślepota" utrudnia lub wręcz uniemożliwia "chłodne" spojrzenie na przeszłość. Społeczeństwu ofiar trudno przyjąć do wiadomości, że bywało i tak, że zdarzali się w nim również kaci. Kto doświadcza krzywdy, ten często sam ją wyrządza.
- Tak. Zwykle gdy jesteś ofiarą, jesteś również i katem. To też jest dla mnie klucz do zrozumienia trudnych relacji polsko-żydowskich, ta nieumiejętność przyznania, co się działo w czasie wojny. I nie sposób winić za to nasze społeczeństwo, po prostu tak jest. Musi minąć odpowiedni czas, żeby to się zmieniło – ocenia Bunda.
Ravensbrueck, Rwanda, Polska
- Czas leczy rany?
- Czas, sam z siebie, nie uleczy żadnych ran – stwierdza Wiola Davie, psychoterapeutka z Nowego Jorku.
Jej historia to kolejna przejmująca opowieść o zmaganiu się z rodzinną traumą.
Urodziła się i wychowała w Warszawie. Jak wspomina, w domu sfera seksualności była przedmiotem tabu. Nie rozmawiało się na TE tematy. Miesiączka okryta była nimbem tajemniczości. Za to babcia zawsze powtarzała, że trzeba nosić grube majtki, bo można wilka dostać. Dziś jest jasne, że ów wilk oznaczał w rzeczywistości zupełnie coś innego.
Wiola skończyła studia w Warszawie i tutaj też podjęła pracę w charakterze psychoterapeuty. Szybko zaczęła zajmować kierownicze stanowiska w ośrodkach dla ofiar przemocy. A jednak wyjechała z Polski.
- Nie mogłam znaleźć swojego miejsca, czułam, że cały czas coś jest nie tak – tłumaczy.
Zanim wyjechała, poznała historię swojej rodziny.
W części znała ją od dziecka – że babcia była więźniarką obozu koncentracyjnego Ravensbrueck, że przeprowadzano na niej eksperymenty medyczne. Starsza kobieta niewiele mówiła, ale pobierała dodatki kombatanckie, odszkodowania, więc temat jej pobytu w obozie był w rodzinnym przekazie obecny. Wśród niewielu szczegółów z życia obozowego jeden był przedmiotem rozmów: babcia w 1945 roku była tak słaba, że nie mogła opuścić obozu wraz z innymi więźniarkami, nie wyszła na Marsz Śmierci, doczekała wkroczenia Rosjan na miejscu.
Wiola miała dwadzieścia sześć lat, kiedy babcia dostała wylewu. Kiedy odzyskała przytomność, zwróciła się do wnuczki z pretensją, dlaczego ta ją uratowała, przecież ona chciała umrzeć. Chciała już TO mieć za sobą, już nie musieć o TYM myśleć.
Wtedy Wiola poznała drugą część wojennej historii swojej babci, tę głęboko skrywaną przez lata. Kiedy żołnierze Armii Czerwonej wkroczyli do obozu koncentracyjnego, zaczęły się zbiorowe gwałty na półżywych więźniarkach. Babcia Wioli nie uniknęła tego losu.
Młoda psycholożka nie wiedziała, co z tą wiedzą zrobić – w sensie emocjonalnym. Wyparła ją. Nie myślała o tym przez kolejnych kilka lat. Jak z przysłowiowym słoniem w salonie: "To takie dziwne uczucie, gdy niby o czymś wiesz, a jakbyś nie wiedział".
Wypierała to również wtedy, gdy już zaczęła jeździć po świecie do miejsc, gdzie trwa wojna, gdzie kobiety są gwałcone przez żołnierzy. Dzisiaj uważa, że swój zawód – specjalizuje się w tym właśnie problemie, wybrała nie do końca świadomie. Tak jakby wyboru dokonała za nią trauma, którą odziedziczyła. Bo, że ją odziedziczyła, również w sensie biologicznym, Wiola nie ma wątpliwości.
Przełom nastąpił podczas rozmowy z dziewczyną, która została jako ośmioletnie dziecko porwana przez żołnierzy po ludobójstwie w Rwandzie. Wtedy coś pękło. Wiola postanowiła dopuścić do siebie własną historię rodzinną. Zaczęła się interesować tym, co w rzeczywistości wydarzyło się wówczas w Ravensbrueck. Co więcej, historię swojej babci zaczęła opowiadać publicznie. A także to, że traumę się dziedziczy, czego ona sama jest najlepszym dowodem. Niebawem ukaże się jej książka "Rape. A history of shame". Opisuje w niej doświadczenia kobiet z całego świata, zgwałconych podczas różnych wojen.
Z Wiolą rozmawiam co jakiś czas przez internetowe łącza.
- Reakcje na moją pracę są skrajnie różne w Polsce i poza nią. W Polsce słyszę pytania: "po co się tym zajmujesz?", "kto ci dał prawo do opowiadania takich rzeczy o swojej babci?", "jak ci nie wstyd!". W Stanach i Europie Zachodniej nie ma takiego tematu, takie pytania nie padają – opowiada psycholożka.
Dziewczyny na ulicach
Wiola nazywa Polskę "centrum traumy", która jest "podstępna" i w każdym przypadku może objawiać się inaczej. Nalegam, żeby spróbowała scharakteryzować współczesną Polkę, której babka została zgwałcona, a ona sama - zazwyczaj nieświadomie - ową traumę odziedziczyła.
- To osoba wypierająca swoją seksualność. Bojąca się ją eksponować. Spychająca sferę seksu do tabu. Żyjąca według zasady "lepiej się nie wychylać". Nieufnie podchodząca do obcych. Przejmująca się nadmiernie "tym, co powiedzą inni". Ograniczająca swoją działalność publiczną w imię konieczności dbania o rodzinę, dzieci.
Zgadza się z twierdzeniem, że odblokowanie następuje dopiero w trzecim pokoleniu. Tak jak u niej.
- Czas sam z siebie niczego nie leczy! Nie leczy ran, ale powoduje, że można zacząć o tym rozmawiać, że można rozpoczynać pracę nad przepracowaniem traumy. Dlatego tak bardzo się cieszę, gdy widzę dziewczyny, które tak odważnie teraz w Polsce walczą o swoje prawa związane z ich seksualnością. Coś się zmienia, coś drgnęło. Jest w tych dziewczynach nadzieja na zmianę – przyznaje.
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński – dziennikarz, założył i prowadzi portal magazynkaszuby.pl, pisze książkę i realizuje film dokumentalny o wkroczeniu Armii Czerwonej na Pomorze w 1945 roku i gwałtach, których dopuszczali się sowieccy żołnierze.
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Antonina Długosińska