Wodę z przydomowych basenów i baseników wylać na trawnik? Meble ogrodowe pokryte osadem wywieźć do lasu i zakopać? - pytają zirytowani mieszkańcy Przylepu i okolic, gdzie spłonęło składowisko niebezpiecznych substancji. Są zmęczeni - jak mówią - polityczną przepychanką i strachem. Domagają się skoordynowanych działań, rzetelnych informacji. "Uważamy, że ukrywa się przed nami prawdę o skażeniu. Nikt o nas nie zadbał" - słyszymy nie raz i nie dwa.
Co na to władze? Powietrze jest czyste, woda zdatna do picia, a kwestia utylizacji sprzętów zależy od decyzji innych służb. "Ale to należy zrobić już" - alarmują mieszkańcy. Bo od jedzenia pomidorów i ogórków z własnego ogródka można się powstrzymać, wodę można pić, jak robią to dziś, pijąc tylko tę butelkowaną. Ale przestać oddychać się nie da.
W mieście pojawiły się obwieszczenia - kto się źle czuje, a był w bliskości pożaru, może się przebadać. Wydawałoby się, że takie badania to na cito. Owszem dla strażaków, którzy gasili pożar. Od mieszkańca dostaję SMS: Termin? W szpitalu na 2025 rok.
"Po owoce i warzywa do zbadania przyszedł pan urzędnik, w rękawicach, z pudełkiem śniadaniowym i szufelką. Zebrał warzywa w piątek, potem wrócił z tym samym pudełkiem po weekendzie. Z pudełka wyrzucił na ścieżkę poprzednie warzywa i zbierał nowe. Mamy to nagrane. Dla nas to jak film Barei. I my mamy wierzyć, że nie jesteśmy w niebezpieczeństwie? Dlaczego nie było laboranta? Przecież wody popożarowe skaziły grunty i wodę w Gęśniku" - pyta Maciej, właściciel ogródka działkowego obok pogorzeliska.
Jeden ze strażaków, który brał udział w akcji gaszenia składowiska, przyznaje, że takiego pożaru nie pamięta. - Strażakom spłynęły odblaski z mundurów. Gdy wchodzili na drabinę, na szczeblach zostawała stopiona guma. Po kontakcie tych substancji z wodą brodziliśmy w mazi.
- To nawet gorsze niż Czarnobyl. Tam przynajmniej wiedzieli, co truje i zabija - denerwuje się Sylwester Mielczarek, który ma dom niecałe dwa kilometry od pogorzeliska.
Toksykolodzy mówią, że metali ciężkich: cynku, kadmu, miedzi czy pyłu, który niósł cząstki spalonego azbestu, gołym okiem przecież nie widać. Powtarzają: to nie jest wsadzenie palca we wrzątek, co od razu daje objaw bąbli. Te substancje będą długotrwale i szkodliwie oddziaływać na organizmy. To dioksyny, które są wykorzystywane jako broń chemiczna, nawet do drugiego pokolenia.
***
Ulica Strażacka w Przylepie, niecałe dwa kilometry od pogorzeliska, gdzie 22 lipca spłonęła hala z toksycznymi odpadami. Na końcu ulicy las brzozowy, stadnina koni i rozległa łąka, obok której biegnie droga szutrowa. Można nią dojechać do aeroklubu. W domu pod lasem mieszka Sylwester Mielczarek. Prowadzi mnie do ogrodu, roślinność wybucha kolorami jak z obrazów Moneta.
- Ma pan tu raj - mówię.
- Miałem - odpowiada. - W dzień pożaru za tamtymi brzozami widziałem kłęby gryzącego dymu i strzelające w powietrze beczki. Smród był nie do opisania. Uciekliśmy stąd z rodziną, wróciliśmy w niedzielę. Pomimo szczelnie zamkniętych drzwi i rolet, w domu unosił się straszny smród chemikaliów. Wietrzyliśmy dom całą noc - mówi.
Pokazuje mi rośliny, które zasadził w rządku pod płotem.
Nachylam się i widzę rozłożyste liście. Są dziurawe, jakby ktoś przebił je palcem. Liście na drzewach są zwinięte w rulony, zwiotczałe. Podchodzę bliżej. Dopiero teraz widzę, że przy koronach drzewek owocowych liście są jeszcze bardziej skręcone.
- To nie susza ani mszyce tylko skutek pożaru - mówi pan Sylwester.
Po trawniku chodzi w klapkach założonych na bose nogi.
- Pan się nie boi chodzić w sandałach po posesji? - pytam.
- A co mam zrobić? Jakoś trzeba żyć. My nic nie wiemy. Dzwoniłem już wszędzie. Do urzędu miasta, sanepidu, Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska. Mam tu studnię, zrobili badania, niby zdatna do picia. Ale wypiłaby pani? Mam też basen ogrodowy z wodą. Jak wybuchł pożar, to nie był przykryty. Proszę zobaczyć, jaki pływa tam syf. Co ja mam z tym zrobić? Wylać na trawnik? Sam basen też jest do wyrzucenia, przecież dzieci nie będą się w nim już kąpać. Tylko gdzie to wyrzucić? Nie ma żadnej informacji, gdzie to można zawieźć, jak wypompować wodę, jak zdezynfekować krzesła ogrodowe, ławki - mówi.
Zaglądam do basenu. Na dnie pływa osad, wygląda jakby ktoś wrzucił do wody zwęglone kiełbaski.
- Co to? - pytam.
- Też chciałbym wiedzieć. Wie pani, co czułem w ustach po pożarze? Jakbym wypił kwas solny i przegryzł spaloną oponą. To, co to może być? - pyta retorycznie gospodarz.
Na roletach, które w sobotę przed pożarem - jak twierdzi - czyścił ciśnieniową myjką, widać gruby osad.
Przejeżdża palcem po rolecie. - Proszę, my tu to wdychamy. Czym to zmyć? - pan Sylwester pokazuje mi czarny palec.
- Może lepiej niech pan tego nie dotyka bez rękawic - sugeruję.
Eksperci powiedzą mi, że najbardziej niebezpieczne może okazać się to, czego nie widać.
Jest wtorek, 1 sierpnia, 10 dni po pożarze. Po godzinie rozmowy z mieszkańcami Przylepu szczypią mnie oczy i pali mnie w przełyku.
Hala jak gorący ziemniak
O tym, że składowisko z chemikaliami i toksycznymi odpadami przy ul. Zakładowej 6 w Przylepie zagraża zdrowiu i życiu mieszkańców, wiedzieli wszyscy. W ogromnej hali i poza nią składowano beczki i mausery, czyli tysiąclitrowe, prostokątne pojemniki mieszczące się na pojedynczej palecie. Ich zawartość to najbardziej niebezpieczne odpady, jakie można sobie wyobrazić. Na zdjęciach, które zrobiono w hali przed pożarem widać, że odpady były ustawione w rzędach złożonych z sześciu pięter. (NIK w swoim raporcie z lutego napisze, że nie sposób dociec, co było we wszystkich pojemnikach, bo nie dało się dostać do większości).
Mieszkańcy Przylepu i okolicznych miejscowości, nad którymi sunęła czarna chmura trującego dymu, szukają winnego. Jedni mówią, że pożar to wina Platformy, inni, że PiS.
Renata z Zagórza, wsi oddalonej pięć kilometrów od miejsca pożaru: - Winna jest Platforma Obywatelska. To za ich rządów wydano pozwolenie na składowanie tych śmieci.
Grzegorz z Zielonej Góry: - Przecież to prezydent Janusz Kubicki miał zutylizować te odpady już dawno temu. A próbuje obwinić mieszkańców, którzy rzekomo woleli budowę dróg niż utylizację wysypiska. Szczyt arogancji.
A było tak. W 2012 roku, gdy Przylep był jeszcze podzielonogórską wioską, na składowanie toksycznych odpadów wydał zgodę starosta Ireneusz Plechan (PO). Zgodę wydano firmie Awinion na okres trzech lat, do 2015 roku. Firma odpadów nie zutylizowała. W tym samym roku połączono miasto z wiejską gminą, więc problem składowiska spadł na prezydenta Janusza Kubickiego, sojusznika PiS. Miasto i WIOŚ wzywało firmę do utylizacji beczek, prezydent w 2015 roku cofnął jej zezwolenie na składowanie odpadów. W kolejnych latach wysyłał prośby o dotację na usunięcie odpadów, m.in. do funduszy ochrony środowiska i gospodarki wodnej - narodowego i wojewódzkiego. Instytucje odmawiały. Odmówił też wojewoda lubuski Władysław Dajczak. Miasto organizuje przetargi, ale oferty są zbyt wysokie. W 2021 roku Prokuratura Okręgowa w Zielonej Górze kieruje do sądu rejonowego w tym samym mieście akt oskarżenia w sprawie ośmiu osób, sześć jest powiązanych ze spółką Awinion.
O to, kto jest odpowiedzialny za wywóz beczek z hali, prezydent spierał się z marszałek województwa Elżbietą Anną Polak. Trzy lata temu Naczelny Sąd Administracyjny wskazał, że składowiska ma pozbyć się prezydent Kubicki. Dziś tłumaczy, że wciąż brakowało pieniędzy.
CZYTAJ WIĘCEJ: SPIĘCIE NA KONFERENCJI. PREZYDENT MIASTA PRZERWAŁ WYPOWIEDŹ MARSZAŁEK, PÓŹNIEJ PRZEPROSIŁ>>>
- Wszyscy jesteśmy winni, każdy rząd, samorząd wojewódzki po kolei i nie dotyczy to tylko ostatnich lat. Ja sam nie uciekam od odpowiedzialności i mówię przepraszam, nie czuję się dobrze z tą sytuacją. Tak, nie wykazałem się skutecznością, nie udało mi się usunąć odpadów. Zabrakło dwa miesiące - mówi Kubicki.
Ale faktem jest, że podczas nadzwyczajnej sesji Rady Miasta, który odbyła się 28 lipca, mówił, że mieszkańcy Przylepu woleli przeznaczyć 15 mln zł na budowę dróg niż utylizację toksycznych odpadów. Wściekli mieszkańcy postawili przed radnymi owoce i warzywa zebrane z ogródków działkowych obok pogorzeliska. Pytali, czy się poczęstują.
Po sesji w mieście wrze. W mediach społecznościowych mieszkańcy odgrażają się, że to ostatnia kadencja prezydenta Kubickiego.
Lubuskie chyba ktoś przeklął
W Przylepie ludzie mówią o klątwie, w pobliskich Płotach o plagach egipskich, a obok, na Łężycy o apokalipsie.
Bo w Lubuskiem co rok jest katastrofa za katastrofą.
- Chyba ktoś nas przeklął. Trzy lata temu w Cybince niedaleko Zielonej Góry był pierwszy w kraju pacjent z covidem. W zeszłym roku Odra, a teraz mamy tu mały Czarnobyl - wylicza pani Helena z Przylepu. Też mieszka przy ulicy Strażackiej.
Mauserów w hali i wokół niej było tak dużo, że nawet nie wiadomo, co dokładnie spłonęło. W całej akcji na miejscu pożaru wzięło udział łącznie 376 strażaków, 107 pojazdów i dwa samoloty. Komendant główny Państwowej Straży Pożarnej gen. brygadier Andrzej Bartkowiak mówił, że akcja gaszenia hali przebiegła w sposób "wybitnie profesjonalny".
Sylwester Mielczarek z Przylepu: - To nawet gorsze niż Czarnobyl. Tam przynajmniej wiedzieli, co truje i zabija. W hali było mnóstwo nieoznakowanych substancji.
Co było w beczkach?
Trzy lata wcześniej, w 2020 roku urząd miasta zleca ekspertyzę w sprawie hali. Odpowiada za nią dr inż. Mateusz Cuske, specjalista w zakresie ochrony gleb i rekultywacji terenów zdegradowanych. Cuske ocenia ilość zmagazynowanych opadów i ich wpływ na środowisko. Ich liczba jest "wielka", a zawartość skrajnie toksyczna. W dokumencie wymienia najbardziej niebezpieczne związki chemiczne: węglowodory, metale ciężkie takie jak ołów, miedź, cynk czy kadm. Podkreśla, że istnieje duże ryzyko pożarowe, bo hala nie jest zabezpieczona. Odpady są ułożone w warstwach, nacisk powoduje ich pękanie i rozszczelnienie. W beczkach są materiały łatwopalne i wybuchowe, a w hali brakuje systemu ujmowania odcieków.
Wylicza, co jest w beczkach. Farby i lakiery, ale nie tylko.
"Rodzaj magazynowanych odpadów jest bardzo zróżnicowany. Niemniej jednak należy stwierdzić, że odpady magazynowane w hali to przede wszystkim odpady zawierające substancje ropopochodne. Dokumentacja udostępniona przez Zamawiającego (urząd miasta - przyp. red.) wskazuje, że w zdecydowanej większości odpady mogą stanowić farby, lakiery, przepracowane oleje. W mniejszej zaś ilości są to rozpuszczalniki, z niewielkimi domieszkami innych cieczy bądź szlamów lub ciał stałych" - pisze Cuske.
Są też substancje niewiadomego pochodzenia w nieoznakowanych zbiornikach. "W przypadku pożaru powoduje bezpośrednie narażenie życia i zdrowia osób przebywających strefie zagrożenia" - ostrzega Cuske.
Jaki te substancje mogą mieć wpływ na zdrowie ludzi i zwierząt? Śmiercionośny. Bo toksyny wdychamy, inne mogą się dostać do organizmu drogą pokarmową. Wnikną w wodę i glebę.
Cuske wymienia: nowotwory, pylica, zaburzenia płodności. Niektóre toksyny mają działanie szkodliwe nawet w drugim pokoleniu.
Specjalista szczegółowo opisuje ryzyko pożarowe:
W przypadku emisji niezorganizowanej, niepełnego spalania, występuje największa emisja pyłu. Pierwiastki te wykazują charakter przede wszystkim kancerogenny. (…) Emitowany pył z analizowanego procesu ma przede wszystkim właściwości toksyczne (ze względu na zawartość w nim metali ciężkich), pylicotwórcze (ze względu na skład frakcyjny pyłu) - powodujące uszkodzenia anatomiczne i funkcjonalne płuc, wywołując pylicę. Poza metalami ciężkimi obecnymi w pyle istotnym zagrożeniem jest emisja innych pierwiastków, spośród których istotnie toksycznym jest arsen (As), który to ma właściwości teratogenne (powodujące wady płodu - przyp. red.), mutagenne i kancerogenne.
Dodatkowo Cuske wskazuje na inne poważne zagrożenie: dioksyny. To silnie trujące chemiczne związki należące do rodzaju chlorowanych węglowodorów aromatycznych. Mogą być stosowane jako broń chemiczna.
Dioksyny uważane są za najbardziej niebezpieczne substancje wpływające na zdrowie człowieka, a wynika to przede wszystkim ze zdolności długotrwałego kumulowania się tych substancji w organizmie człowieka. Badania wskazują, że długotrwałe silne efekty szkodliwego działania dioksyn mogą ujawniać się nawet w drugim pokoleniu. Generalnie największa część dioksyn wchłaniana jest droga pokarmową (90%).
I dodaje: "Dioksyny działają negatywnie na układ hormonalny. Zakłócanie endokrynnych funkcji organizmu ma duże znaczenie dla zdrowia, gdyż może wywoływać zaburzenia płodności, problemy z utrzymaniem ciąży lub bezpłodność. (…) Dioksyny mogą kumulować się w tkance tłuszczowej od wczesnego okresu życia płodowego. Mogą być także przekazywane z mlekiem matki".
Pomidor
Helena: - To, co robią władze miasta, to jest granda. My tego tak nie zostawimy.
W dzień pożaru, tuż po tym, jak urząd miasta ogłasza ewakuację, pakuje siebie i swojego dorosłego syna z niepełnosprawnością, który porusza się na wózku inwalidzkim. Za 500 zł wynajmują domek nad jeziorem w oddalonej o 60 kilometrów Sławie.
- Myśli pani, że w środku sezonu wakacyjnego ktoś na nas czekał? Ledwo udało mi się znaleźć nocleg. Uciekłam, bo mój syn ma choroby neurologiczne, bałam się tu zostaćHelena, mieszkanka Przylepu
- Potem ewakuację odwołano, przecież to jest robienie z ludzi idiotów. Udają, że nie ma skażenia, wszystko jest w porządku - mówi Helena.
W sobotę 22 lipca o godz. 19, a więc trzy godziny po wybuchu pożaru, prezydent Kubicki ogłasza ewakuację. Ale już o godz. 21 Władysław Dajczak, wojewoda lubuski (PiS), informuje, że decyzja została odwołana. Bo pomiary powietrza są w normie.
- Mamy w tej chwili badania, które potwierdzają, że są to węglowodory aromatyczne i ropopochodne w ilościach niezagrażających życiu ludzkiemu ani zdrowiu - ogłosił Dajczak.
Wcześniej Rządowe Centrum Bezpieczeństwa wysyła alert do mieszkańców Zielonej Góry i okolic w związku z pożarem hali. Zalecają zachowanie ostrożności i zamknięcie okien.
Dziesięć dni po pożarze w ogrodzie Heleny też widać poskręcane rośliny.
- Mąż w niedzielę po pożarze umył pomidory i zjadł. Miał potem boleści, biegunkę. Gdyby była informacja, że mamy uważać, to by tego nie tknął. My w żadne pomiary władz miasta nie wierzymy - mówi Helena łamiącym się głosem.
Dopiero 31 lipca Lubuski Państwowy Wojewódzki Inspektor Sanitarny wydaje obwieszczenie w sprawie warzyw i owoców w Przylepie i okolicznych miejscowościach. "Z zasady ostrożności" nie zaleca, by je spożywać.
Sanepid bada też wodę z przydomowych studni. Na razie w Przylepie i na Łężycy. Według prezydenta przebadano ich 120. Z innych lokalizacji mieszkańcy muszą zgłaszać się z prośbą o takie badania.
Zrób to sam: pomiary
W Płotach, które są tuż obok miejsca pożaru w Przylepie, mieszkańcy pocztą pantoflową przekazują sobie informacje, że nie można pić wody ze studni. Pani Agnieszka, która ma dom i ogród w Płotach, mówi, że w tym roku obrodziły ogórki i pomidory.
- Co ja mam z tym zrobić, czy mogę korzystać z ogrodu? Nie wiem, chce mi się płakać. W żadne rządowe pomiary nie wierzę.
W pomiary nie wierzy też Maciej, właściciel ogródka działkowego w Przylepie. Działkę ma tuż obok pogorzeliska.
- Po owoce i warzywa do zbadania przyszedł pan urzędnik, w rękawicach, z pudełkiem śniadaniowym i szufelką. Zebrał warzywa w piątek, potem wrócił z tym samym pudełkiem po weekendzie. Z pudełka wyrzucił na ścieżkę poprzednie warzywa i zbierał nowe. Mamy to nagrane. Dla nas to jak film Barei. I my mamy wierzyć, że nie jesteśmy w niebezpieczeństwie? Dlaczego nie było laboranta? Przecież wody popożarowe skaziły grunty i wodę w rzece Gęśnik, którą mamy w sołectwie. Woda jest w niej żółto-zielona - mówi.
Działkowcy - deklarują - zlecili własne badania gleby.
CZYTAJ WIĘCEJ: BADANIA TERENU W ZIELONEJ GÓRZE. MAJĄ ROZWIAĆ WĄTPLIWOŚCI>>>
Lubuski Wojewódzki Inspektor Ochrony Środowiska 30 lipca rekomenduje wybudowanie kolejnej zapory na Gęśniku, by zatrzymać toksyczne wody pogaśnicze. Dwa dni wcześniej WIOŚ publikuje wyniki badań wody z Gęśnika. Jest w niej wysokie stężenie metali ciężkich: rtęć, miedź, nikiel, cynk, kadm, ołów, do tego węglowodory aromatyczne i ropopochodne.
Obok spalonej hali inny właściciel miał dwa prywatne stawy. We wszystkich padły ryby. Mówi, że na razie nic nie wiadomo, miasto ma wodę oczyszczać z toksyn.
Pani Aneta dwa dni po pożarze była nad stawami.
- Spędziłam tam może kilka minut w masce przeciwpyłowej. Zamiast wody była lepka maź. Po kilku oddechach prawie zwymiotowałam i uciekłam stamtąd. Mieszkańcy chcieliby sami zrobić pomiary, ale to bardzo drogie - opowiada.
WIOŚ prowadzi badania gruntów, wód powierzchniowych i podziemnych, ścieków i powietrza.
Pytam prezydenta Kubickiego, czy potwierdzi, że nie ma skażenia.
Kubicki: - Skażenie jest zwłaszcza w tzw. strefie zero, skażony wodami popożarowymi został ciek wodny Gęśnik. Poza tymi miejscami wyniki pomiarów wód i powietrza nie wskazują, by było niebezpieczne i występowało zagrożenie dla życia i zdrowia. Dla bezpieczeństwa mieszkańców pomiary są prowadzone też w innych miejscowościach, w różnych odstępach czasu. Pomiary robią profesjonaliści, powietrze badała nawet specjalna jednostka wojskowa - Centralny Ośrodek Analizy Skażeń (...). My w zakresie pomiarów nie mamy nic do ukrycia. Myśli pani, że narażałbym mieszkańców, siebie, swoją rodzinę ? Po co miałbym to robić? Czy się bałem? Podobno tylko psychopaci się nie boją, najważniejsze jest, aby umieć opanować strach i działać. My mieliśmy przygotowany scenariusz i według niego postępowaliśmy. Wciąż robimy ekspertyzy i badania aby potwierdzić bezpieczeństwo mieszkańców, ono jest najważniejsze.
Pytam prezydenta, czy jest dostępna lista już wykonanych pomiarów.
- Wszystkie wyniki publikujemy na bieżąco, ale jest ich bardzo dużo. Przygotowujemy je z podziałem na badania wody, ścieków, powietrza i gleby. Tego jest ogromna ilość, udostępnimy listę na stronie urzędu miasta. Za chwilę ruszy geoportal, gdzie będzie to jeszcze lepiej zobrazowane - tłumaczy Kubicki.
Po pierwsze: nie siać paniki
W Zagórzu też w oficjalne pomiary nie wierzą. Ludzie boją się, że warzyw i owoców nie będą jeść przez lata, bo toksyczne osady wejdą do głębszych warstw gleby. Te, które są, tym bardziej pójdą na zmarnowanie, bo "woda nie zmyje z nich metali ciężkich".
Zagórze to wieś położona między Przylepem a Płotami. Ukryta daleko od drogi krajowej, nie ma w niej ani kościoła, ani sklepu. Jest za to malowniczy stawik, kręta i wąska droga asfaltowa, a pomiędzy nią zadbane domy. Na końcu wsi pobudowały się młode małżeństwa z dziećmi.
Agnieszkę, która mieszka w Zagórzu od kilku lat, nie interesuje już, kto zawinił.
- Jesteśmy zmęczeni polityczną przepychanką. My żądamy skoordynowanych działań, rzetelnych informacji. Uważamy, że ukrywa się przed nami prawdę o skażeniu. Nikt o nas nie zadbał. Myśli pani, że nasz sołtys zorganizował jakieś spotkanie? Że jesteśmy o czymkolwiek informowani? Mąż sam musiał wysyłać pisma, by sanepid zbadał wodę z naszej studni. Sprawdzali jakieś podstawowe parametry, a nie substancje, które mogą świadczyć o skażeniu - opowiada. I dodaje: - Na szczęście w dzień pożaru nie było w domu naszych dzieci.
Dzwonią do mnie pracownicy z firmy, która ma siedzibę w pobliżu spalonej hali.
- Uciekłam na L4, szef nie chciał puścić nas na pracę zdalną. Jak kolega chodził w maseczce, to szef kazał ją zdjąć, by nie siał paniki. Ludzie tam normalnie pracują. Dla mnie to jest skandal. Cały ten teren powinien być strefą zero - mówi jedna z pracownic.
Przy spalonej hali są też magazyny, których nikt nie wyłączył z użytku.
Dzwonię do właściciela firmy, który przechowuje - jak twierdzi - hermetycznie zapakowane, przetworzone owoce i warzywa. Mówi, że przeładunki ma w piątki, więc w weekend ma puste stany magazynowe. Wojsko wpuściło go w niedzielę po pożarze, by mógł sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Pracuje normalnie, skażenia się nie obawia.
Na Google View przy Zakładowej 27 jest czerwony punkt "Żabka Centrum Dystrybucji". Pytam biuro prasowe "Żabka Polska", czy w czasie pożaru były tam artykuły spożywcze i czy zostały zdezynfekowane.
Dostaję odpowiedź z biura prasowego:
"Obiekt w miejscowości Przylep nie jest centrum dystrybucyjnym sieci Żabka i nie są w nim przechowywane żadne produkty. Hala pełni jedynie funkcję terminala przeładunkowego. W momencie wybuchu pożaru obiekt był już zamknięty i nie było w nim żadnego towaru. Obiekt w Przylepie został nam ponownie udostępniony dopiero po uzyskaniu oficjalnego potwierdzenia o braku jakiegokolwiek zagrożenia. Informujemy, że w miejscu przez Panią wskazanym nie były dokonywane żadne przeładunki".
Zrób to sam: dekontaminacja
Relacjonuję prezydentowi Kubickiemu, co mówią mieszkańcy.
Że pan z Przylepu miał bóle brzucha po zjedzeniu pomidorów.
Że mieszkańcy zbierają warzywa i owoce, które chcą zutylizować, ale nie wiedzą, jak i gdzie to bezpiecznie zrobić. Nie wiedzą też, co zrobić z wodą z przydomowych basenów i jak oczyścić z osadów sprzęty domowego użytku. Ławki, rowery, krzesła, narzędzia ogrodnicze.
Że nie wierzą w pomiary, które pokazują brak toksycznego stężenia w wodzie z przydomowej studni i w powietrzu.
Prezydent odpowiada, że w sytuacji bólu czy innych dolegliwości należy zgłaszać się do lekarza. Podkreśla, że po pożarze nikt do tej pory nie był hospitalizowany (to prawda).
W sprawie zanieczyszczonej wody z basenu przekonuje: brud jest w basenie co rok. Tłumaczę, że przed pożarem woda u pana Sylwestra była czysta. Prezydent nie dowierza. Dodaję, że to mieszkaniec ulicy Strażackiej, czyli blisko pogorzeliska. Prezydent ucina, że nie będzie w takim razie tego kwestionował. Jeśli chodzi o utylizację sprzętów, to służby wykonują pomiary i wydają stosowne zarządzenia.
W sprawie pomiarów nie dziwi się mieszkańcom: to niechętni mu politycy i radni sieją dezinformację, a marszałek Polak zajmuje się walką polityczną. Pomiary robią zaś najlepsi eksperci z WIOŚ, sanepidu.
Elżbieta Anna Polak, marszałek województwa lubuskiego: - Arogancja prezydenta nie zna granic. Robimy, co możemy, by pomóc mieszkańcom. Zleciliśmy badania wód i gleby w niezależnym laboratorium firmy z Poznania, na wyniki poczekamy trzy tygodnie. Przeznaczyliśmy na to 150 tys. zł.
Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska w Zielonej Górze wciąż prowadzi ekspertyzy, bada stan powietrza, wody i glebę. Rozszerzono teren badań gleby o Chynów, dzielnicę Zielonej Góry, a także okoliczne sołectwa: Zawadę, Krępą, Stożne i Jany. Glebę badają też w Płotach. Wyników gleby jeszcze nie ma.
Wodę z przydomowych studni bada sanepid. Na razie w Przylepie i na Łężycy. Prezydent twierdzi, że przebadano ich już 120. Mieszkańcy z innych miejscowości muszą zgłaszać się sami, z prośbą o badania.
Mieszkańcy sprawę czyszczenia sprzętów na swoich posesjach biorą w swoje ręce. Na grupie w mediach społecznościowych pojawia się wpis zielonogórskiego inżyniera biomedycznego o tym, jak samodzielnie przeprowadzić dekontaminację. Mężczyzna radzi, jak samodzielnie zmyć metale ciężkie z balkonów, rowerów, mebli ogrodowych, wyczyścić kostkę brukową czy schody. Przestrzega, by nie skazić sąsiada i dekontaminować jak najdalej od używanych ścieżek, zapewnić odpływ. Oczywiście wszystko ma być wykonane w masce i rękawicach.
W komentarzach mnóstwo podziękowań, mieszkańcy zasypują autora wpisu kolejnymi pytaniami. Na wszystkie cierpliwie odpowiada.
- Na sprzętach mogą być metale ciężkie, nieznane produkty spalania, w tym toksyczne węglowodory i sadze - tłumaczy inżynier.
Za profesjonalną utylizację trzeba zapłacić
Mieszkańcy zastanawiają się, czy wszystko da się dekontaminować domowym sposobem. Ci, którzy są przekonani, że to konieczne, denerwują się, bo przecież nie wywiozą sprzętów do lasu i nie zakopią. Pan Sylwester chce bezpiecznie pozbyć się wody z basenu.
O to, co z takimi rzeczami zrobić, jak zutylizować, pytam zakład Sarpi z Dąbrowy Górniczej. Dlaczego akurat ich? Bo to firma, która zajmuje się utylizacją 377 niebezpiecznych odpadów. Od 2017 roku stawała do przetargów, by zutylizować odpady w Przylepie. Mówią mi: za każdym razem miasto nie miało pieniędzy.
Wysyłam im pytania: Jak można zutylizować takie sprzęty, jak np. ogrodowy basen? Albo warzywa i owoce? Gdzie powinny być składowane? Jak bezpiecznie się tego pozbyć? Czy firma mogłaby się tym ewentualnie zająć?
Odpisuje mi Karina Szafranek-Braś, dyrektorka działu sprzedaży i marketingu: "Być może skutki pożaru dla zdrowia mieszkańców nie uzasadniają zaangażowania instalacji przeznaczonej do unieszkodliwiania odpadów niebezpiecznych. Być może wystarczą służby komunalne miasta i jakieś dobrze zarządzane, dobrej jakości składowisko.
Teoretycznie, podkreślam teoretycznie, moglibyśmy poradzić z tego typu odpadami, ale:
1. Działania wszystkie musiałyby być zorganizowane i skoordynowane na poziomie miasta - ktoś musi zebrać, wystawić dokumenty, zorganizować załadunek i transport.
2. Zapłacić za spalenie w naszej instalacji tych odpadów, które zostaną uznane przez odpowiednio zaangażowane organy za właściwe do spalenia".
Później rozmawiamy jeszcze przez telefon. Wodę z basenów należałoby wypompować do specjalistycznych cystern, w żadnym wypadku nie odprowadzać ich do ścieków komunalnych.
Pij mleko
Sylwester Mielczarek pisze mi, że parę godzin po naszym spotkaniu źle się poczuł, zadzwonił pod numer alarmowy urzędu miasta.
- Jednostka chemiczna przyjechała z pomiarami, twierdzą, że w powietrzu nic szkodliwego nie ma - mówi.
Czuję, że w powietrzu coś jest. Po godzinie rozmowy przy ulicy Strażackiej w Przylepie mam wrażenie, jakby coś paliło mój przełyk. Szczypią mnie oczy, w ustach mam słodki, metaliczny posmak.
CZYTAJ WIĘCEJ: PO POŻARZE W ZIELONEJ GÓRZE ZGŁASZAJĄ SIĘ NA BADANIA. "DUSZNOŚCI, DRAPANIE W GARDLE, KASZEL" >>>
Swoimi odczuciami dzielę się z Krzysztofem Tyrałą, ekspertem Polskiej Izby Ekologii, który od lat zajmuje się gospodarowaniem odpadami niebezpiecznymi w kraju, w tym m.in. w zakresie termicznego przekształcania odpadów. Przez wiele lat prowadził badania w skali doświadczalnej i półtechnicznej nad spalaniem m.in. odpadów przemysłowych i chemicznych.
- Jest niedobrze, a nawet bardzo źle, bo mieliśmy niekontrolowany proces termicznego przekształcania odpadów - mówi.
- I bez maski pani tam była? - dopytuje.
- W masce, ale takiej covidowej.
- A kiedy pani tam była?
- 10 dni po pożarze.
- Powiem, że to niedobrze. Teraz to już za późno na porady, ale mogła się pani napić mleka, bo mleko pomaga wypłukać ewentualne narażenie gardła na skażone powietrze. W laboratorium chemicznym na studiach otrzymywaliśmy przydziałowe mleko.
- Piłam kawę z mlekiem.
- Chociaż tyle - mówi z uśmiechem. - Ale kontrola lekarska powinna być.
- Powinnam się martwić? - teraz ja dopytuję.
- Arrhenius powiedział, że nic nie jest trucizną albo wszystko jest trucizną, zależy tylko od dawki. Arszenik jest trucizną, ale może być lekarstwem. Pani była tam krótko.
- Ale tam ludzie mieszkają - mówię.
- I to powinno nas martwić - odpowiada Tyrała.
Dłuższą chwilę oboje milczymy.
Krzysztof Tyrała podkreśla: - Sprawa jest bardzo poważna. Absolutnie nikt nie powinien na ten teren wchodzić, to jest pierwsza rzecz. Można być tam tylko w specjalistycznym sprzęcie. Teren pogorzeliska powinno się odpowiednio zabezpieczyć. Wraz z dymem mieliśmy do czynienia z pyłem, który gdzieś osiadł. Pył z niekontrolowanego spalania odpadów chemicznych zawierał bardzo niebezpieczne substancje. Dach hali był wykonany z azbestu, którego cząstki uniosły się z pyłem. Najlepiej, by powstał zespół, który by to wszystko skoordynował, a sprawa jest długofalowa. Powtarzam: to nie jest wsadzenie palca we wrzątek, co od razu daje objaw bąbli. Te substancje będą długotrwale oddziaływać na organizmy, wnikną w glebę. Co zrobił burmistrz po pożarze składowiska w Palermo? Z powodu wysokiego stężenia substancji toksycznych w pyle zakazał w promieniu czterech kilometrów zbierania owoców, warzyw.
Burmistrz Palermo Roberto Lagalla zarządził, by przez 15 dni nie jeść mięsa, nabiału i jajek, wszystkie pozostałe warzywa i owoce należy dokładnie myć i jeść bez skórek. Zarządził też nadzwyczajne sprzątanie ulic, terenów publicznych i prywatnych.
Strażakom spłynęły odblaski z mundurów
Tomasz Janus, doktor nauk medycznych i toksykolog: - My lekarze widzimy tylko ekspozycję: chorobę płuc czy białaczkę. W pobliżu tego skażonego rejonu wszyscy powinni chodzić w maskach. Ludzie powinni być rozsądni, nie należy chodzić z psem do lasu obok pogorzeliska, nie można jeść warzyw i owoców. Co dalej należy robić? Badać, badać, badać. Zwłaszcza glebę w różnych odstępach czasu.
W czwartek, 2 sierpnia pojawia się ogłoszenie, że można zbadać się w Lubuskim Centrum Pulmonologii w Torzymiu, wystarczy mieć skierowanie lekarza POZ. W pierwszej kolejności badani są strażacy, którzy gasili pożar i byli bezpośrednio narażeni na gryzący dym. Potrzebują skierowania od lekarza i potwierdzenia od komendanta, że brali udział w akcji. Zakres badań: RTG klatki piersiowej, spirometria, w razie konieczności tomografia komputerowa i pomiar dyfuzji płucnej. Do tego morfologia krwi.
Niektórzy już się zgłaszają. Pytam o to jednego ze strażaków, który brał udział w gaszeniu pożaru.
- To była jedna z najtrudniejszych akcji w moim życiu. Czy będę się badał? Oczywiście. Koledzy narzekają na duszności, kaszel. Zapisali się na badania. Na razie czuję się dobrze, ale co będzie za rok, za dwa? Nie wiem. Była tam cała tablica Mendelejewa - mówi mi mężczyzna.
Nie bez emocji opowiada: strażakom spłynęły odblaski z mundurów. - Po kontakcie tych substancji z wodą brodziliśmy w mazi. Gdy strażacy wchodzili na drabinę, na szczeblach zostawiała stopioną gumę - mówi. - To nie jest sytuacja naturalna w przypadku pożaru. Mundur miałem kilka lat.
Nie wiem, co powiedzieć. Proszę, żeby strażak koniecznie skorzystał z badań.
Dzwonię na podany w ogłoszeniu numer. Najszybszy termin badania to listopad, może październik. Późno. Potrzebne jest też skierowanie, ale jestem zapisana w warszawskiej przychodni. W przychodni w Krośnie Odrzańskim, moim rodzinnym mieście, radzą mi, żebym pojechała do Gubina na nocny dyżur, tam dadzą mi skierowanie do pulmonologa. W Torzymiu radzą to samo: może szybciej przyjmie mnie pulmonolog w Krośnie.
Okazuje się, że lekarz przyjmuje raz w miesiącu, ale będzie akurat w poniedziałek, 7 sierpnia. Uff!
Dzwonię do szpitala w Krośnie Odrzańskim. Terminy są dopiero na październik.
Sylwester Mielczarek z Przylepu też próbuje umówić się na badania w Torzymiu.
Pisze mi wiadomość: "Już byłem u lekarza, mam skierowanie do pulmonologa i wyniki krwi. Niestety w Torzymiu przyjmują tylko i wyłącznie strażaków. Tam pani nie przyjmą. Do szpitala nawet niech pani nie dzwoni. Najbliższy termin: 2025".
Dostaję też wiadomość od pracownika agencji nieruchomości - jego klientka szukała ostatnio domu do kupienia. Tych w Przylepie nawet nie chciała oglądać.
Autorka/Autor: Iga Dzieciuchowicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24