Sto lat temu cały Poznań żył wizytą egzotycznej delegacji. W mieście słychać było okrzyki: "Niech żyje Beludżystan!", a "trzech osobników w turbanach, szofera oraz pana w cylindrze" witali z honorami policjanci na koniach, przedstawiciele Uniwersytetu Poznańskiego, a nawet sam prezydent Cyryl Ratajski. Pod wieczór wszystkim jednak zrzedła mina. Uśmiech z twarzy nie znikał tylko siedmiu osobom.
Od maja do września 1924 roku Wielka Brytania żyła Wystawą Imperium Brytyjskiego, która odbywała się w Wembley Park. Impreza miała pokazywać siłę i różnorodność imperium. Zwiedzający mieli zobaczyć na niej namiastkę tego, co znajduje się w brytyjskich koloniach.
W okresie międzywojennym własne kolonie wciąż świadczyły o sile państwa. Proces dekolonizacji ruszył tak naprawdę dopiero po zakończeniu II wojny światowej. Aspiracje kolonialne miała wtedy też odradzająca się Polska. W 1930 roku Ligę Morską i Rzeczną przekształcono w Ligę Morską i Kolonialną, powstała też lista proponowanych miejsc do skolonizowania. Znalazły się na niej byłe kolonie niemieckie w Afryce, brazylijska Parana, Angola, Mozambik, Gwinea Francuska, Francuska Afryka Równikowa, Gambia, Liberia... Najpoważniej myślano o Madagaskarze.
Wielka Brytania była wtedy kolonialną potęgą. Dość powiedzieć, że co piąty człowiek na świecie był wtedy poddanym korony brytyjskiej. Na Wystawie Imperium Brytyjskiego można było lepiej poznać terytoria zależne. Prezentowano tamtejsze zwyczaje, produkty, architekturę. Na przykład w części poświęconej Kanadzie znajdowała się m.in. replika wodospadu Niagara.
Specjalnie na wystawę zbudowano stadion, słynne Wembley, na którym niespełna 50 lat później kadra Kazimierza Górskiego rozegrała jeden z najsłynniejszych meczów w historii polskiej piłki nożnej.
"Z całego świata zjeżdżają się turyści, żeby oglądać zgromadzone tam cuda, zwłaszcza, że udział kolonii, nadaje wystawie mocno egzotyczny charakter" - pisało 12 czerwca 1924 roku "Słowo".
Wystawa przyciągała jak magnes. I to dosłownie, bo wśród eksponatów znalazł się olbrzymi magnes, ważący blisko 3 tony, mogący unieść do 40 ton metalu. "Przed kilku dniami wyrwał jednemu ze zwiedzających parasol z ręki, ku ogólnej radości zgromadzonych" - pisało Słowo.
Wizyta nie całkiem oficjalna
Pod brytyjskim władaniem znajdował się m.in. Beludżystan. To właśnie wokół delegacji z tej prowincji w południowo-zachodnim Pakistanie było głośno przed stu laty w Poznaniu.
O nieoficjalnej wizycie gości z dalekiej Azji urzędników i prasę poinformowano telefonicznie. Odebrali oni zamiejscowe połączenie od mężczyzny, który przedstawił się jako pracownik wydziału prasowego ministerstwa spraw zagranicznych.
Wydział bezpieczeństwa magistratu został poproszony o "roztoczenie dyskretnej opieki nad dostojnymi gośćmi", a także o to, by policja była gotowa do interwencji, gdyby doszło do większego zbiegowiska.
"Z wielkobrytyjskiej wystawy w Wembley przybyło dn. 12. bm. o godz. 16.20 do Poznania dwu delegatów rządu z Beludżystanu (leżącego w Azji na połudn. wsch. krańcu równiny Iranu.) Gości podejmuje w Poznaniu Polsko-Tureckie Towarzystwo" - głosiła krótka notka zamieszczona 12 czerwca 1924 r. w "Gazecie Szamotulskiej". Podobne wzmianki podawały inne gazety.
Zgrzyt na dzień dobry
Wizyta rozpoczęła się na poznańskim dworcu, gdzie wjechała limuzyna Berliet, którą delegacja miała dotrzeć z oddalonej o 80 kilometrów granicy państwa w Zbąszyniu.
W środku "znajdowało się trzech osobników w turbanach, szofer oraz pan w cylindrze" - pisał "Dziennik Poznański", dodając, że byli to Dżum-Al Raf, "jakiś książę krwi z dynastii Beri" oraz towarzyszący im przedstawiciel polskiego rządu.
Wrażenie na mieszkańcach robili nie tylko egzotyczni goście, ale też dźwięk trąbki umieszczonej na aucie, która budziła skojarzenie z wizytą cesarza Wilhelma II, gdy gościł przed I wojną światową w pruskim wtedy jeszcze Poznaniu.
Wszystko zaczęło się od dyplomatycznego zgrzytu. Polski członek delegacji wyraził bowiem zdziwienie, że nie zgotowano im żadnego powitania, mimo wysłanego z granicy telegramu informujacego o ich przyjeździe.
"'Dostojni goście niezrażeni brakiem delegacji na dworcu kazali się wieźć do miasta" - pisał "Dziennik Poznański".
Z pełnymi honorami
Pierwszym punktem wycieczki był Zamek Cesarski. "Za wolno jadącym samochodem biegła gawiedź uliczna, wykrzykując na ich cześć, a policjanci salutowali przejeżdżających. Przed zamkiem utworzył się taki tłum, że musiał im torować drogę policjant konny" - opisywał "Dziennik Poznański".
Przed bramą zamku wartę pełniło dwóch policjantów na koniach w odświętnych mundurach i białych rękawiczkach. W środku gości witał jeden z dziekanów Uniwersytetu Poznańskiego, który zajmował część budynku wybudowanego dla cesarza Wilhelma II w 1910 roku.
Po zwiedzeniu budynku delegacja ruszyła dalej, ze swej limuzyny podziwiając Teatr Wielki i Teatr Polski. Samochód przystanął nieopodal tego drugiego, po czym jego pasażerowie wybrali się do uznanego w Poznaniu zakładu Stanisława Markiewicza.
Fotografa, który wykonywał m.in. zdjęcia z przedstawień poznańskich teatrów, wcześniej odwiedził aktor Romuald Gantkowski. Przekazał mu, że jego znajomym jest radca ministerialny, który będzie towarzyszyć misji beludżystańskiej. Zaproponował, że "w dowód przyjaźni", postara się, by delegacja odwiedziła zakład Markiewicza i wykonała sobie pamiątkowe zdjęcie. Warunek był jeden - fotograf musiał specjalnie na tę okazję udekorować swoje atelier.
"Stary rozczulił się tym dowodem pamięci; zaręczył, że nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei i wystąpi w odpowiedniej gali" - wspominał 24 lata po tych wydarzeniach Aleksander Janta w artykule "Misja Beludżystańska" dla "Przekroju". Jak Markiewicz obiecał, tak zrobił. W bramie prowadzącej do klatki schodowej, gdzie na pierwszym piętrze znajdował się jego zakład fotograficzny, wystawił wspaniałe oleandry i girlandy, a chodnik wyłożył purpurowym dywanem. Sam czekał tam na delegację, ubrany odświętnie we fraku.
Lingwistyczny "dar"
Przed zakładem fotograficznym zainteresowani egzotycznymi gośćmi poznaniacy zablokowali ruch tramwajowy. Słychać było okrzyki: "Niech żyje Beludżystan!".
"Kilkutysięczny tłum otaczał wspaniały samochód marki Berliet. W samochodzie siedział dumny fagas; pstry turban zdobił jego głowę. Od samochodu, aż do bramy ustawił się szpaler policjantów w białych rękawiczkach" - opisywał "Przegląd Poranny".
Dziennikarzowi tej gazety udało się wymienić kilka zdań z członkami delegacji, mimo że przedstawiciel ministerstwa przekonywał, że goście są już zmęczeni i nie ma na to czasu.
"Z notesem w ręku zbliżyłem się mimo wszystko do księcia krwi Buia-fest z dynastii Beri i zapytałem: Jak się szanownym panom podobała wystawa w Wembley?". "Bardzo" - usłyszał w odpowiedzi. Dziennikarz dogadywał się z nimi na migi, potem rozmowa toczyła się łamanym angielskim i francuskim. Aż wreszcie na zadane po polsku pytanie: "Jak się Jego Wysokość zapatruje na kwestię Mossulu i rozbitej niedawno konferencji angielsko-tureckiej?", usłyszał odpowiedź najczystszą polszczyzną: "Kochany panie redaktorze! Czy pan nie ma przypadkiem większego zmartwienia?".
Zdumiony dziennikarz po chwili usłyszał, że goście naszego języka nauczyli się w drodze ze Zbąszynia do Poznania.
Kolejnym punktem wycieczki był ratusz. Po drodze delegacja zatrzymała się jeszcze przy sklepie tytoniowym przy placu Wolności - jeden z gości zapragnął bowiem skosztować polskich papierosów. Sklep opuścili z pudełkiem pełnym cygar i papierosami. "Zaszczycony właściciel słyszeć nawet nie chciał, aby dostojny gość miał mu płacić" - pisał w swojej książce ze wspomnieniami "Duch niespokojny" Aleksander Janta.
W ratuszu delegację witał sam prezydent miasta Cyryl Ratajski.
"Wizyta w ratuszu przeciągnęła się bardzo długo, a uroczysty jej nastrój spotęgowany został pod koniec zaproszeniem przybyłego księcia na przedstawienie galowe do opery, które odbyć się miało na jego cześć tego samego wieczoru" - pisał Janta w artykule "Misja Beludżystańska".
W tym czasie do policji trafiły pierwsze sygnały, że cała wizyta może być jedną wielką mistyfikacją. Polsko-Tureckie Towarzystwo, które według prasy miało przyjmować gości, przekazało, że nic nie wie o żadnej delegacji z Beludżystanu. Informacje te trafiły do gości. Podziękowali za zaproszenie do opery. Towarzyszący im polski przedstawiciel wziął na bok jednego z funkcjonariuszy i przekazał, że zmęczony oficjalnym programem oraz ścisłą ochroną książę ma ochotę na chwilę swobody.
Zażyczył sobie udać się na wycieczkę podmiejską, stąd prośba o skierowanie policyjnej eskorty już do hotelu Bazar, w którym książe zamierza przenocować. Tak też zrobiono. Po godzinie wszyscy już wiedzieli, że "delegacją z Beludżystanu" była grupa przebierańców.
Gazety, szczególnie te, którym wcześniej umknęła wizyta gości z Beludżystanu, rozpisywały się o studenckim kawale. "Przegląd Poranny" nawet przedrukował dwie depesze, które miała wysłać z trasy fikcyjna delegacja.
Dan w drodze do Beludżystanu 14. 6. W imieniu Jego Dostojności ks. Jokistanu i z Jego najwyższego rozkazu pozwalam przesłać co następuje: Jego Dostojność Ks. Jokistanu (prowincja beludżystanska) Jon-asz-buja-fest składa serdeczne podziękowanie za gościnę, jakiej misja beludżystańska doznała w Poznaniu, dziękujemy wszystkim instytucjom, a w szczególności odłamowi prasy za owacyjne przyjęcie, Tow. polsko- beludż. za nigdy niezapomnianą gościnność, publiczności za frenetycznie naiwny zachwyt, pięknym lady's za powłóczyste spojrzenia. Salem aleikum! Poznań to perła Lechistanu!!! Nabrau-na-kawau-bel, minister do szczególnych poruczeń szczegółnej wagi
Dan w drodze do Beludżystanu 14. 6. Do atelier p. Markiewicza w Poznaniu, 27 Grudnia. Nadajemy firmie Markiewicz w Poznaniu tytuł dostawcy radży Beludżystanu | wyrażamy uznanie za szybkie i artystyczne zdjęcia. Za zgodność Nabrau-na-kawau-bey. Jon-asz-buja-fest książe Jokistanu
Spektakl życia
Za całą misternie przygotowaną mistyfikacją stał Romuald Gantkowski, ten sam, który odwiedził zakład fotograficzny Stanisława Markowicza. 21-latek rok wcześniej ukończył Państwową Szkołę Dramatyczną w Poznaniu i grał na deskach Teatru Polskiego.
Gantkowski znany był z improwizacji i wybornego poczucia humoru. Sam jednak był już zbyt rozpoznawalny, by w wymyślonym przez siebie happeningu uczestniczyć. Zatrudnił więc do tej roli studentów ze scenicznym doświadczeniem, którzy grali jako statyści w poznańskim teatrze. Feliks Bogusławski, student wydziału rolniczego, oraz Janusz Wilatowski, student prawa wcielili się w rolę książąt. Ich służącego odgrywał Henryk Rogucki z wydziału rolniczego. Rola polskiego członka delegacji przypadła N. Kałużniackiemu, studentowi chemii.
Stroje i rekwizyty Gantkowski wypożyczył z teatru. Bohaterowie happeningu do swoich ról przygotowywali się od rana w willi na poznańskiej Starołęce, skąd ucharakteryzowanych na gości z Azji młodych studentów przewieziono limuzyną na poznański dworzec.
Gantkowski towarzyszył im przez cały dzień. Z boku, z ukrycia, przyglądał się wyreżyserowanemu przez siebie spektaklowi i podśmiewał z tego, że dziekan kłania się swojemu nowemu studentowi. A gdy dowiedział się o zaproszeniu do opery, poszedł o krok dalej i zadzwonił do kapelmistrza Karola Lewickiego, by zaproponować mu tego samego dnia spotkanie. Ten miał mu odpowiedzieć, że ma mu nie zawracać głowy, bo próbuje odnaleźć nuty do hymnu Beludżystanu, których nikt odnaleźć nie może...
Cała sprawa zakończyła się aferą. Oburzone władze miasta zapowiadały wyciągnięcie konsekwencji wobec żartownisi. Domagano się m.in. relegowania ich z uczelni. Rektor uczelni był jednak przeciwnego zdania. Prasie oświadczył, że był to jeden z najlepszych kawałów, o jakim w życiu słyszał. Prezydent Poznania Cyryl Ratajski, kiedy już ochłonął, także docenił żart Gantkowskiego i spółki.
Po tym happeningu Gantkowski marzył o zagranicznej karierze. W 1927 r. wyjechał do Berlina na kurs filmowy organizowany przez "Ufę", wówczas największego producenta filmów w Niemczech. W wytwórni rocznie powstawało około 600 filmów. W 1927 roku miał premierę słynny "Metropolis" Fritza Langa, film uznawany za jedno z największych arcydzieł światowego kina (co ciekawe, dla niemieckiego scenografa Ericha Kettelhunta, który projektował słynne filmowe wieżowce główną inspiracją była poznańska Wieża Górnośląska).
Bentkowski w "Ufie" został asystentem reżysera żydowskiego pochodzenia - Maxa Reinhardta, który był jego idolem.
Potem emigrował do Stanów Zjednoczonych. Tam próbował założyć polski teatr. Gdy ta sztuka mu się nie udała, musiał zatrudnić się jako kelner i zamiatacz ulic. "Imał się człowiek każdej pracy, bo dosłownie przymierał głodem. Zdarzało się tak, że przez sześć - osiem dni nie miałem nic w ustach" - wspominał Gantkowski.
Zła karta odwróciła się, gdy dostał się do Paramount Pictures i zaczął tam pracę w dziale dubbingu. Gdy wytwórnia filmowa otwierała swój oddział w Paryżu, wrócił na Stary Kontynent. Później pracował przy produkcjach filmowych w Wielkiej Brytanii i we Włoszech.
W 1934 roku wrócił do Polski, gdzie zdążył wyreżyserować trzy filmy: dwa fabularne - "Płomienne serca" (1937 r.) i "Dziewczyna szuka miłości" (1938 r.) oraz dokumentalny "Geniusz sceny" (1938 r.). W tym ostatnim utrwalił najwybitniejsze kreacje teatralne Ludwika Solskiego. Film dostał dwie nagrody na Festiwalu Filmowym w Wenecji: nagrodę aktorską dla Ludwika Solskiego i nagrodę za scenariusz dla Adama Grzymały-Siedleckiego.
Po wybuchu wojny Romuald Gantkowski wrócił do USA, gdzie w Nowym Jorku i Hollywood spędził resztę życia, pracując przy produkcji filmowej. Zmarł w 1989 roku.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: CYRYL / ze zbiorów Damiana Giełdy