Czesław Krajewski siedział w fotelu i czytał gazetę. Było kilka minut po godzinie 23, gdy oślepił go błysk światła, usłyszał huk, a w jego domu wyleciały z okien wszystkie szyby. - Zaraz, tak jak stałem, w koszuli nocnej, kalesonach i laczkach poleciałem na warsztat. Byłem pierwszy. A tam zawalone trzy piętra i dach, który wyleciał na tory - mówi. W ogniu stał budynek lubońskiej dekstryniarni.
Eksplozja była tak potężna, że stojący obok wagon kolejowy rozpadł się na kawałki. Jego fragmenty wbiły się w dach sąsiedniego budynku.
W fabryce byli ludzie. Jeszcze cztery dni szukali ich w zgliszczach. Znaleźli 17 ciał.
W pokazowym procesie skazano dyrekcję zakładów ziemniaczanych. Miała nie dopilnować bezpieczeństwa pracowników.
Kto naprawdę ponosi odpowiedzialność za tragedię z 22 lutego 1972 r., największą w powojennej Wielkopolsce? Odpowiedzi szukaliśmy w Instytucie Pamięci Narodowej. 13 tomów akt sprawy z dochodzenia prowadzonego przez Służbę Bezpieczeństwa i milicyjnego śledztwa. Tysiące stron. A wśród nich donosy, listy mieszkańców Lubonia, raporty tajnych współpracowników i rachunki za owoce dostarczane rannym do szpitala.
***
Luboń to małe miasteczko. Przylega do Poznania. Wielkopolskie Przedsiębiorstwo Przemysłu Ziemniaczanego było tutaj największym pracodawcą i jednym z największych zakładów w całym regionie. W 1972 r. zatrudniało 2356 pracowników, w tym 70 na oddziale dekstryn.
Katastrofa w Luboniu w 1972 r.
- Dekstryna jest produktem, który powstaje z przerobu mączki ziemniaczanej. Jest bardzo przydatna przy produkcji klejów i w przemyśle farmaceutycznym. To z niej produkuje się na przykład osłonki do leków. Rozpylona w powietrzu jest mieszaniną wybuchową. Wystarczy niewielka iskra, by doszło do eksplozji – wyjaśnia Przemysław Maćkowiak, prezes Towarzystwa Miłośników Miasta Lubonia.
- Te zakłady powstały na początku XX wieku. W latach 70. niektóre z maszyn pamiętały jeszcze te czasy – mówi Krzysztof Bugajak, dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 5 w Poznaniu i znawca historii pożarnictwa w Wielkopolsce.
Bunt na pokładzie
Fabryka pracowała na trzy zmiany. Nocna rozpoczynała pracę o godzinie 22. Zwykle pracowało na niej 26 osób. Feralnego 22 lutego dwie z nich nie stawiły się w pracy. Ponadto na terenie zakładu znajdowali się portier, dozorczyni i cztery osoby, które rozładowywały wagony z mączką.
Nastroje w fabryce nie były najlepsze. Zmiany technologiczne w styczniu spowodowały, że produkcja spadła. Tym samym pracownicy nie otrzymali premii. Nikogo nie interesowało, że wielu z nich spędziło godziny nad dostosowaniem maszyn. Od kierownictwa usłyszeli, że dzięki nowemu sprzętowi wydajność wzrośnie i "odbiją sobie" w kolejnych miesiącach.
"Jak tak dalej pójdzie, to wylecimy w powietrze"
Od dłuższego czasu narzekano też na zapylenie w zakładzie. Przepytywany przez milicję brygadzista Zygfryd G. przyznał, że od dnia 17 lutego 1972 roku, kiedy zwiększyła się produkcja dekstryny, wzrosło zapylenie na zewnątrz zakładu. Na okolicznych drzewach zalegało nawet do trzech centymetrów mączki.
Potwierdzały to raporty kontrolne. "Inspektorzy CPN wizytujący przed kilkoma miesiącami WPPZ oceniają warunki pracy w tych zakładach jako bardzo trudne. Na maszynach i nierównościach ścian dekstrynarni stwierdzili oni obecność grubych warstw pyłu dekstrynowego, który unosił się również w powietrzu utrudniając widoczność powyżej dwóch metrów (...) Ich zdaniem kierownictwo zakładów lubońskich tolerowało brak właściwej wentylacji pomieszczeń produkcyjnych i absolutnie nie reagowało na prymitywne warunki BHP zwiększając tym samym stan zagrożenia".
"Jak tak dalej pójdzie, to wylecimy w powietrze i nie będzie co zbierać" - miała powiedzieć kilka dni wcześniej jedna z pracownic.
W kalesonach do pożaru
Była godzina 23:07. Portier Stanisław O. siedział w budce przy wejściu do zakładów. Najpierw zobaczył mleczno-fioletowy obłok wychodzący z dekstyniarni, po chwili błysk i huk. W portierni wyleciały trzy pary drzwi i dwa okna. Rzucił się do telefonu, ale ten nie działał. Uruchomił syrenę. "Zobaczyłem, że dekstryniarnia leży w gruzach, a na wierzchu są małe języki ognia na tej części od stołówki. Potem ogień rozszerzył się i objął cały budynek" - opisywał.
Huk zerwał na nogi Czesława Krajewskiego. Mieszkał ledwie trzy domy od fabryki. - Ja proszę pana jeszcze nie spałem, siedziałem i czytałem gazetę – mówi mi.
Z fotela zauważył błysk za oknem i usłyszał potężną eksplozję. W jego domu wyleciały z okien wszystkie szyby. - Zaraz, tak jak stałem, w koszuli nocnej, kalesonach i laczkach poleciałem na warsztat - relacjonuje.
W WPPZ pracował od 1946 roku. Fabrykę znał jak własną kieszeń. Zatrudniony jako ślusarz, działał w zakładowej ochotniczej straży pożarnej. - Byłem pierwszy. A tam zawalone trzy piętra i dach, który wyleciał na tory. Poleciałem na warsztat, ubrałem się w buty, gumowe ubranie i szybko do akcji, do ratowania - mówi.
Siedem minut po strażakach z fabryki na miejscu pojawiła się miejscowa OSP. Dopiero potem dotarły jednostki z Poznania i z całej Wielkopolski. - W poznańskim punkcie alarmowo-dyspozycyjnym rozdzwoniły się telefony. Odebrano kilkadziesiąt zgłoszeń, które informowały, że coś niedobrego stało się w Luboniu - przypomina Bugajak.
Fragment wagonu wbity w dach
Gdy na miejsce dotarli pierwsi strażacy, zobaczyli przerażający widok. - To było morze ognia, powyginanych metalowych elementów i ruiny, jak po bombardowaniu. Tego się nie da opowiedzieć. Skali zniszczeń nie pokazują też zdjęcia. Dekstryniarnia praktycznie nie istniała, a elementy jednego z wagonów, który stał przy dekstryniarni, przeleciały sto metrów i wbiły się w dach innego obiektu - opisuje Bugajak.
Na początku panował chaos. Strażacy nie wiedzieli, za co najpierw się zabrać. - Dopiero dowódca podjął decyzję, od czego należy zacząć - mówi.
Był nim wtedy Maciej Schroeder. Do naszej redakcji przesłał swoje raporty po tym pożarze. "Wysiadających na terenie zakładu strażaków "witała" spora grupa pracowników zakładu ciągnąc ich dosłownie za rękawy mundurów w okolice, gdzie spod gruzów dobiegały jęki uwięzionych w gruzach i zagrożonych płomieniami i dymem kolegów" – czytamy.
Zdecydował, że priorytetem jest ugaszenie pożaru, by ten bardziej się nie rozprzestrzeniał. A potem ocalenie tych, którzy leżą pod gruzami.
W tym czasie Krajewski już działał. Strażacy, którzy widzieli jego sylwetkę na szkielecie budynku, polewali tam wodę, torując mu drogę. - Weszliśmy do góry po schodach. Zawalone było wszystko. Szliśmy na czworakach. Usłyszeliśmy krzyk - jakaś pani była przyduszona stropem. Nie mogliśmy jej wyciągnąć, więc ja szybko na dół, bo już pogotowie było. Mówię do lekarza: "Panie, tam trzeba wejść". A on nie chciał, bał się. Ale po namowie wszedł i tam udzielił tej kobiecie pomocy. Później ją jakoś wyciągnęliśmy, ale niestety wkrótce zmarła.
Drugą poszkodowaną wyciągał z maszynowni. To jego sąsiadka. - Chyba z godzinę żeśmy ją wyciągali. Nic jej się nie stało, tylko wystraszona była - wspomina.
Szukali dalej rannych. W czteroosobowych grupach chodzili po gruzach i nasłuchiwali, czy nie słychać jęków i krzyków. Tam znaleźli kolejną przygniecioną betonem kobietę. - Szybko my się wycofali po strażaków i pokazaliśmy, gdzie jest. Chyba ją wyciągali dwie godziny. A my robiliśmy akcję dalej - relacjonuje.
Nad ranem znalazł zwłoki mężczyzny obsługującego maszynę na trzecim piętrze. Leżał cały spalony, nie miał rąk i nóg. Potem się okazało, że jego żona też zginęła.
Stanisław Gensler, jego kolega z zakładowej straży znalazł dwa inne ciała. "Jeden z robotników stał oparty o ścianę. W rękach trzymał worek mąki. Drugi był przy przenośniku taśmowym. Wyglądali, jakby chcieli przez chwilę odpocząć. Nie żyli" - relacjonował w 2010 roku tygodnikowi "Newsweek".
Bezradnie patrzyła na pożar
Ale ranni wychodzili też sami. Pierwszy wyszedł spod gruzów Bernard R. Wyniósł ranną laborantkę Marię S. Po nim wydobyto kolejnych 9 osób. Wszystkie zawieziono do szpitala.
Maria R. nie była w stanie się poruszyć, gdyż przygniótł ją strop. Mogła tylko obserwować, co dzieje się wokół. Widziała płonącą dekstryniarnię i czuła zapach spalenizny. Była poparzona, ale nie czuła bólu. Ten koiła woda, którą strażacy polewali jęzory ognia. Ich samych nie widziała. "To mnie orzeźwiło" - mówiła. Wzywała pomocy, ale ta długo nie nadchodziła. W końcu jej wołania ktoś usłyszał. Wyciągnęli ją trzej mężczyźni i przekazali pogotowiu ratunkowemu. Kobieta była cała poparzona: twarz, ręce, nogi, plecy. Spaliły jej się włosy. Gdy funkcjonariusz milicji ją przesłuchiwał, nie była w stanie podpisać protokołu.
Uratował ją Bogdan Szałek, członek ORMO, który otrzymał za to medal "Za ofiarność i odwagę". Jego historia znalazła się potem w jednym z zeszytów komiksu "Kapitan Żbik".
To nie wojna
Kazimiera O. pracowała w zakładzie przy nawilżaczach. Wszystko działało sprawnie, więc poszła napić się herbaty. Podchodziła do stołu, gdy zwalił się na nią gruz i runęła podłoga. Spadła w dół. Gdy udało się jej wydostać z zawaliska, wybiegła na klatkę schodową. Schody ocalały tylko od półpiętra do parteru. Była w szoku. "Ogarnął mnie strach i zaczęłam uciekać w kierunku dołów, po czym znalazłam się w warsztacie elektrycznym. Nikogo tam nie było. Trochę się uspokoiłam i udałam w kierunku krochmalni" - wspominała. Stamtąd ewakuowali ją już inni pracownicy. Ranna trafiła do szpitala. Tam dowiedziała się, że jej mąż, który rozładowywał wagony, zginął.
Jego kolega, Kazimierz M. stał na wagonie. Podmuch zerwał dach, na którym stał. Nie pamiętał, co się stało. Gdy odzyskał przytomność, leżał pod wagonem. Dookoła wszystko się paliło.
Maszynista Bolesław R. był w szatni, gdy doszło do eksplozji. "Podmuch powietrza rzucił nas pod szafki" - zeznawał. Chwilę przed godziną 23 pod fabrykę dotarła lokomotywa z czterema wagonami wypełnionymi mączką. Szukał chętnych do rozładowania wagonów. Teraz już nie było czego rozładowywać...
Nic mu się nie stało. Gdy wyszedł, zawalony budynek dekstryniarni stał w płomieniach. Ruszył pomagać w poszukiwaniu rannych. Razem z kolegami wyciągnął spod gruzów trzy kobiety.
Pracującego przy bocznicy kolejowej wagowego Stanisława B. wybuch zastał na papierosie. Przeżył. Zapamiętał tylko rozbłysk i huk.
"Gdzie jest tata?"
Eksplozja w fabryce zniszczyła szyby w okolicznych domach. Wybuch prawdopodobnie obudził 12-letniego Grzegorza Gablera. Mieszkali 200 metrów od zakładów. - Mama kazała zostać w domu, ale mimo wszystko wyszedłem na zewnątrz i widziałem też przerażający płomień ogromny. Sięgał do nieba. Nikt nie wiedział, co się stało - mówi mi.
W domu nie było jego taty. Poszedł na trzecią zmianę... - Pytałem się ciągle: "Gdzie mój tata? Gdzie jest tata...". Mówili mi: "Tata przyjdzie, tata jest w zakładzie". Ale ja nawet nie miałem nadziei. Uciekałem i popłakiwałem - opowiada ze łzami w oczach.
Jego ojciec zginął. Znaleziono go dopiero po trzech dniach. Przeżył jego kolega Roman J. Parę chwil przed wybuchem stał koło Marka Gablera. Odszedł na moment do toalety. To go ocaliło. Zapamiętał tylko niebieski płomień przy suszarce. Gdy ocknął się, leżał na żwirze.
W protokole milicyjnym w ciepłych słowach mówił o swoim koledze: "Od kilkunastu lat był retortowym bardzo skrupulatnie, aż do przesady dbał o prawidłowy proces prażenia".
- Tata był szanowany, starał się brać nadgodziny, pracował w soboty. Miał 64 lata, rok mu brakowało do emerytury... - mówi Grzegorz Gabler.
79 godzin akcji
Po kilku godzinach od wybuchu do Lubonia przyjechali I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR i całe prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej. Na miejsce ściągnięto wojsko i ciężki sprzęt: 22 wywrotki, 12 koparek, 4 ładowarki, spychacz, 6 podnośników taśmowych, 10 aparatów do cięcia, a nawet czołg. W akcji brały udział 24 zastępy straży pożarnej, około stu żołnierzy, milicja, ZOMO, pracownicy zakładu, załogi karetek pogotowia z całego województwa.
Zamknięto drogę z Poznania do Mosiny. Podstawiono autobus, którym potem przewieziono część rannych do szpitala. Wszystkich podejrzanych natychmiast legitymowano. Na terenie zakładu zatrzymano mężczyznę z aparatem fotograficznym. Robił zdjęcia, chciał je przesłać do prasy. Kazano mu naświetlić film. Dziennikarzowi, który nie miał ze sobą legitymacji prasowej, odebrano notatki.
Od 2:45 trwało już dogaszanie. Pożar całkowicie ugaszono o godz. 4:45. Akcja gaśnicza i poszukiwawcza trwała 79 godzin bez przerwy, ostatnie ofiary wypadku odszukane 26 lutego o godzinie 6:15. Spod gruzów wyciągnięto 16 ofiar, jedna osoba zmarła w szpitalu.
Krew, grochówka, kolonie
Lubońska tragedia poruszyła całą Polskę. Pomagało państwo, pomagały inne zakłady pracy. Pierwsze zapomogi i pomoc finansową dla rodzin ofiar katastrofy wypłacono już 23 lutego. Kilka dni po katastrofie ofiarom wypadku przyznano renty. Państwo pokryło też koszty pogrzebu ofiar.
Do 29 lutego 1972 roku krew dla potrzebujących oddało ponad 700 osób. Wyrazy współczucia rodzinom dotkniętych tragedią przesłały ambasady Związku Radzieckiego, Bułgarii i Rumunii.
Harcerze zaproponowali pomoc w opiece nad dziećmi z poszkodowanych rodzin. Grzegorz Gabler, którego ojciec zginął w eksplozji pamięta, że po katastrofie wysłano go na dwutygodniowe kolonie dla dzieci ofiar. - Dostaliśmy rentę, a zakład wpłacił dzieciom ofiar wkłady na książeczkę mieszkaniową - mówi.
Wielkopolskie Zakłady Owocowo-Warzywne w Pudliszkach przekazały 1500 kg zupy grochowej dla osób biorących udział w akcji ratunkowej.
Sabotaż?
Śledztwo w sprawie wybuchu ruszyło już 23 lutego. Jedną z przyjętych hipotez przez milicję był sabotaż - dzień później przypadała rocznica wyzwolenia Poznania. Tę wersję miały potwierdzać skrzynie po dynamicie, które znaleziono przy torach kolejowych. Okazało się, że nie mają one związku ze sprawą - kolejarze mieli przywieźć puste skrzynki ze Śląska.
"Wymienione skrzynki wraz z innymi zanieczyszczeniami, jak prowizoryczne piece grzewcze oraz worki z węglem znajdowały się na wagonie PKP, które w dniu 28 lutego 1972 roku w godzinach rannych został podstawiony na teren zakładu pod załadunek syropu. Wspomniane zanieczyszczenia zostały wyrzucone, a wagon po załadunku jeszcze tego samego dnia odjechał do Warszawy" - czytamy w piśmie z 27 maja 1972 r.
Tajniacy w akcji
Badano też nastroje społeczne. W Luboniu działało 7 osobowych źródeł informacji, w tym jeden tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa.
"Rozmówcy dziwili się, dlaczego w związku z tak poważnym wypadkiem nie przybył do zakładu I sekretarz KC PZPR tow. Gierek. Jeden z rozmówców stwierdził, że gdyby podobny wypadek wydarzył się na Śląsku, wizyta Gierka byłaby tam bezsporna" - donosił kontakt operacyjny "Zdzichu".
Pod lupę brano też listy wysyłane z Lubonia. "Na pewno czytaliście o jednej z największych katastrof po wojnie w Poznaniu, a bliżej w Luboniu (...). Na skutek eksplozji kotłów runął największy budynek zakładów. Jeszcze dzisiaj jestem pod wrażeniem katastrofy, może dlatego, że brałem bezpośredni udział w akcji ratowniczej. Opiszę w skrócie tą tragedię, która nie schodzi z ust mieszkańców Poznania. To co pisała prasa to tylko 25% tragedii. Obok wyrobu dekstryny która jest przerobem krochmalu, była produkcja tajna dla wojska materiału wybuchowego. I to właśnie było przyczyną że z budynku została góra gruzu. Dalsze szczegóły potem, tą ostatnią wiadomością proszę się nie dzielić" - czytamy w liście jednego z poznaniaków.
Typowe zaniedbania PRL
W toku śledztwa przesłuchano 77 świadków. Ostatecznie ustalono, że przyczyną katastrofy były zaniedbania w zakładzie: nieprzestrzeganie zasad BHP, złe zabezpieczenia przeciwpożarowe, nadmierne zapylenie dekstryniarni, brak sprawnie działającej wentylacji.
Buczek - urządzenie, które miało ostrzegać przed zbyt wysoką temperaturą w retortach (okrągłe szklane rurki pełniące funkcję chłodnicy - red.) i zapobiegać ewentualnemu wybuchowi - był wyłączony. Prawdopodobnie dlatego, że zbyt często się uruchamiał. W fabryce liczyła się tylko jak największa wydajność.
Stwierdzono brak elektromagnesów, które miały wyłapywać metalowe przedmioty, gdyby przypadkowo dostały się do maszyn. W piwnicy, w zbiorniku zasypowym znaleziono dwa kilogramy śrub. Prawdopodobnie to tam pojawiła się iskra, która spowodowała pierwszy wybuch. Po nim nastąpił drugi, który zniszczył dekstryniarnię.
Ostrzeżenia zresztą już były. W latach 50. i 60. miały miejsce trzy wypadki związane z dekstryną, w których na szczęście nikt nie zginął.
Winne kierownictwo
Winą za katastrofę obciążono ówczesne kierownictwo zakładu. 20 lipca 1973 roku sąd wymierzył kary czterem osobom. Tadeusz B., dyrektor WPPZ został skazany na 3 lata więzienia. Zbigniew O., zastępca dyrektora do spraw technicznych dostał 2 lata. Taki sam wyrok usłyszał Stanisław W., kierownik zakładu. Konrad B., zastępca dyrektora do spraw technicznych dostał 1,5 roku więzienia.
W uzasadnieniu wyroku sąd podkreślił bierność byłej dyrekcji w zakresie zapewnienia bezpiecznych warunków pracy dla zdrowia i życia załogi oraz mienia społecznego. Zaznaczył też, że wyrok ma być ostrzeżeniem dla dyrekcji innych przedsiębiorstw.
22 lutego 1973 roku, dokładnie w rok po tragedii, na terenie zakładów odsłonięto obelisk ku czci ofiar.
Rok później, w ramach amnestii, na wolność wypuszczono wszystkich skazanych w tej sprawie.
Wielkopolskie Przedsiębiorstwo Przetwórstwa Ziemniaczanego w Luboniu zostało zlikwidowane w 2004 roku, dokładnie w stulecie istnienia.
Artykuł pierwotnie ukazał się w Magazynie TVN 14 lutego 2018 roku. Nie powstałby bez pomocy: strażaków Macieja Schroedera i Michała Kołodziejczaka, Piotra Ruszkowskiego z Wieści Lubońskich, prezesa Towarzystwa Miłośników Miasta Lubonia Przemysława Maćkowiaka oraz operatorów Piotra Ciesielskiego, Tomasza Dassuja, Tomasza Plucińskiego i Adriana Tylczyńskiego.
Źródło: TVN24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum Macieja Schroedera