- Kilometr czterysta! - krzyczę mamie na wysokości kina Femina. - Jeszcze?! Miało być blisko! - narzeka. Ale leci dalej i wydłuża krok. Teraz dopinguję już z całych sił. - Dawaaaaaaj, dawaj! Teraz już na maksa!
Na starcie jest spokojna i opanowana. Wie już, że 10 km przebiegnie bez problemu, ale jest nowe wyzwanie: zrobić to jak najszybciej. Może uda się w godzinę?
Start ze zwycięzcą
Budzik wyrywa mnie ze snu po 7. "Co u licha?". "Po co dzwoni? Do pracy mam iść czy co?" Już mam go wyłączyć i przewrócić się na drugi bok, kiedy przychodzi olśnienie: toż to dzisiaj Bieg Niepodległości! Jej, byłam o krok od zawalenia sprawy!
Dalej wszystko przebiega planowo. Na miejsce jedziemy wcześniej. Lepiej mieć trochę zapasu na wszelki wypadek. Ostatecznie do szatni wchodzimy o 10, czyli ponad godzinę przed startem. Zapas pozwala nam jeszcze napić się herbaty i zjeść ciastko. Z czasowym zapasem trafiamy też do naszego sektora startowego. Po godz. 11 15-tysięczny tłum biegaczy śpiewa hymn i startują pierwsi zawodnicy. Nas czeka jeszcze długie oczekiwanie. Tak długie, że do linii startu dochodzimy dokładnie w chwili, gdy... na metę wpada zwycięzca Biegu Niepodległości! Dobry znak - myślę.
Inni idą, my wciąż biegniemy
Ruszamy. Moja mama biegnie lekko, spokojnie, bez zadyszki. Trzyma tempo poniżej 6 minut na kilometr, ale nie kontrolujemy go z zegarkiem. Biegniemy tak, żeby nie przesadzić z tempem. Po trzech kilometrach mamy zapas: pokonujemy je o ponad 1 minutę szybciej niż trzeba, by zmieścić się w godzinie.
A moja zawodniczka wygląda, jakby dopiero ruszyła z domu. Nie widać po niej żadnego zmęczenia, zamiast ciężko uderzać o asfalt, wybija się lekko i zwinnie. Wytracamy trochę prędkość na wiadukcie przy Dworcu Centralnym. Trzeba tu kilkadziesiąt metrów podbiec, a następnie zbiec z górki. Mobilizuję, by ten zbieg pokonać nieco szybciej. Udaje się, ale dłużej szybko już biec nie pozwalam. - Przyjdzie czas na przyspieszanie, powiem ci, kiedy - obiecuję.
Na piątym kilometrze jesteśmy po 30 minutach z malutkim haczykiem. "Może się udać w godzinę, musimy tylko trzymać tempo, a przed metą przyspieszyć" - myślę. Przy punkcie z wodą lekko jednak zwalniamy. Widać, że kilka łyków wybiło mamę z rytmu. Na szczęście po kilkuset metrach łapie go na nowo. Mobilizuje dodatkowo to, że mijamy coraz więcej osób, które przechodzą z biegu do chodu. A mama wciąż może biec!
3 km do mety. Pełna mobilizacja
Drugi podbieg na wiadukt kończy się już pełną mobilizacją. - Teraz wyciągaj nogi, jest z górki, samo się biegnie! - zagrzewam do walki. - Tyle, co od leśniczówki do domu - wylicza mama i zbiega. Porównuje odległość, jaką zwykle pokonujemy w Lesie Kabackim. Faktycznie, od leśniczówki jest już blisko. Wyprzedamy kilka osób, co jakiś czas to zwalniając, to znów przyspieszając.
- Kilometr czterysta! - krzyczę mamie na wysokości kina Femina. - Jeszcze?! Miało być blisko! - narzeka. Ale leci dalej. Teraz dopinguję już z całych sił. - Dawaaaaaaj, dawaj! Teraz już na maksa! - drę się. Dodatkowo do boju zagrzewają bębniarze i tłum kibiców przy mecie. Inni biegacze nie mają z nią szans. Od kilkuset metrów przeganiają ją tylko pojedyncze osoby. Głównie to ona wyprzedza. I to nie jedną osobę, ale całe gromady biegaczy. W końcu wpadamy na metę!
61:38
Na zegarku: 61:38. Wielki uścisk, medal, banan, picie. - Wciąż nie mogę uwierzyć! - powtarza jeszcze wielokrotnie tego i następnego dnia. Ma miejsce powyżej połowy w swojej kategorii wiekowej. W godzinę się nie wyrobiłyśmy, ale wszystko przed nami. Jeszcze miesiąc temu mama nie mogła przebiec 3 km, teraz bez problemu pokonała 10.
- Mnóstwo ludzi biega na co dzień i nie ma takich czasów, a ona zrobiła to w miesiąc! - mówi mi zaskoczony kumpel. - Jak ona może, to ja też zaczynam biegać - odgraża się koleżanka.
My z mamą idziemy za ciosem. - Naszykuj zegarek i psa Łyska, biorę go jutro do lasu - usłyszałam wczoraj od mamy. Czyli będzie walczyć o godzinę! Może 6 grudnia? Startujemy wtedy w Biegu Mikołajkowym na warszawskim Ursynowie.
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)
Źródło zdjęcia głównego: Katarzyna Karpa